Get Insane CXXV
Boże, co za ulga! Świadomość, że już nigdy nie wrócę do tego pieprzonego cyrku, napawała mnie ogromną radością. Szkoda tylko, że Jermy nie żyje, ale jakie miało to znaczenie, skoro znienawidziłam go kilka sekund przed wpakowaniem mu kulki w serce?
Czy ucieczka była dla mnie czymś trudnym? Czy myślałam o tym, żeby się ze wszystkimi pożegnać? Nie. Ludzie, z którymi dzieliłam życie, byli mi kompletnie obcy, a nawet Valeska stracił w moich oczach. Naprawdę chciałam kontynuować naszą znajomość, ale rudzielec sam mnie sprowokował do czynów niepożądanych, doskonale wiedząc, że Juliet Caro działa często pod wpływem impulsu.
Tym oto sposobem, zabiłam jedyną osobę, którą mogłam nazywać prawdziwym przyjacielem, bo uchyliłam rąbek swego zimnego serca i obdarowałam chłopaka szczerą sympatią. Teraz było to warte tyle, co popiół. Jerome nie żyje, ja opuściłam The Freex i jedyne co mi teraz pozostaje, to ukryć się gdzieś, żeby wszędobylska policja mnie nie znalazła.
Ciągnęłam za sobą walizkę na kółkach, w którą upchałam najpotrzebniejsze rzeczy i rozmyślałam, co teraz począć. Jestem tak jakby bezdomna, a nie powinnam tak swobodnie chodzić ulicami Gotham, bo w każdym rogu może się czaić jakiś glina, gotów mnie złapać i wtrącić do więzienia. Może cywile nie mieli świadomości, że wymieniają przelotne spojrzenia z tą słynną kryminalistką, ale psy nie miały większych problemów z rozpoznaniem mojej osoby...
Nie miałam planu, uciekłam spontanicznie i nie przemyślałam tego do końca. Tak jak się zarzekałam, spakowałam dobytek do torby i opuściłam tymczasowe miejsce zamieszkania. Zostawiłam przy okazji trupa w przedpokoju i prędzej czy później, członkowie gangu odkryją tę zbrodnię.
Niewykluczone, że będą chcieli zemsty i rzucą się w pogoń za zdrajczynią Caro, która w dodatku zabiła ich Proroka. Jeśli, jest tam ktoś na tyle inteligentny, kto skojarzy fakty i zauważy moją nieobecność.
Tłum ludzi, krążących wte i wewte, działał na mnie niekorzystnie. W licznych skupiskach budziła się we mnie mentalność anarchistki. Aż świerzbiło, żeby wywołać masową panikę i narobić co nieco chaosu. Uwielbiałam ten stan, gdy mogłam czuć się sprawczynią wielkiego zamieszania, ale nigdy nie chciałam grać w nim głównej roli. W takich chwilach, jeśli wszczęłabym już jakiś zamęt, to byłabym cichym obserwatorem, podziwiającym swoje dzieło z bezpiecznej odległości, tak, aby nikt nie mógł go powiązać ze zdarzeniem...
Najtrudniej było upchać tę całą forsę i miałam obawy, że napęczniała walizka zwraca niepotrzebną uwagę. Ci ludzie mnie drażnili i chciałam jak najszybciej przejść przez ruchliwą dzielnicę i zniknąć w jakiejś uliczce. Wykombinowałam, że pójdę do jakiegoś hotelu, a potem pomyślę, co dalej.
Żeby się nie rozproszyć, wtopiłam wzrok w ziemię, chcąc uniknąć niepotrzebnych spojrzeń i przemknąć szybciutko do jakiegoś mniej zatłoczonego miejsca. Niestety, nie było mi to dane.
- Przepraszam bardzo! - zaczepiła mnie jakaś sztucznie wyszczerzona blondynka. Nie zatrzymałam się jednak. Wolałam udać, że jej nie słyszę, ale siksa była zdeterminowana...
- Proszę pani! - kurwa dogoniła mnie i zagrodziła drogę. Spiorunowałam babsztyla wzrokiem, dając do zrozumienia, że nie mam czasu, ale była nieugięta. Bez ostrzeżenia podsunęła mi pod sam nos jakąś puszkę i zaczęła recytować wyuczoną formułkę...
- Czy wesprze pani lokalny dom dziecka? - zaszczebiotała, zapewne oczekując, że nie odmówię. To był jej błąd. Nienawidziłam natrętów, którzy z góry zakładają korzyść dla siebie i wywierają na tobie nacisk. Kiedyś byłam bardziej podatna na takie sugestie, ale teraz jestem przecież wyzutą z uczuć psychopatką. Nie muszę dawać złamanego grosza na jebane organizacje charytatywne, bo tak wypada! Gdyby to było jeszcze wsparcie dla schroniska dla zwierząt, to moja reakcja byłaby zgoła inna, ale nie tym razem. Zwierzakami to się nikt nie interesuje, a przyjdzie uśmiechnięta pinda, wystawi puszkę i giń w piekle szmato, jeśli organizacji pomagającej gówniakom nie wesprzesz.
