Get Insane CXII

Czas mijał, a zielonowłosy nie wracał. Szczerze wątpiłam w to, że znowu go zobaczę. Mogło dojść przecież do tego, że klaunowi znudziło się moje towarzystwo i postanowił mnie porzucić. Tak jak niektórzy pozostawiają swoje psy przywiązane do drzewa i odchodzą. Nieczułe kanalie...

Minut ubywało, a ja zastanawiałam się, co zrobić. Od czasu do czasu zerkałam przez szybę lub lusterka, czy jednak Joker nie postanowił wrócić. Głupia byłam, że miałam ten cień nadziei.

Wyobraźnia podpowiadała mi różne dziwne scenariusze, automatycznie przypomniałam sobie wszystkie horrory z motywem lasu i zaczynałam dostawać gęsiej skórki... Dlaczego w takich chwilach myślę o czymś, co nie tylko nie pomoże mi w danej sytuacji, ale jeszcze zasieje ziarenko strachu i niepewności...

Jaką mogę mieć gwarancję, że w tym lesie nie mieszkają kanibale, albo psychopata z siekierą? I nie ma najmniejszego sensu dopatrywać się logiki, skoro sama należę do osób niebezpiecznych. W takich momentach budzi się mentalność ofiary...

To mogłoby potwierdzić teorię doktora Cartera, świadczącą, że nie jestem chora. Moja fascynacja torturami i zamiłowanie do zabijania, mają inne podłoże. To właściwie gorsze niż typowe zaburzenia psychiczne, bo tak to można by było mnie wyleczyć. A skoro teoretycznie nie jestem obłąkana, to znaczy, że tylko ja mogę na siebie wpłynąć, jeśli będę chciała. Żadne terapie czy leki nie zadziałają. Jedynie Juliet Caro, może powstrzymać swoją wewnętrzną bestię. A jeśli Juliet Caro nie chce, to jest prawdziwą zakałą dla miasta...

Zdecydowanie za długo siedziałam w tym samochodzie. Nie wiem, na co liczyłam. Na to, że Joker wróci? Absurd.

Czekanie nie miało żadnego sensu. Jeśli nie chciałam spędzać nocy w lesie, musiałam już teraz próbować z niego wyjść. Korzystając z okazji, że zielonowłosy nie może mi zwrócić uwagi, przetrząsnęłam półki w lamborghini. Udało mi się znaleźć naboje do pistoletu i jeden granat. Przeładowałam pistolet, a granat upchnęłam w torebce. Upewniłam się jeszcze, czy nie ma jakiegoś powerbanka, czy czegoś podobnego. Tak to mogłabym naładować telefon i do kogoś zadzwonić...

Samotne koczowanie w aucie sprawiało, że czułam się niepewnie. Z jednej strony chciałam jakoś wyjść z lasu, ale z drugiej obawiałam się, że zgubię drogę. Aczkolwiek, wieczne oczekiwanie w samochodzie też nie było zbyt mądre. Żeby się wydostać, muszę wyjść, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że utknę gdzieś w tych zaroślach, albo będę błądzić w nieskończoność. Zostanie w samochodzie, jest bezpieczniejszą opcją. Przynajmniej, dopóki nie odważę się go opuścić...

Zablokowałam drzwi dla pewności i skuliłam się na siedzeniu. Myślenie pod presją nigdy nie było czymś, w czym się specjalizowałam. Popadałam w lekką panikę i zaczynałam czuć żal i gniew, że Joker mnie tu zostawił na pastwę losu. Spodziewałam się, że takie rzeczy mogą mieć miejsce, ale i tak byłam wściekła.

Powoli ogarniał mnie strach i paranoja. Miałam wrażenie, że drzewa przybierają dziwne kształty i zmierzcha szybciej niż zwykle. Brałam pod uwagę opcję, że na szybko odblokowuję drzwi i biegnę przed siebie, nie oglądając się. Jednocześnie chowałam głowę w kolana i łudziłam się, że to tylko zły sen. Otworzę oczy i będę w swoim domu. Nie, nie apartamencie klauna. Swoim domu rodzinnym, gdzie będę mogła się przytulić do rodziców i zapomnieć o troskach...

