Get Insane LIII

Zasypiam na tej asfaltowej drodze, ignorując godne pożałowania zachowanie ludzi. Stoją tylko i robią zdjęcia, komentując pod nosem. Lecą określenia w stylu: to ta wariatka, jaki dziwak.

Nazywają mnie w różny sposób. Niektórzy są subtelni, inni pozwalają sobie na wyjątkowo nieprzychylne określenia. Wszystko jest mi obojętne. Byłam na granicy życia i śmierci już tyle razy, że nie jest to dla mnie ani straszne, ani dziwne. W zasadzie mogłabym umrzeć w tym momencie. Osłabione ciało domaga się odpoczynku. Lekceważy twardość podłoża, przeszywający ból, który maltretuje każdą jego cząstkę i kujący chłód, który je ogarnia. Umieranie to częste doświadczenie w moim życiu, więc przyjmuję to wszystko spokojnie. Niemal czuję, jak dusza opuszcza moje ciało, zostawiając tę pokiereszowaną powłokę, leżącą bez ruchu na ziemi... Gorąca krew spływająca po mojej skórze sprawia mi teraz przyjemność. Jedyna rzecz, której jeszcze pragnę, to odejście tych irytujących ludzi. Dajcie mi umrzeć w spokoju... Uszanujcie moją ostatnią wolę i przestańcie robić te pieprzone zdjęcia!

Nie wytrzymuję. Blask tych epileptycznych lamp z telefonów komórkowych niemiłosiernie mnie irytuje. Otwieram więc oczy, zaciskam palce na spuście pistoletu i strzelam w przypadkową osobę. Tłum gapiów rozpierzcha się błyskawicznie, a ja z ulgą wracam do procesu zgonu...

Zrobiło się już na tyle jasno, że promienie słońca łaskoczą mnie po twarzy. Jednakże te ciepłe muśnięcia nie sprawiają mi przyjemności. Gorąc parzy moje skrwawione policzki. Jednak po chwili to nieprzyjemne mrowienie ustaje. Jakiś barczysty mężczyzna zasłania swoją posturą palące słońce. Nie widzę zbyt wiele. W wyniku wycieńczenia obraz jest mocno rozmazany.

- Kim jesteś? – poruszam bezwiednie ustami – Zostaw mnie – ponownie przymykam oczy i ronię kilka łez bezsilności. Mężczyzna ignoruje moje prośby i wsuwa dłonie pod moje ciało, unosząc mnie do góry. Wiszę bezwładnie na jego ramionach jak szmaciana kukła i pozwalam, by mnie niósł. Czuję w jego dotyku, że jest silny i zdecydowany. Mocno mnie trzyma, żebym nie spadła. Po moich stopach wciąż spływają strumienie krwi, a włosy delikatnie powiewają na wietrze z każdym krokiem tajemniczego wybawiciela. Jestem jednak zbyt osłabiona, żeby wytrzymywać nawet to niesienie. Mdleję w ramionach silnego mężczyzny...

Znów udało mi się przeżyć. Czyżbym zawarła kiedyś pakt z diabłem? A może takich złych ludzi nie wpuszczają nawet do piekła? Moja pokuta to zostanie na ziemi? Od kiedy jestem taka refleksyjna? Często zdarza mi się za dużo myśleć, szczególnie kiedy jakimś cudem wracam do świata żywych...

Budzę się w łóżku tak jak za każdym razem. Co tym razem? Szpital? Kostnica? Trumna? Nieporadnie otwieram oczy, napotykając od razu przyjemny półmrok. Znajduję się w średniej wielkości pomieszczeniu bez okien. Ściany są szarawe, wokół wisi kilka pojedynczych lampek. Łóżko, na którym leżę, jest lekko twardawe, ale poduszka przyjemnie podpiera moją głowę. Kołdra w kolorze szpitalnej bieli również była miękka i ciepła. Jednak od tego leżenia zaczyna mi się kręcić w głowie i czuję potrzebę wstania. Odkrywam kołdrę, podnoszę się ostrożnie i siadam na brzegu łóżku. Moją uwagę przykuwają stopy owinięte w bandaże. Nareszcie nie czuję bólu...