Tia. Tylko że ja nie jestem wzorową obywatelką i nie mam już presji społecznej, dostosowywania się do ogółu. Jeśli suka nie zagrodziłaby mi drogi, to mogłabym jeszcze łaskawiej na to spojrzeć, ale nie tutaj.
- Nie – odparłam wymijająco, a babeczce uśmiech zszedł z twarzy.
- Dlaczego?! - była pełna oburzenia. Nastąpił nieprzewidziany zgrzyt w jej idealnym planie.
- Nie mam pieniędzy – burknęłam starą jak świat wymówkę i odeszłam kilka kroków, gdy durna kurwa wydarła się na całe gardło.
- Ludzie! - krzyknęła, zwracając na siebie i na mnie uwagę – Ta bezuczuciowa gówniara nie chce wpłacić środków na lokalny dom dziecka! - zawyła, jakbym jej co najmniej zabiła matkę. Wnet poczułam na sobie zgorszone spojrzenia tłumu. Oceniali mnie...
Przyspieszyłam kroku, czując, jak krew buzuje w żyłach. Jeszcze chwila i puszczą mi nerwy...
Wreszcie pokonałam korowód sędziów i ze spokojem zwolniłam w pobliżu mniej oblężonej uliczki. Ponownie jednak moja cierpliwość została wystawiona na próbę, gdy zobaczyłam, jak paskudny bachor okłada kijem skulonego ze strachu kota. Jego durna mamuśka paplała przez telefon, a inni również nie zwracali uwagi. Pamiętam tylko, że podeszłam do dzieciaka, chwyciłam go za fraki i z impetem rzuciłam o ziemię. Natychmiast wywołało to zbiorowe poruszenie.
- Co pani robi?! - krzyknęła jakaś staruszka i zaraz poparł ją tabun ludzi.
- Wymierzam sprawiedliwość – syknęłam, wyrywając małolatowi kija i okładając go siarczyście.
- Zostaw to dziecko, szmato, albo ci przywalę! - do akcji wkroczył jakiś osiłek.
- Ale jak gówniarz bił kota, to nikt nie reagował, co?! - wrzasnęłam do typa.
- To tylko głupi sierściuch! - warknął facet.
- Szkodnik, a dziecko niewinne! - awanturowała się babcia.
- Co za nienormalna wariatka! - krzyknął ktoś.
- Ludzie! Zadzwońcie na policję! - zaapelowała jakaś baba. Coś we mnie pękło. Pierdoleni hipokryci! Jebany dzieciak był dla nich powodem do reakcji, ale maltretowany kot już nie!
W tamtym momencie wszelkie zahamowania odeszły na bok. Wyciągnęłam naładowanego gnata i zastrzeliłam gówniarza przy wszystkich. Rozległ się krzyk przerażenia i zagadana madka wreszcie ogarnęła sytuację.
- Moje dzie... - nie zdążyła nawet pisnąć, bo kulka wpakowana w głowę ją powstrzymała. Ludzie wstrzymali oddech.
- Ktoś chce jeszcze coś powiedzieć? - wybuchnęłam śmiechem. W tłumie rozległy się wrzaski i nakazy zawiadomienia policji. Przejechałam lufą pistoletu po wszystkich, którzy ośmielili się to skomentować – Jacyś chętni? - warknęłam – Pierdolona znieczulica – dodałam szorstko – Nie macie szacunku dla zwierząt, ja nie mam dla was – mruknęłam i zabiłam po kolei wszystkich, którzy mieli jakieś uwagi do mojego zachowania.
Moje przedstawienie przerwało wycie syreny policyjnej.
Spojrzałam zimno w stronę nadjeżdżającego radiowozu. Nie zaprzestałam jednak swojego słodkiego terroru. Wręcz przeciwnie! Poczułam się zobowiązana do zaprezentowania twarzy w jak najlepszym świetle. I miałam cień nadziei, że uzbrojeni gliniarze uświadomią tłumek gapiów, że nie jestem jakąś podrzędną wariatką z bronią w ręku, tylko niesławną Juliet Caro, czy tam Jelly Jester. A lista ofiar i zbrodni, których dokonałam, ciągnie się jak stąd do mostu. Trochę było tych trupów, nie powiem.
- Rzuć broń – wzrokiem spiorunował mnie nie kto inny, jak Kapitan James Gordon.
- Ależ mnie zaszczyt spotkał! - zakpiłam, opierając wolną dłoń na jaskrawozielonej walizce – Sam Kapitan James Gordon, mierzy do mnie z pistoletu – posłałam mu szeroki uśmiech.