Właśnie sobie uświadomiłam, jak cholernie mi ich brakuje. Tak narzekałam na to rodzinne spotkanie, a teraz oddałabym wszystko, żeby zobaczyć twarz nawet tej wścibskiej Edi... Wszystko mnie przerastało, a samotność i lęk nie poprawiały mojego samopoczucia...

Biłam się z myślami, czy zostać, czy iść, a czasu ubywało. Dość długo siedziałam w samochodzie, co źle wpływało na moją psychikę. Z oczu kapały łzy, czułam się zagubiona.

Wygrzebałam z torebki chusteczki i przetarłam sobie twarz. Krew często ją zdobi.

Spróbowałam wziąć się w garść i zrobiłam ostatnią rzecz, jaką mogłam. O ile komórka Jokera była rozładowana na amen, tak nie sprawdzałam mojej, a prawda jest taka, że moja ma tryb oszczędzania energii. Może zachowało się kilka procent baterii i będę mogła wykonać jeden telefon ratunkowy?

Drżącymi palcami chwyciłam smartfon i przycisnęłam guziczek włączający. Ekran zamigotał i czekałam na grafikę symbolizującą rozładowaną baterię...

To były jedne z najgorszych sekund mojego życia, ale telefon postanowił się nade mną zlitować! Wszystko się uruchomiło, a w górnym rogu pojawiła się informacja o ostatnich pięciu procentach baterii!

Początkowo nie dowierzałam, ale potem szybko się otrząsnęłam. Rozmyślałam, do kogo zadzwonić, odruchowo wchodząc w listę kontaktów. Od razu wyświetliło mi się powiadomienie o ostatnich telefonach, które dzwoniły. Gdy dostrzegłam numer mamy, coś mnie zakuło w sercu. Źle się czułam z myślą, że nie oddzwoniłam, nie dałam znaku życia. Prawda jest jednak taka, że gdyby Batmenda nie wtrącił mnie do Arkham, wszystko potoczyłoby się inaczej! Ale nie! Ten idiota jak zwykle musiał wszystko zniszczyć. Dylemat wagonika. Chętnie wypatroszyłabym tego dziada, ale kto sprawowałby pieczę nad Gotham? Kto udaremniałby moje występki? Joker jest psem goniącym samochody, a ja kotem bawiącym się kłębkiem wełny. Bawię się tak, żeby kłębek się nie rozwinął, bo wtedy zabawa traci sens i przestaje mi to sprawiać przyjemność. A radość ma być wieczna, nie, krótkotrwała...

Dopóki bycie sadystką nie zostanie zaakceptowane przez społeczeństwo, będę częstym gościem w szpitalach psychiatrycznych i więzieniach...

Pięć procent baterii, kilka minut życia, a ja nie wiem do kogo się zwrócić o pomoc...

- Wiesz co, Frosty? Przydałbyś się teraz – westchnęłam nostalgicznie – Gdybym mogła zmienić przeszłość, nie pozwoliłabym cię zabić. Po prostu nigdy byś nie poznał tej suki, a nasza przyjaźń wciąż by trwała – posmutniałam – To takie bolesne, że pewnych rzeczy nie da się zmienić – uroniłam nieświadomie łzę – Frosty, jeśli mnie słyszysz, wiedz, że żałuję – mruknęłam bez emocji – I tęsknię i przepraszam, że cię tak źle traktowałam – pociągnęłam nosem – Oddałabym wszystko, żebyś żył – otarłam łzy – Wiem, że uważasz mnie za oziębłą i egocentryczną idiotkę, bo nie wyrobiłbyś sobie opinii, gdybym nie dała ci powodów – powstrzymywałam się od płaczu – Ale wybacz mi, proszę i wiedz, że nie mam serca z kamienia... - łza spadła na ekran telefonu, co przywróciło mnie do rzeczywistości.

Dalej nie miałam pojęcia, do kogo zadzwonić, gdy w kontaktach zamigała mi ksywka Mackenzie. Była moją ostatnią deską ratunku, a jeśli uważała się za moją przyjaciółkę, lub chciała się uważać, musiała przejść test...

Po drugiej stronie odpowiadało mi nieznośne ciągnięcie się sygnału połączenia. Nie odpuszczałam jednak, bo minęło kilka sekund, a to za krótko, żeby coś podejrzewać. Nawet jeśli każda sekunda była dla mnie cenna...