Wodzę półprzytomnym wzrokiem po tym dziwnym pokoju i moje oczy kierują się na metalowe drzwi bez klamki. Najpierw myślę, że zaspany wzrok nie zarejestrował jej kształtu i gwałtownie wstaję, żeby się przyjrzeć dokładniej. Niestety organizm nie jest w stanie zareagować jednocześnie z moją wolą i w efekcie ląduję na zimnej podłodze. Z cichym syknięciem podnoszę się, wspierając na dłoniach i siadając, opieram się o łóżko. Teraz mam okazję zauważyć, że jego rama jest metalowa.

Próbuję przyzwyczaić wzrok do tego wszystkiego i delikatnie wstaję z podłogi, ciągnąc zwisające ręce tuż za prostującym się ciałem. Wyginam się w łuk, chcąc rozprostować kręgosłup i kręcę głową, żeby odciążyć szyję. Spostrzegam, że jestem ubrana w jakąś dziwną piżamę. Jest czarna, zapinana na guziki, z długimi rękawami. Niestety przy moim wzroście jej rękawy sięgają mi ledwo do połowy nadgarstka. Jest dość krótka lub znowu główną rolę gra tu mój wzrost. Sięga mi ledwie do pośladków. Przypomina swoim krojem flanelową koszulę w kratę. Spodnie również są czarne i mają szerokie nogawki. W zamyśle miały być chyba luźne, ale dość mocno opinają mnie od pasa w dół, co wygląda, jakbym miała na sobie legginsy. Dopiero przy kostkach jest więcej luzu. Moją uwagę zwraca jakiś biały napis na prawym udzie. W pomieszczeniu jest ciemno, ale idę w najjaśniejszy kąt i obracam głowę, żeby mu się lepiej przyjrzeć.

- Arkham Asylum 0795441 – czytam na głos – O Boże – zakrywam usta dłonią. Jestem w Arkham? Zamknęli mnie? Jak?! I kim był ten dziwny facet, co mnie uratował? Nagle doznaję olśnienia – Batmenda – cedzę ze złością – Może mnie jeszcze oznaczyli jak bydło na farmie? - syczę do siebie, rozpinając koszulę. Cała moja klatka piersiowa jest owinięta bandażem. Dotykam palcami okolic brzucha – Auć! - syczę i gwałtownie cofam rękę. Zapinam koszulę z powrotem. Jestem wściekła. Jak mogli mnie zamknąć?! Przecież ja muszę się zemścić na tym ciulu, Froście!

Najeżona, podchodzę do metalowych drzwi i próbuję je pchnąć. Ani drgną. Cofam się, biorę rozbieg i próbuję je wyważyć, ale nic się nie dzieje. Łudzę się, że za drugim razem pójdzie sprawniej, ale zamiast wyłamać drzwi, funduję sobie sporego siniaka. Zrezygnowana i obolała, zaciskając zęby, żeby się nie rozpłakać ze złości, wracam na łóżko. Wślizguję się pod kołdrę i zakrywam po samą głowę, mając nadzieję, że się uduszę. Nie zniosę ani chwili dłużej w tym miejscu! Jego zwyczajność jest przygnębiająca. Nuda i rozpacz tej ciemnej izolatki wysysają ze mnie całą radość i cały ten szaleńczy optymizm. W tym pokoju grozi mi depresja! A brak chęci do życia i melancholijny sposób mówienia wraz z obojętnym podejściem do wszystkiego są gorsze od śmierci... Dlatego też wolę się zabić, zachowując resztki mojego pozytywnego szaleństwa, aniżeli wpaść w depresję...

Leżę tak skulona pod tą kołdrą, zła i zapłakana, licząc na to, że kilka minut bez powietrza szybko spowoduje śmierć... Jest mi wszystko jedno. Joker jak się dowie o wszystkim, pewnie machnie ręką i po kilku dniach znajdzie sobie nową kobietę. A ja umrę tutaj w samotności...

Nagle słychać dziwny dźwięk i otwieranie drzwi. Ktokolwiek przyszedł, niech się wali! Nie będę przyjmować żadnych leków i psychotropów. Chcę być świadoma i nie pozwolę zrobić sobie prania mózgu!

- Wejdź, ale nie jestem pewien, czy będzie chciała z Tobą rozmawiać – jak przez mgłę dochodzi do mnie jakiś męski głos.