- Powiedziałem, rzuć broń – warknął Jim.
- Występuję tutaj w imieniu bezbronnego zwierzęcia, któremu nikt nie raczył pomóc – odparłam chłodno – Za to wszyscy przejmują się losem głupiego bachora, jego mamusi i kilku innych wyszczekanych towarzyszy, którzy mogą teraz co najwyżej gryźć ziemię – zachichotałam.
- Jeszcze słowo, a cię zastrzelę – syknął Gordon.
- Wiesz co? - zrobiłam minę myślicielki – Nie pogardziłabym – dodałam po namyśle – Mam zniszczoną psychikę, słyszę głosy i mam samobójcze zapędy – westchnęłam – Ale, takie są ciemne strony obłędu – wydęłam usta – W każdym razie – bąknęłam – Jest ktoś, komu nie spodoba się moja śmierć – zamrugałam oczami – Dwóch takich. Może trzech – zastanowiłam się – Mało mam przyjaciół – zakończyłam.
- Do czego zmierzasz? - popatrzył na mnie jak na potwora.
- Jestem grzeczna, Jim – kąciki ust odsłoniły niecny uśmieszek – Można mi wiele zarzucić, ale dzisiaj jeszcze niczego złego nie zrobiłam – użyłam głosu lolitki – Mniej więcej – zasznurowałam usta, pijąc do zabicia Jerome'a.
- Czyli, że ten cały teatrzyk nie jest z twojego powodu? - zakpił.
- Zareagowałam w obronie niewinnej istoty – podniosłam głos – Twoim zdaniem, krzywdzenie zwierząt jest dopuszczalne? - syknęłam.
- A twoim, zabijanie ludzi jest? - nie spuszczał ze mnie lufy pistoletu.
- Nie generalizujmy – zaśmiałam się szyderczo – Ludzie też są zwierzętami – wycedziłam z pogardą – I to takie żałosne, gdy stawiają się na piedestale – prychnęłam i zastrzeliłam jakąś kobietę, która nagrywała wszystko telefonem. Przez tłum przeszła fala paniki.
- Co ty wyprawiasz?! - wybuchnął Jim.
- Znudziło mnie twoje gadanie – wzruszyłam ramionami – Poza tym, to była tylko selekcja naturalna – zarechotałam – Istota rozumna ucieka, gdzie pieprz rośnie, w sytuacji zagrożenia – mruknęłam – A to, nie była istota rozumna, więc i strata żadna, a ja na pewno nie dołożę się do wieńca pogrzebowego – uśmiech rozkwitł w cynicznym wyrazie.
- Dosyć tego – zza radiowozu wyszedł wąsacz w kapeluszu i miał jednoznaczną minę.
- Harvey, zaczekaj – powstrzymał go James. Siwowłosy stanął wpół kroku, jak zaczarowany i rzucił zdziwione spojrzenie do swojego przyjaciela.
- Na co mam czekać? - prychnął – Jim, Caro właśnie zabiła kilka osób, a jedną nawet na naszych oczach – warknął.
- Wiem, ale nie możemy nic zrobić – odparł z trudem Gordon.
- Jak to?! - Harvey był oburzony.
- Juliet Caro jest nietykalna – uciekł wzrokiem w bok.
- Co takiego?! - mężczyzna o mało nie zszedł na zawał – Jim, powiedz, że żartujesz – jęknął.
- Chciałbym, Harvey, uwierz – westchnął, zmęczonym tonem – Ale ta wariatka jest w zasadzie nieuchwytna – dodał cierpko.
- Niech zgadnę – rzucił wąsacz – Cobblepot tak zarządził? - warknął wściekły.
- Zawsze byłeś bystry – Gordon posłał mu słaby uśmiech – Jedyne, co możemy, to próbować negocjować, ale to jak widać...
- Nic nie daje – dopowiedział sobie mężczyzna.
- Niestety – James skinął głową.
- Przecież to niedorzeczne – warknął siwowłosy – Naszym obowiązkiem jest bronić mieszkańców Gotham, a Caro ewidentnie jest zagrożeniem – chrząknął – Mamy jej pozwolić na te chore działania? - głos mężczyzny zgorzkniał.
- Najchętniej, wymierzyłbym brutalną sprawiedliwość, ale jeśli spadnie jej jeden włos z głowy, pójdziemy siedzieć – Gordon nie był zachwycony słowami, które wypływały z jego ust.
- Od kiedy słuchamy się tego pomyleńca? - Harvey nie ustępował łatwo.