- Halo? Juliet? - odebrała i zaczęła rozmowę od pytania – Tak się cieszę, że dzwonisz! - pisnęła radośnie, jakbym jej powiedziała, że wygrała w totka.

- Ja również, Mackzie – zmusiłam się do uroczego wstępu – Mam do ciebie ogromną prośbę – westchnęłam.

- Walisz prosto z mostu, co? - mruknęła – Dobra, co to za prośba? - dociekała.

- Mam tylko pięć procent baterii, będę się streszczać, a ty musisz uważnie słuchać – odpowiedziałam szybko.

- Jasne, jasne! - mocno się przejęła – No mów! - ponaglała mnie.

- Utknęłam w jakimś lesie w Gotham City i nie mam jak z niego wyjść, bo boję się, że zabłądzę – niemal wykrzyknęłam na jednym wdechu – Sprawdź lokalizację mojego połączenia, jeśli możesz i przyślij jakąś pomoc, błagam c... - nie dokończyłam ostatniego słowa, bo mi przerwała.

- Juliet, rozejrzyj się! - zawołała emocjonalnie, aż odsunęłam komórkę od ucha, która zasygnalizowała, że ubyły dwa procenty baterii... - Czy drzewa w tym lesie mają odcień lekko niebieskawy? - pisnęła głośno. Gdy była zdenerwowana, miała tendencję do zbytniego podwyższania strun głosowych. Posłusznie rzuciłam okiem na najbliższe drzewo i przyjrzałam się jego liściom. Rzeczywiście. W promieniach słońca, zieleń wpadała w delikatny błękit.

- No, jak się patrzy pod słońce, to tak – odpowiedziałam szybko, wstrzymując oddech, jakby to miało pomóc baterii w żywotności.

- To świetnie! - zaśmiała się szczęśliwa – Ja mam taką apkę, że wszystkie połączenia pokazują lokalizację rozmówcy. Tata jest trochę przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa, bo ma zatargi z innymi hersztami mafii – paplała niepotrzebnie.

- No i co w związku z tymi niebieskimi drzewami?! - warknęłam ciut za ostro, ale miałam prawo być zirytowana. Mackenzie wiedziała o powadze sytuacji, a i tak chciała zaliczyć typowe babskie pogaduszki przez telefon...

- Racja, wybacz – stropiła się – Moja aplikacja pokazuje, że jesteś w Lazurowym Lesie, a dokładniej na obrzeżach Gotham! - zawołała. Dobrze, że oszczędziła mi wywodu, dlaczego las nazywa się tak, a nie inaczej...

- Uratujesz mnie? - spytałam głupio.

- Oczywiście – dam sobie rękę uciąć, że przyłożyła dłoń do serca i przysięgała jak przed Bogiem – Już idę po szofera i zaraz po ciebie będę! - krzyknęła i się rozłączyła.

- Jak nisko musiałam upaść – schowałam głowę w kolanach – Dobra, trzeba się jakoś dobrze zaprezentować przed ''przyjaciółką'' – westchnęłam i spojrzałam w lusterko samochodowe – No, nie będę wyglądać jak miss, ledwo po ucieczce z psychiatryka – wyszczerzyłam się do swojego odbicia i przeczesałam dłonią włosy. Otarłam mokre oczy, żeby Mackenzie nie pytała o przyczynę łez i w miarę wygładziłam ubranie – A Ty kretynie, nie licz, że będę się opiekować Twoim telefonikiem – prychnęłam i rzuciłam fioletowy smartfon na siedzenie kierowcy – A gdybyś tu wrócił, w co wątpię, to wiedz, że zostawiam otwarte drzwi – zgramoliłam się z fotela i wyszłam z samochodu – A nuż, wejdzie do niego jakiś włóczęga, albo jakieś zwierzę – zaśmiałam się szyderczo, upychając swoją komórkę w torebce. Pistolet trzymałam na wierzchu, palec drżał na cynglu, by móc w każdej chwili wypuścić kulę. No cóż. Nie mam żadnej gwarancji, że w tym lesie nie żyje psychopata z piłą łańcuchową, albo rodzina demonów. Albo, rodzina psychopatów demonów z piłami łańcuchowymi... Muszę przestać czytać opisy horrorów, bo jak widać, nawet bez doznań wizualnych, mój mózg jest w stanie spierdolić mi psychikę...