- Zaryzykuję – odpowiada ten ktoś. Poznaję od razu! To Batman! Jakim prawem on tutaj przyszedł?! Drzwi mojej celi znowu się zamykają, a ja wyskakuję spod kołdry rozwścieczona niczym sprowokowana lwica.

- Jakim prawem?! - wrzeszczę – Jak śmiesz tutaj przychodzić?! Nie chcę cię oglądać na oczy! - syczę i cofam się pod samą ścianę jak opętana.

- Widzisz, Juliet, do czego to doprowadziło? - głos Batmana jest posępny, jakby wygłaszał mowę pogrzebową.

- Do czego CO doprowadziło?! - kucam pod ścianą, zachowując się jak spłoszone zwierzę.

- To całe twoje szaleństwo – odpowiada łagodnie – Czy właśnie o tym marzyłaś? - rozejrzał się po obskurnym pomieszczeniu.

- Zamknięcie mnie w tej izolatce nie ma nic wspólnego z moim szaleństwem – dyszę ciężko, wbijając paznokcie w ścianę.

- Tak właśnie kończą kryminaliści, Caro – rzecze spokojnie – Chyba nie tego oczekiwałaś od życia, prawda? - uśmiecha się słabo. Nie umiem odgadnąć jego wyrazu twarzy. Czy to uśmiech współczucia, czy wręcz przeciwnie.

- Mogłam dać się mu zabić... – warknęłam, nie spuszczając oczu z twarzy Batmana.

- Komu? - pyta zdziwiony.

- Tomowi! - drę się – Policjantowi, który ma na moim punkcie obsesję i chciał mnie mieć tylko dla siebie! - oddycham ciężko, przyciskając plecy do ściany.

- Sama widzisz, do czego doprowadził ten obłęd – Batman pokręcił głową z politowaniem – Widzisz wroga w każdym, kto chce cię powstrzymać. Jesteś jak ON – westchnął – Nie pozwalasz sobie pomóc.

- Pomóc?! Pomóc?! - wściekam się. Moje oczy płoną gniewem – Ten gnój chciał mnie wykorzystać! Chciał mi zaaplikować jakieś świństwo i mnie skrzywdzić, ale ty i ta cała banda psów będziecie trzymać jego stronę, prawda?! - wrzeszczę na całe gardło. Nie mogę milczeć, kiedy chcą ze mnie zrobić kłamcę...

- To twoje szaleństwo zaszło stanowczo za daleko, Caro – głos Batmana wyraża lekką irytację – Snujesz jakieś chore i nieprawdziwe teorie.

- Słucham?! - wydzieram się – Ty śmieciu... Takiej wariatki nie dam z siebie zrobić!!! - emocje biorą górę i rzucam się na Batmana z pięściami, krzycząc przy tym, jak opętana. Nie pozwolę robić z siebie oszustki i kombinatorki. Nie, wtedy kiedy racja leży po mojej stronie! Chrzanić pierwszeństwo Jokera w zabiciu Mrocznego Rycerza. Zatłukę Batmendę gołymi pięściami!

Niestety on jest silniejszy i chwyta moje nadgarstki. Nie zmienia to faktu, że rzucam się całym ciałem jak porażona prądem i krzyczę wniebogłosy. W większości wyzywam Gacka i całą tę bandę lekarzy, policjantów i psychiatrów.

- Uspokój się – głos Batmana wciąż jest opanowany, a mnie to tylko bardziej wkurza.

- Zabiję was wszystkich! - drę się, gdy nagle drzwi celi otwierają się i do środka wpada tabun strażników i lekarzy. Batman pozwala im przejąć sytuację i wychodzi z izolatki. Dwóch rosłych mężczyzn powala mnie na ziemię, przytrzymując za ręce. Wciąż krzyczę rozeźlona i wierzgam całym ciałem – Wy jebane ścierwa – syczę, gdy jedna z pielęgniarek przyciska moją twarz bokiem do ziemi – Ciebie szmato zabiję w pierwszej kolejności!!! - rzucam się, nie przestając krzyczeć.

- Doktorze, szybko! - druga z pielęgniarek trzymając mnie za głowę, odgarnia moje włosy z szyi.

- Nie dotykaj mnie, ty wywłoko!!! - oddycham tak ciężko, że aż zaczynam świstać.