- Cobblepot nie objął ochroną wszystkich kryminalistów – odparł Jim – Jedynie Caro ma jakiś cholerny przywilej, ale chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa ludziom – dodał znacząco – Nasze wysiłki pójdą na marne, jeśli wylądujemy za kratkami – zakończył cierpko, ale dalej nie spuszczał ze mnie lufy pistoletu. Walczył ze sobą, czy nie zaryzykować odsiadki w mamrze, w zamian za uwolnienie Gotham od trucizny, jaką jest Juliet. W jednym miał rację. Niewiele zrobiłby dla miasta, siedząc w więzieniu. Łamanie prawa to łamanie prawa, nawet jeśli ustala je ktoś taki, jak Pingwin. Ku mej wielkiej uciesze, dobry kontakt z brunetem daje mi mnóstwo korzyści.
- Opłaca się mieć znajomości – zachichotałam wesoło i na próbę strzeliłam do jakiegoś policjanta, który pomagał temu duetowi. Miałam pewność, że żaden z psów nie ośmieli się zareagować, a nawet jeśli, nie mogłam sobie odpuścić małej prowokacji. Juliet sprzed śmierci i zmartwychwstania była mniej śmiała niż obecna. Caro z teraźniejszości wiedziała, że nie ma nic do stracenia i jeśli ma ochotę na irytowanie stróżów prawa, to nie powinna się powstrzymywać.
- Michaels! - krzyknął Harvey i spiorunował mnie wzrokiem. Już mierzył pistoletem, już naciskał spust, ale Jim go spacyfikował, zabierając broń. Nasze spojrzenia przeniknęły się wzajemnie. Ja widziałam ból i bezsilność, a on euforię i satysfakcję. Miał wypisane na twarzy, że chętnie wpakowałby mi całą serię w głowę, ale nie mógł tego zrobić. I to go wkurzało najbardziej. Jaka to osobista porażka dla kapitana policji, kiedy nie może aresztować zabójcy gliniarza i sprawcy innych śmierci, tylko dlatego, że obecny władca miasta, zapewnił jej ochronę, ze względu na ich pozytywną relację. Oj, będę musiała podziękować Pingwinowi, za tę nietykalność. Zapewne, przyzwolenie na moje wybryki, to tylko element jakiegoś układu, ale skoro Cobblepot tak się stara, to i ja mogę dać coś od siebie.
- To faktycznie działa – pisnęłam radośnie – Gdybym chciała, wybiłabym wszystkich tutaj, ale lepiej zachować moją nietykalność na jakieś inne okoliczności – zachichotałam – Ktoś ma coś przeciwko? - przejechałam lufą pistoletu po zgromadzonych. Zwątpiłam dzisiaj w ludzką inteligencję. Zamiast uciec, schować się, obudzić w sobie instynkt przetrwania, kilkanaście osób stoi tu jak stado baranów i patrzy niemym wzrokiem.
- Zabij jeszcze kogoś, a pierdolę zasady i uduszę cię gołymi rękoma – zagroził Harvey.
- Możesz próbować, ale nie zdziw się, jeśli wpakuję kulkę w twoją głowę – posłałam mu uśmiech. Gordon odciągnął przyjaciela na bok.
- Przysięgam – warknął Jim – Twój immunitet kiedyś dobiegnie końca, a wtedy resztę życia spędzisz w Arkham – syknął, otwierając drzwi radiowozu.
- Prawdopodobnie – pokiwałam głową – Ale życie bywa przewrotne, czyż nie? - zachichotałam – Uwaga, grupko ciekawskich! - zawołałam – Ja teraz sobie idę, a kto mi wejdzie w paradę, tego nafaszeruję śrutem, oki? - oblizałam górną wargę – I nie liczcie na wsparcie policji, bo właśnie odjeżdżają – prychnęłam, chwytając za rączkę walizki – Och, cudownie – mruknęłam z zadowoleniem – Tłum się rozstępuje, jestem niczym Mojżesz – zaśmiałam się – Zapamiętajcie moje imię, skarbeńki. Juliet Caro – wyrecytowałam płynnie – Przekażcie w całym mieście, że osóbka o tym pseudo, jest nietykalna i jednocześnie groźna – zachichotałam upiornie, pociągnęłam torbę na kółeczkach i udałam się wzdłuż chodnika. Nawet nie schowałam broni. Skoro i tak byłam niczym bohater GTA V z pięcioma minutami nieśmiertelności, dlaczego miałabym nie korzystać z tego przywileju, jakim jest nietykalność?
To było jak scena z jakiegoś filmu. Beztrosko kroczę chodnikiem, mam gnata na wierzchu, nie omieszkam grozić nim ludziom, a każdy w gacie ze strachu robi. Czy ja mam dzisiaj urodziny?