Oparłam się o pień drzewa i zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam, dzwoniąc do Mackenzie. Przecież ona na bank mnie zapyta o okoliczności zdarzenia, a wtedy będę musiała się wyspowiadać ze swojego życia...

Dobra, Mackzie wie, że nie jestem normalną dziewiętnastolatką i lubię robić zamieszanie. Ale jeszcze nie miałam okazji jej się zwierzyć ze wszystkich grzeszków. Gnicie w pierdlu to jedno, ale pobyt w Arkham sugeruje, że jesteś najgorszym przypadkiem kryminalisty. Obłąkana sadystka brzmi groźniej niż zabójczyni i anarchistka. Tak mam przynajmniej napisane w papierach. Świętej pamięci Logan, nieżyjący od niedawna, pokazał mi moją kartotekę. Nigdy nie zapomnę tych barwnych opisów w charakterystyce pacjenta. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przeczytała o sobie tyle miłych słów: Odmieniec, maniaczka, manipulantka, ( to mnie rozbawiło), obłąkana sadystka, prawdopodobnie schizofreniczka ( to ostatnie było jednak najlepsze).

Chciałabym jakimś cudem znaleźć się w łóżku z Mruczusiem na kolanach. Chciałabym też odnaleźć Kiera... Tęsknię za tym psiakiem...

Układałam sobie w głowie rozmowę między mną, a Mackenzie i wymyślałam różne przebiegi tej konwersacji. Nienawidzę rozmawiać z ludźmi na trudne tematy. Czasami w ogóle nienawidzę z nimi rozmawiać o czymkolwiek.

Żeby tylko. Są momenty, kiedy nienawidzę wszystkiego. Problemy pierwszego świata, ale cóż.

Moje rozmyślania przerwał odgłos hamowania, a właściwie dźwięk jak drobinki kamyków i ziarnka piasku wciskają się w opony srebrnego porsche. Uno momento... Porsche?

- Juliet! - z samochodu jak burza wyskoczyła Mackenzie, podbiegła do mnie i mocno objęła. Stałam tak sparaliżowana i dopiero po czasie zdałam sobie sprawę, że dziewczyna oczekuje odwzajemnienia uścisku. Czując dziwne emocje po tym, jak przekroczyła moją strefę komfortu, ostrożnie ją przytuliłam, nie fatygując się nawet, żeby odłożyć pistolet – Juliet, martwiłam się tak bardzo! - przyciskała swoją klatkę piersiową do mojej i zachowywała się, jakby nie chciała mnie puścić. Zlituj się, kobieto. Czy my jesteśmy jakoś bardzo zżyte?

- W porządku, Mackzie – uspokajałam ją – Jak widzisz, nic mi nie jest. Potrzebuję jedynie podwózki do miasta – zaczęłam, ale weszła mi w słowo.

- Nie wygłupiaj się, Juliet! - odkleiła się wreszcie ode mnie i posłała groźne spojrzenie – Jedziemy do mojego domu! Musisz odpocząć, bo swoje przeszłaś i należy ci się relaks. Kucharz zrobi nam jakieś jedzenie albo zamówimy pizzę – trajkotała, a przez moją głowę przeszła myśl, jak wkładam gnata w tę jej niezamykającą się gębę i strzelam...

- Mackenzie, nie musisz mnie niańczyć... - próbowałam coś powiedzieć, ale siłą pociągnęła mnie za rękę i wnet znalazłyśmy się w samochodzie. Ulokowałam się na jednym z tylnych siedzeń, a szatynka klapnęła obok mnie. Machanie gnatem na prawo i lewo nie było już wskazane, więc pospiesznie schowałam go do torebki.

- Dzień dobry – uśmiechnęłam się do szofera, który odburknął coś i zwrócił się do Mackenzie.

- Dokąd, panienko? - mruknął, rzucając mi oceniające spojrzenie.

- Do domu, Steve – Mackzie wyszczerzyła się sztucznie i ponownie skupiła swoją uwagę na mnie.

- Naprawdę nie musisz – westchnęłam – Wysadź mnie w centrum Gotham – mruknęłam błagalnie.