- Trzymajcie ją! - jakiś facet w białym kitlu zbliża się do mojej szyi ze strzykawką. Próbuję protestować, ale strażnicy mocno mnie trzymają. Ich silne, twarde ręce, miażdżą moje chude nadgarstki – Zaraz wszystko będzie dobrze – doktor przemawia uspokajającym głosem, ale mam ochotę wydrapać mu oczy.

- Ś-ś-ścierwo – syczę, starając się wiercić, ale w końcu wszyscy prócz doktorka, trzymają mnie za wszystkie kończyny. Ze wściekłości zaciskam zęby, przygryzając sobie język i wargi.

- Już dobrze, Juliet – lekarz wbija mi igłę w skórę. Reaguję na to cichym syknięciem. Po kilku sekundach robię się otępiała i spokojna. Oddycham miarowo i zaczynam odczuwać zmęczenie. Nic dziwnego. Rzucałam się tak mocno, że prawie wykończyłam swój organizm. Strażnicy puszczają moje nadgarstki. Jeden z nich chwyta mnie pod pachami i podnosi do góry. Wszystko zaczyna wirować i przyprawiać mnie o mdłości. Pielęgniarka ściska moją rękę i wsuwa ją do jakiegoś białego rękawa. Druga z sióstr robi to samo z drugą kończyną. Bawią się mną, jakbym była marionetką. Chcę reagować, sprzeciwiać się, ale nie kontaktuję. Jestem jak pod wpływem narkotyków. Czuję, jak opasują mnie czymś ciasnym. To dziwne coś uniemożliwia mi ruchy. Kaftan bezpieczeństwa. Jeden ze strażników podnosi mnie i sadza na pościelonym łóżku.

- Otwórz buzię – doktorek podchodzi do mnie z jakąś niebieską tabletką w dłoni. Mówi do mnie jak do psa. Kiedy nie wykonuję jego polecenia, otwiera mi usta na siłę, kładzie pigułkę na język, zamyka mi usta, jakbym była dziadkiem do orzechów i przechyla moją głowę do tyłu. Czuję, jak tabletka zsuwa się w dół mojego podniebienia. Mężczyzna macha mi przed oczami, ale ja nie jestem w stanie nawet podążać wzrokiem za ruchem jego palców. Odnoszę wrażenie, że moje oczy są zamrożone – Świetnie – doktorek jest chyba zadowolony z mojego braku reakcji – Juliet Caro jest gotowa – uśmiecha się, lub tylko mam takie wrażenie – Proszę powiedzieć dr Philipps, że może przeprowadzić z naszą pacjentką sesję terapeutyczną – powiedział i razem z personelem wyszedł z mojej celi. Zostałam zupełnie sama. Czułam, jakby mój mózg pracował w trybie awaryjnym. Byłam jak nieprzytomna, zahipnotyzowana, martwa. Nafaszerowali mnie jakimś otępiającym świństwem i teraz nawet nie wiem, gdzie jestem. Obraz jest zniekształcony, dźwięki dochodzą jak przez mgłę. W ustach czuje metaliczny posmak krwi. Nie mogę drgnąć. Jestem jak sparaliżowana.

Po kilku minutach drzwi mojej celi znowu się otwierają. Tak przynajmniej wnioskuję, bo nie mogę odwrócić głowę w ich stronę. Wydaje się to zbyt ciężkie.

Do pomieszczenia wolnym krokiem wchodzi szczupła kobieta o lekko zaokrąglonej sylwetce. Średniej wielkości biust odznacza się pod gładką, szarą bluzką, a biały kitel nachodzi lekko na zakończenie czarnej, ołówkowej spódnicy. Pani doktor poprawia machinalnie krótkie włosy w kolorze truskawkowego blondu. Ściska w lewej dłoni czarną podkładkę. Rozgląda się przez chwilę po mojej izolatce. Panuje tak grobowa cisza, że słyszę jej ciężkie westchnięcie...