Przechodziłam obok jakiejś ciemnej uliczki, gdy poczułam szarpnięcie za nadgarstek. Chociaż nie potrafiłam walczyć, instynktownie przyłożyłam napastnikowi tam, gdzie zaboli. Chciałam przyłożyć, ale coś nie wyszło. Tajemniczy jegomość odskoczył w bok i obserwował mnie z bezpiecznej odległości. Z moich warg wypłynął szyderczy śmiech, a dłoń uniosła broń na wysokość twarzy postaci.
- Pokaż się – syknęłam – Chcę wiedzieć, kogo zastrzelę – dodałam.
- To byłoby nierozsądne – odparł obcy i usłyszałam dźwięk przeładowywania pistoletu.
- Kim jesteś i dlaczego mnie zaatakowałeś? - warknęłam, strzelając w pokrywę od śmietników – To nie jest atrapa – dodałam.
- Nie straszna mi twoja zabawka, panno Caro – do moich uszu dobiegł cichy śmiech.
- Widzę, że mnie znasz – prychnęłam – Robi się coraz ciekawiej – syknęłam.
- Szukałem cię – odparł głos, a mnie zamurowało.
- Doprawdy? - przygryzłam wargę – Mógłbyś się wreszcie pokazać, tajemniczy nieznajomy – ponaglałam.
- Czy moja tożsamość, to aż taka zagadka? - mruknął typ, a mnie olśniło. Powoli opuściłam broń i przełknęłam nerwowo ślinę.
- Nygma? - spytałam, a z ciemności wyszedł wysoki brunet. Ciemnobrązowe tęczówki, przypominające ziarna kawy, błyskały delikatnie zza okularów w czarnych oprawkach. Mężczyzna miał na sobie średniej długości płaszcz, utrzymany w odcieniu ziemi. Spod okrycia wystawała czarna kamizelka z zielonymi akcentami. Za spodnie służyły mu klasyczne dżinsy, których nogawki swobodnie nachodziły na czarne, wypastowane buty. Nygma wyglądał dość zwyczajnie, jak na przebiegłego kryminalistę i tylko trzymany w dłoni pistolet, mógł wzbudzać mieszane uczucia.
- We własnej osobie – posłał mi lekki uśmiech – Zapewne mnie pamiętasz? - zagaił.
- Owszem – potwierdziłam – Dlaczego mnie straszysz? - zmarszczyłam brwi.
- To było spontaniczne, młoda damo – odparł – Ciężko cię znaleźć, więc nie spodziewałem się, że będziesz w pobliżu – dodał – Ale skoro już tutaj jesteś, zareagowałem natychmiastowo – dopowiedział.
- Mierzyłeś do mnie z pistoletu – zauważyłam – Kiepski początek – mruknęłam.
- Pociski to ślepaki – strzelił do mnie niespodziewanie. Nie poczułam jednak bólu – Nieszkodliwe – dodał – Gdybym chciał cię zabić, Caro, już dawno bym to zrobił – mruknął, chowając gnata do kieszeni płaszcza – Ale, jesteś mi potrzebna – rzucił znacząco.
- Do czego? - mruknęłam podejrzliwie. Ja swojej broni nie schowałam. Tak profilaktycznie.
- Miałaś okazję rozmawiać z moim alter-ego, Riddler'em – odpowiedział.
- Rzeczywiście – pokiwałam głową – Na tej imprezie dla złoczyńców – dodałam.
- Właśnie – Nygma zbliżył się – Miałaś mu pomóc się mnie pozbyć, a on miał się z tobą skontaktować – kontynuował – Układ dalej pozostaje aktualny, aczkolwiek, następuje zmiana bohaterów – mruknął.
- Nie rozumiem – wydęłam usta.
- Teraz, pomożesz mi pozbyć się Riddlera – odparł Ed.
- Wszelkie układy z kryminalistami z Gotham, przepadły, gdy Caro umarła – posłałam mu cyniczny uśmiech.
- Przewidziałem, że taka będzie twoja reakcja – parsknął i nagle znalazł się bardzo blisko mnie – Ten pistolet nie jest naładowany ślepakami – chwycił mnie za gardło i przycisnął lufę do skroni – Możesz to sprawdzić – zaśmiał się.
- Strzelaj, jeśli chcesz – warknęłam hardo – I tak znajdą sposób, żeby mnie ożywić ponownie – dodałam triumfalnie.
- Być może, panno Caro – mruknął Nygma – Ale zapomniałaś chyba że nie jestem drugorzędnym świrem z bronią – prychnął – Potęgą Nygmy jest jego umysł, a nie ostre zabawki – dodał – Wpakuję ci tę kulkę w głowę i będziesz mogła dogłębnie poczuć, jak przedziera się przez mózg, uszkadzając bezpowrotnie jego najważniejsze funkcje, prowadząc do natychmiastowego zgonu – ścisnął mnie mocniej za szyję, czemu towarzyszył mój stłumiony jęk – Kiedy każda komórka obumrze, nie wywiniesz się ze szponów śmierci – syknął jadowicie – Nikt cię nie uratuje, nie wskrzesi – manewrował gnatem przy mojej twarzy – Nie powrócisz do świata żywych. Nie tym razem – zaśmiał się triumfalnie – I pomyśleć, że to, ponieważ byłaś niemiła dla pewnego geniusza – zakończył szorstko.