- Nie bój żaby, Jul – zachichotała – Już ja się tobą zajmę! - puściła mi oko.

- Tego się obawiam – burknęłam pod nosem.

- Co? - nachyliła się w moją stronę.

- Nic takiego – teraz to ja suszyłam ząbki.

Przez całą drogę, szatynka uporczywie starała się wyciągnąć ze mnie jakiekolwiek informacje. Wiedziałam, że i tak będę musiała jej później wszystko powiedzieć, ale nie uśmiechało mi się odpowiadanie w towarzystwie szofera. Gość nawet bezczelnie odchylał się bardziej na fotelu, gdy tylko Mackenzie zadawała mi jakieś pytanie. Zbywałam ją tekstami, że wszystko w swoim czasie, a ta cieszyła się jak głupia, podskakując na siedzeniu. I to niby ja jestem infantylna?

Moja ''przyjaciółka'' nie potrafiła trzymać języka za zębami i co rusz próbowała mnie zagaić rozmową. Nie skutkowało to w żaden sposób, bo myślami byłam przy pytaniu: Co ja zrobię, skoro J się mnie pozbył?

Wizja tego, jak strzelam do natrętnej idiotki i przykładam lufę gnata do mordy szofera, zmuszając go do wykonywania moich poleceń, nawiedzała mnie co kilka sekund. Obawiałam się, że stracę kontrolę i ziszczę swoje żądze...

Na szczęście, jazda autem minęła szybko i nim straciłam resztki nerwów, porsche zajechało na jakąś ekskluzywną dzielnicę. Zaparkowaliśmy w garażu, w którym dostrzegłam jeszcze jedno luksusowe autko. Widzę, że się powodzi.

- Dziękujemy, Steve – Mackzie uśmiechnęła się do szofera i wręczyła mu rulonik banknotów.

- Panienko Smith, ja nie mogę – wzbraniał się, chociaż to przypominało klasyczne udawanie, kiedy nie chcesz brać hajsu od babci. O, wreszcie poznałam prawdziwe nazwisko Mackenzie!

- Nonsens, Steve. Bierz – ponaglała go, a mężczyzna ''niechętnie'' wziął od niej pieniądze. Za tę grę aktorską, dałabym 1 na Filmwebie – Chodź, Juliet! - zawołała radośnie i znowu pociągnęła mnie za rękę. Niemalże wypadłyśmy z tego samochodu!

- Mówiłam ci, żebyś mnie wysadziła w mieście – jęknęłam zrezygnowana, pozwalając się prowadzić w stronę drzwi.

- Przestań się wygłupiać! - fuknęła – Jesteś moim gościem! - dodała, jakby to ją usprawiedliwiało. Przynajmniej teraz mam nauczkę, żeby jej nie prosić o pomoc, bo to dla niej tylko pretekst, żeby mnie do siebie zawieźć i spędzać czas jak najlepsze przyjaciółki.

- Może i jestem gościem, ale nie z własnej woli – mruknęłam wrogo.

- Robisz problemy z niczego – westchnęła i otworzyła kluczem drzwi. W środku uderzył mnie bogaty, nowoczesny wystrój. Ten dom i tak był lepiej urządzony niż hawira tego pajaca.

Zatrzymałam się przy wejściu i w skupieniu podziwiałam kunszt, jaki ktoś włożył w udekorowanie tych wszystkich pokoi. To była otwarta przestrzeń. Salon w połączeniu z kuchnią i jadalnią. Wszędzie dominowały beże, przeplatające się z orzechowym drewnem i dodatkami w odcieniu wenge. Sufit wyglądał na podwieszany. Poznałam po wbudowanych ledach, które dawały łagodne, kremowe światło.

- Co tak rozdziawiasz te usta? - Mackzie przyglądała mi się ze śmiechem, co rusz odgarniając niesforne kosmyki za ucho, które wyskakiwały jej z niedbale zrobionego koka.

- Wcale nie – obruszyłam się, zakładając ręce na siebie i zatrzymując wzrok na abstrakcyjnych obrazach – Jesteśmy same? - spytałam, podchodząc bliżej dzieł.