- Witaj, Juliet – lekarka uśmiecha się oficjalnie – Nazywam się dr Philipps i jestem twoją terapeutką – kobieta posyła mi ciepłe spojrzenie i przysuwa krzesło bliżej mojego łóżka – Powiedz, jak się czujesz? - zakłada nogę na nogę, trzymając na kolanach jakiś notes. A jakbyś się czuła, gdyby cię wsadzili w uniemożliwiający ruchy kaftan i na siłę wcisnęli do gardła tabletkę, która cię całkowicie ogłupiła, szmato? Dobrze, że mogę jeszcze świadomie myśleć – Juliet? - wymawia moje imię z udawanym współczuciem – Jak się czujesz? - ponawia swoje pytanie.

- A jak myślisz? – podnoszę na nią swój mętny wzrok, mając nadzieję, że widać w nim odrobinę nienawiści, którą chcę przekazać.

- Dobrze, to może kolejne pytanie – lekarka wygląda na zmieszaną – Dlaczego zabijasz? - kiedy pada następne zdanie, nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Jest o tyle dobrze, że ogłupiająca tabletka przestaje powoli działać.

- Dla przyjemności – śmieję się cicho, mierząc ją obojętnym spojrzeniem – Lubię się pastwić nad ludźmi – dodaję – Zwłaszcza nad dziećmi – posyłam jej maniakalny uśmiech.

- Nad dziećmi? - kobieta chyba zapomina o swoim profesjonalizmie, bo w jej głosie słychać autentyczne oburzenie.

Nie ma to, jak zacząć dzień od zamordowania paskudnego gówniaka.

- O tak, Felicio – mówię, spoglądając na plakietkę z jej imieniem – Dzieci są takie bezbronne i niewinne, a ja jestem bardzo wyrafinowaną sadystką – uśmiecham się szeroko.

- ... - lekarka wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami. Jej oficjalną kompetencję chyba szlag trafił, bo nie patrzyła na mnie opanowanym, służbowym wzrokiem.

- Nie ma nic przyjemniejszego niż powolne mordowanie płaczącego bachora – rozmarzyłam się, obserwując kobietę z szerokim uśmiechem – One zaczynają płakać, ledwo się do nich zbliżę, a to bardzo łechce moje ego – zaśmiałam się. Świadomość zaczęła mi już powracać.

- ... - lekarka patrzyła na mnie ze wstrętem.

- Co się stało, dr Philipps? - zadrwiłam – Spodziewałaś się innej odpowiedzi, hm? - śmiałam jej się w twarz. Kobieta wstała gwałtownie i skierowała się w stronę drzwi – To co? Na dzisiaj koniec sesji? - zawołałam za nią – Szybka jesteś, doktorko – parsknęłam szaleńczym śmiechem.

Przez kilka godzin nie miałam żadnych odwiedzin. Siedziałam więc w kaftanie na łóżku, prowadząc ze sobą zagorzałą dyskusję. Po tak długim czasie rozmawiania na głos zrobiłam się senna. Myślałam o tym, żeby się położyć, ale ciasny kaftan mi to uniemożliwiał.

Po jakimś czasie przyszedł doktorek, żeby nafaszerować mnie kolejną porcją leków. Tym razem samodzielnie połknęłam pigułki. Chciałam uśpić jego czujność i zdobyć zaufanie, które mogłoby się przydać w przyszłości.

Te lekarstwa otępiły mnie jeszcze bardziej niż tamte, więc kiedy lekarz ściągał mi kaftan, to niemal przelewałam się przez palce. Doktorek ułożył mnie w łóżku, bo sama byłam zbyt nieprzytomna, żeby to zrobić.

- Te tabletki zagwarantują ci spokojną noc – powiedział, wychodząc. A ja usiłowałam sobie wmówić, że zasypiam z własnej woli. Podejrzewam, że gdyby pojawił się ktoś znajomy, to nawet bym go nie poznała. Czułam się jak naćpana, a za każdym razem, kiedy zamykałam oczy, widziałam kolorowe, wijące się kształty. W końcu jednak zignorowałam te irytujące bohomazy i starałam się zasnąć. Potrzebowałam długiego, szalonego snu, jeśli chciałam jakoś przeżyć noc w tym wariatkowie. Nie byłam pewna czy będę śnić swój sen, czy sztuczną iluzję, wywołaną przez ogłupiające leki...


Jestem w Arkham i szprycują mnie otępiającymi lekami! Już sama nie wiem co jest fikcją, a co rzeczywistością...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top