- Riddler wydawał się milszy – syknęłam wrogo, a Nygma prychnął lekko.
- Riddler uważał się za moją mroczną stronę – odparł Ed – Ale teraz sam jestem swoją mroczną stroną i już go nie potrzebuję – dodał – Muszę go zlikwidować i ty mi w tym pomożesz – warknął.
- Odmowa nie wchodzi w grę, jak rozumiem? - warknęłam.
- To byłoby bardzo głupie, żeby ryzykować, Juliet – zaśmiał się.
- A co, jeśli nie znajdę sposobu na pozbycie się Riddlera? - spytałam.
- Lepiej, żebyś znalazła – syknął i rozpłynął się w powietrzu. Zostałam sama, otoczona jedynie wonią jego męskich perfum. Wolałam chyba drugie wcielenie Nygmy. Ed sprawia wrażenie manipulanta i psychopaty, a R miał w sobie więcej spokoju. To się zupełnie nie kalkuluje. Powinno być na odwrót! Edward Nygma był nieśmiałym i spokojnym człowiekiem, ale dręczyło go jego alter-ego: bezwzględny psychopata, Riddler. Odnoszę wrażenie, że to Ed jest tym złym, a tak naprawdę Riddler to jego dobra strona... A może kompletnie tracę rozum?
Właśnie zostawiłam za sobą dobry miesiąc życia i przyjaciela, który okazał się zwykłym egoistą. Odnowiłam układ z tym zagadkowym świrem, spakowałam w walizkę cały swój dobytek i muszę się gdzieś zatrzymać, a na razie, to idę bez celu ulicami miasta, w nadziei, że... No właśnie, że co?
- Późno już, a ja wciąż jestem bezdomna – westchnęłam ciężko. Spotkanie z Nygmą popsuło mi humor, więc schowałam pistolet do kabury, zwiesiłam głowę i pociągnęłam za sobą torbę na kółkach...
Oparłam łokcie na parapecie, uważając, żeby nie strącić roślinek, które poustawiali tu dla ozdoby. Zakwaterowałam się na kilka dni w jednym z hoteli, bo nie miałam pomysłu co dalej zrobić. Wynajęłam jeden pokój, który posiadał standard około trzech i pół gwiazdki. Miałam skitrane mnóstwo forsy, ale nie zamierzałam się z tym obnosić. Wolałam nie przykuwać uwagi otoczenia. Nie wszyscy jeszcze rozpoznawali Caro i wykorzystywałam ich niewiedzę.
Zapatrzyłam się w krajobraz, który zawierał w sobie różnej wysokości budynki i rozmyślałam. Nie mogłam zostać w tym hotelu na zawsze i musiałam przemyśleć, co dalej robić. Naszła mnie refleksja, że może niepotrzebnie zabiłam Jerome'a, być może zbyt emocjonalnie zareagowałam na jego słowa. Chociaż próżno było u mnie szukać żalu, czy poczucia winy, gdzieś wewnątrz doskwierała mi pewna pustka. Po raz kolejny, moje życie nie ułożyło się tak, jakbym tego chciała. Myśli oscylowały wokół czegoś lub kogoś, jakbym miała potrzebę częstych zmian. Wciąż byłam Caro, nieprzewidywalną wariatką, ale jakoś nie cieszyło mnie to w pojedynkę. Musiałam z kimś dzielić swoje szaleństwo, inaczej powracał pewien rodzaj depresji i uczucie pustki, które wypełniało moje serce.
Kiedy już poznawałam kogoś, kto był równie obłąkany co ja, uzależniałam się od niego i ciężko mi było wrócić do samotności. Przez lata pielęgnowałam swój introwertyzm, ale może, gdyż nie spotkałam jeszcze nikogo, kto podzielałby moje dziwactwa? A gdy już w moim życiu pojawiały się świry, odnajdywałam brakujący element układanki. Natomiast, brak takiej osoby przypominał rozsypane, niekompletne puzzle. Coś po prostu nie pasowało...
- Może nie powinnam cię zabijać, Jermy – westchnęłam, naciągając kaptur bluzy na głowę. Takie ubrania zawsze wzbudzały we mnie poczucie bezpieczeństwa – Może nie powinnam – powtórzyłam się, spuszczając wzrok, jakby obawiając się, że duch Valeski właśnie na mnie spogląda.