- Yhm – odparła – Tata jest jeszcze w pracy – ostatnie słowo wzięła w taki jakby cudzysłów. No tak, jak inaczej nazwać robotę, kiedy jest się szefem jakiejś mafii? Gościu, może teraz robić wszystko. Mordować kogoś, wymuszać kasę itp.

- A mama? - spojrzałam na nią pytająco.

- Moja mama nie żyje – odrzekła bez emocji, a mi zrobiło się głupio.

- Przepraszam – uciekałam wzrokiem, czując się niezręcznie.

- Nie no, spoko – mruknęła, a ja nie zamierzyłam nic więcej drążyć – Skoro jesteśmy same, to może mi w końcu powiesz, co robiłaś w tym lesie i dlaczego wyglądasz, jakbyś uciekła z psychiatryka? - wlepiła we mnie ciekawskie spojrzenie, a ja zaklęłam w myślach.

- Może dlatego, że tak jest – wypaliłam w końcu i wzruszyłam ramionami.

- Poczekaj – z początku chyba nie skumała – Chcesz powiedzieć, że trafiłam? - nie kryła swojego zdziwienia.

- No trafiłaś, trafiłaś – burknęłam niechętnie.

- Niemożliwe! - szatynka otworzyła szeroko usta, a potem zakryła je dłonią. Nie mogłam nie zwrócić uwagi na, jej wściekle różowy manicure.

- A jednak – wyszczerzyłam się mimowolnie.

- Juliet, siadaj na kanapie, a ja przyniosę jakąś przekąskę! - zarządziła i nim zdążyłam odpowiedzieć, pobiegła do kuchni i zaczęła przetrząsać szafki. Nie miałam ochoty się panoszyć w jej własnym domu, więc posłusznie usiadłam na obitej skórą sofie w kolorze écru i czekałam na rozwój wydarzeń. W międzyczasie zdjęłam torebkę i cisnęłam ją na miejsce obok. Mackzie błyskawicznie wróciła do salonu i niemal rzuciła we mnie miską z popcornem. Równocześnie, na stoliku do kawy wylądowała tacka z wysokimi szklankami. Wypełnione były ciemnym, buzującym napojem. Na stówę Coca Cola lub Pepsi.

- Uspokój się, laska – zaśmiałam się, na to tamta tylko napchała sobie popcornu do ust.

- Juliet, porządne pogaduszki nie odbywają się o suchym pysku! - powiedziała z wyrzutem – Nigdy nie plotkowałaś z kumpelą przy słonej przekąsce? - spytała tonem, jakby to było oczywiste.

- Nie mówię, że nie – nie mogłam opanować pokusy i sięgnęłam po sporą garść prażonej kukurydzy – Po prostu, takie pogaduszki źle mi się kojarzą – uśmiechnęłam się cierpko, przysuwając torebkę bliżej siebie.

- A to dlaczego? - dziewczyna dostała wypieków na twarzy.

- Cóż – zaśmiałam się odruchowo, wprawiając ją w lekkie osłupienie – Jednego dnia plotkowałam z przyjaciółeczką przy misce chipsów, a kilka dni później podrzynałam jej gardło – powiedziałam to, jakbym opowiadała o zakupie nowego ciucha.

- Zabiłaś własną przyjaciółkę? - szatynka zastygła w jednej pozycji, a jej oczy prawie wyskoczyły z orbit.

- Nie udawaj, że cię to dziwi – prychnęłam i upiłam łyk napoju. Tak jak myślałam. To Coca Cola.

- Dziwi? Szokuje raczej! - jęknęła, przyglądając się mojej twarzy, po której pełzał cyniczny uśmieszek.

- Zastanów się, czy chcesz ze mną wchodzić w bliższą relację – zarechotałam cicho.

- Próbujesz mnie do siebie zrazić? - uniosła brwi.

- Ja cię ostrzegam, Mackzie – zamrugałam niewinnie, odstawiając szklankę z powrotem na tackę.

- Juliet, nie poznaję cię – przyznała, upijając swoją porcję Coli – Jesteś teraz taka...

- Jaka? - weszłam jej w słowo – Bezpłciowa, bez wyrazu, bez duszy, bez serca? - wyliczałam, cały czas utrzymując obojętny tembr głosu.