Leżałam na brzuchu na łóżku, opierając głowę na poduszce i wsłuchując się w muzykę, lecącą z telefonu komórkowego. Zbyt często bywały momenty, gdy żałowałam działań pod wpływem impulsu.
Ta pierwsza myśl zawsze była najgorsza, ale później zazwyczaj przechodziło. Teraz miałam inny problem. Umierałam z nudów, gdy zadzwonił telefon. Ktokolwiek to był, ma skubaniec wyczucie. Westchnęłam przeciągle, odpięłam słuchawki, włączyłam głośnik i nacisnęłam zieloną słuchawkę, nawet nie patrząc, kto drynda. Tak, byłam zbyt leniwa, żeby trzymać komórkę przy uchu, ale za to bardziej śmiała, bo dawna Juliet udawałaby, że jej nie ma. A Caro? Skubaniutka bez problemu odebrała połączenie. Coś tej szmacie jednak zawdzięczam.
- Halo? - mruknęłam ospale, praktycznie ziewając.
- Julix! - usłyszałam znajomy głos.
- Cześć, Edi – burknęłam, a moje powieki opadły w dół. Po chwili nastąpiła chwila konsternacji i weszły we mnie nowe siły – Edi?! - powtórzyłam zaskoczona, niemalże krzycząc.
- No, a kto? - po drugiej stronie rozpłynął się piskliwy śmiech mojej kuzynki – Co ty, nie poznajesz mnie? - rzuciła.
- Jejku – wyrwało mi się – Przepraszam, Edi, ale byłam w trakcie drzemki i... - zaczęłam, ale weszła mi w słowo.
- Typowa ty – parsknęła kąśliwie – Spoko, nie wnikam – kontynuowała – Co u ciebie słychać, Julix? - trajkotała i dam sobie rękę uciąć, że gdziekolwiek była, leżała na kanapie i machała w powietrzu nogami. Potrafię to wyczuć podświadomie.
- Bosz, jak ja dawno nie słyszałam tej ksywki – uśmiechnęłam się.
- A jak tam na ciebie mówią, w tej Ameryce? - podśmiewała się – Dżuliet? Dżuli, Dżulia? - zgadywała, celowo akcentując literkę J.
- Po prostu Juliet – parsknęłam. I Caro, i Jelly, i psychopatka...
- Po prostu Juliet – zachichotała – Chcę mieć to napisane na pudełku od ryżu – dodała żartobliwie.
- Weź! - prychnęłam – Wyobraziłam to sobie – dorzuciłam.
- Wiem – zatriumfowała – Wiesz w ogóle, że będę u wujków w niedzielę? - wystrzeliła niespodziewanie, a ja zachłysnęłam się powietrzem.
- Nie? - kaszlnęłam.
- Niespodzianka! - zaśmiała się – Ale, do niedzieli jeszcze czas, a ja jestem w Gotham od dwóch dni – pochwaliła się. Czy tylko ja mam teraz flashbacki z wojny...?
- Więc? - chrząknęłam.
- Więc co? - nie załapała – To oczywiste, że chcę się z tobą zobaczyć, Julix! - zawołała radośnie.
- Ze mną? - palnęłam odruchowo. Nie kurwa, z saudyjskim księciem...
- Z moją najlepszą kuzynką na świecie! - potwierdziła.
- Schlebiasz mi... - próbowałam zmienić temat.
- To co? - rzuciła.
- Co, co? - byłam jak nieprzytomna.
- Kiedy możemy się spiknąć? - parsknęła. Em może nigdy?
- Yyy, słuchaj, Edi – zaczęłam – Ja mam strasznie napięty grafik i nie wiem, czy dam radę, ledwo udało mi się umówić na niedzielę z rodzicami i...
- A tak – przerwała mi – Ciocia wspominała, że jesteś zapracowana jak cholera i niedługo popełnisz hikikimori – dodała.
- Karoshi – jęknęłam – Nie bierzcie się za japoński, błagam – westchnęłam ciężko.
- O, przepraszam – ton głosu kuzynki uległ zmianie – Wielka, światowa Dżuliet z Hameryki – ironizowała.
- Przestań – ucięłam.
- No co? - burknęła – Wyjechało się do Stanów i zapomniało o kuzynce, co? - wbiła szpileczkę – Nie piszesz, nie dzwonisz, zero kontaktu – prychnęła.
- To nie tak... – zaczęłam, ale mi przerwała.
- Jasne – syknęła – Chciałam się z tobą spotkać, zanim będziemy w niedzielę jeść rosołek i grać z naszymi starymi w Scrabble, ale widzę, że jesteś za bardzo amerykańska, jak na mnie – jej głos był nasączony złośliwością.
- Po prostu nie mogę, mówiłam już – warknęłam.
- Co ty kurwa? - parsknęła – Jakąś wariatką jesteś? Policja cię ściga, czy co? - żartowała, ale mi do śmiechu nie było.
- Do zobaczenia w niedzielę, Edi – ucięłam i się rozłączyłam.
Edi jest w Gotham? Moja jedyna kuzynka, która uwielbia wciskać nos w nie swoje sprawy? Po prostu świetnie...
Przed rodzicami mogę ukrywać, że jestem kryminalistką, ale z tą francą już tak łatwo nie pójdzie. Zanim Edyta wróci do Polski, na sto procent będzie chciała się ze mną spotkać, a Caro leży między młotem a kowadłem, uwikłana w układy z Pingwinem i Riddlerem, oczekująca zemsty wyznawców Jerome'a Valeski. Dodatkowo Joker o niej nie zapomniał i zapowiedział, że jakoś ją odzyska. Aha, no i JC jest bezdomna! Teoretycznie.
Akurat, kiedy grzęznę po kolana w gównie, do miasta przyjechała moja wścibska i irytująca kuzyneczka? Zajebiście...
Za czasów normalności, Edi nie wydawała się wrzodem na dupie, ale w tej chwili, dokładnie tak o niej myślałam. Jej obecność nie była mi na rękę i musiałam coś wykombinować. Nawet jeśli zataję przed nią swoje sekrety, to mogę stracić kontrolę i po prostu ją zabić. Niestety, tajemnicze ''zniknięcie'' kuzynki, byłoby, mówiąc delikatnie, podejrzane...
- Ja pierdolę – zwlekłam się z łóżka i podeszłam do okna – To twoja zemsta, ty chuju? - warknęłam w powietrze, pijąc do Valeski. To byłoby w jego stylu, żeby pośmieszkować z zaświatów. Oczywiście zakładając, że menda nie trafiła jeszcze do piekła.
- Myśl, Caro, myśl – warczałam do siebie – Jak udawać normalnego człowieka? - spytałam na głos i upadłam na kolana, zanosząc się histerycznym śmiechem. W moim przypadku to wcale nie było takie proste. Dlaczego? Cóż, odnosiłam wrażenie, że po powrocie zza grobu, nie potrafię już tak dobrze kontrolować swoich emocji. Szaleństwo musiało w jakiś sposób zwiększyć swój poziom, bo utraciłam kolejne cechy człowieczeństwa. Byłam bardziej okrutna, nie wystarczało mi już zwykłe zabijanie. Juliet musiała się pastwić, widzieć w oczach ofiar agonię, ból i niedowierzanie.
Skatowałam Harley Quinn, prawie pozbawiając sukę życia, albo przynajmniej prowadząc do jej kalectwa. Odebrałam ostatni oddech Sally, która była tylko lekko psychiczną fanką, ale wkurwiała mnie tak niemiłosiernie, że nie widziałam problemu w zabiciu denerwującej małolaty. Największym jednak dowodem na moją bezwzględność, była zdolność do zabicia najlepszego przyjaciela. W szczególności, kiedy doszło między nami do zbliżenia zarówno fizycznego, jak i mentalnego. Strzeliłam do niego, jakby był zwykłym śmieciem. Naprawdę, moja wewnętrzna znieczulica była groźna dla bliskich...
A Mackenzie? Ją tylko okaleczyłam, ale gdyby nikt mnie nie powstrzymał, na cmentarzu powstałby nowy grób i miałby jej imię, wygrawerowane złotymi literami na mogile.
Zostałam rasową psychopatką. Przestałam rozróżniać dobro i zło, wszystko było dla mnie identyczne, niczego już nie kładłam na szali wartości. Zabijałam bliskich bez żadnych wyrzutów sumienia, katowałam innych bez powodu. Zaczęłam się upajać sadyzmem...
Nie tyle nie chciałam się spotkać z kuzynką, ile bałam się o nią. Nie uważałam Edi już za bratnią duszę, tylko za niepotrzebnego wrzoda na dupie i mogłam bez najmniejszych problemów przemyśleć jej śmierć, bo nic już nie czułam. Zupełnie.
Edyta nie mogła mnie zobaczyć, bo przypłaciłaby to życiem. Chociaż, później jak zwykle żałowałabym swojego czynu, to później szybko bym zapomniała o takiej zbrodni, jak zabicie członka rodziny.
Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja mogłam do siebie w ogóle dopuścić myśl odebrania jej ostatniego oddechu, poderżnięcia gardła, czy innych tortur...
Co będzie następne? Stwierdzę, że rodziców też się mogę pozbyć?
Czy ja mogę jeszcze ''normalnie'' myśleć?
Juliet ma wiele nowych problemów i nie umie sobie z nimi poradzić. Czy będą ją dręczyć przez większość czasu? A może karty Caro ułożą się zupełnie inaczej? Nigdy nie wiadomo...
CDN
LadyBellworte ♦♥♦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top