- Tak... - niemal szepnęła – Jak to możliwe zachowujesz się teraz tak dziwnie? - dopytywała, a lęk w jej głosie powoli słabnął.

- Dziwnie? - uniosłam brwi i przechyliłam głowę na bok – Dziwnie by było, gdybym się tak nie zachowywała – odparłam lekko.

- Mam wrażenie, że tak naprawdę cię nie znam – mruknęła cicho, a ja na te słowa zaśmiałam się pod nosem – Co w tym śmiesznego? - rzuciła mi dziwne spojrzenie, a ja przewróciłam oczami.

- Po prostu mnie zastanawia, czy zorientowałaś się teraz, czy może wcześniej – przeciągnęłam się, czemu towarzyszyło chrupnięcie kości.

- Nie rozumiem – wydęła usta, a jej minka sugerowała kompletne zagubienie.

- Oj, Mackenzie, Mackenzie, Mackenzie – zacmokałam – To oczywiste, że tak naprawdę mnie nie znasz – upiłam kolejny łyk coli – Wiesz już całkiem sporo, ale wciąż nie wszystko – uśmiechnęłam się.

- Juliet – szatynka przysunęła się bliżej, naruszając moja strefę komfortu – Jestem twoją przyjaciółką, mi możesz powiedzieć wszystko – bez pozwolenia położyła mi rękę na ramieniu, na co zareagowałam niespodziewanym syknięciem. Makzie speszyła się i zabrała dłoń.

- Nie dotykaj mnie – warknęłam dosadnie, odstawiając szklankę na stolik. Obawiałam się, że zaraz zmiażdżę ją w palcach.

- Nie lubisz dotyku? - spytała.

- Może nie lubię twojego dotyku? - syknęłam wrogo, ale potem przygryzłam wargę i burknęłam ciche ''przepraszam''.

- To ja przepraszam – kajała się – Nie wiedziałam, że tak zareagujesz – spojrzała na mnie smutno.

- Nieważne – ucięłam, zapatrując się w bok.

- Wiem, że może cię irytować moje natręctwo, ale tak się cieszę, że się spotkałyśmy – posłała mi szeroki uśmiech – Co prawda, okoliczności nie są najlepsze, ale i tak jestem szczęśliwa – trajkotała.

- Yhm – mruknęłam, wzdychając ciężko. Rzuciłam przelotnie okiem na wyraz twarzy dziewczyny. Garnęła się do mnie aż zanadto. Musiała czuć się samotna, skoro nawet nie próbowała ukryć swojej fascynacji moją osobą. Nie obchodziły mnie jej uczucia. Skupiłam się na własnych myślach.

- Powiesz mi teraz, co robiłaś w psychiatryku? - nie krępowała się przed zaczynaniem nowego tematu. Zwykle nie zachowuję się w stosunku do ludzi aż tak nieufnie, ale czułam między nami dystans. Nie było tego czegoś. Fundamentu, na którym można budować przyjaźń. Plułam sobie w brodę, że to ją poprosiłam o pomoc. Czułam się bardzo niezręcznie. Spinałam się, bił ode mnie chłód i wyraźna antypatia. Nawet fałszywy uśmiech nie mógł tego zatuszować... - Juliet?

- Hm? - wytrąciła mnie z rozmyślań. Półprzytomnym wzrokiem spojrzałam w jej stronę.

- Zadałam ci pytanie – rzuciła smutno.

- Przepraszam, zamyśliłam się – przegładziłam twarz palcami i skupiłam swój wzrok na Mackenzie – Możesz powtórzyć? - poprosiłam.

- Jasne – odparła – Pytałam, co robiłaś w psychiatryku – jej oczy zabłyszczały intensywnie, zdradzając ciekawość. Wzięłam głęboki wdech i pokręciłam głową na wszystkie strony, unikając przy tym kontaktu wzrokowego. Wypuściłam głośno powietrze i zagapiłam się w swoje kolana.

- Nie ma się czym chwalić – zbyłam ją i gwałtownie z kanapy – Słuchaj, gdzie jest łazienka? - spojrzałam na nią znacząco.

- Pierwsze drzwi na lewo – odparła, a ja podziękowałam i udałam się w odpowiednią stronę. Wróciłam się jeszcze po torebkę. Nie wiem czemu, ale mam odnoszę wrażenie, że Mackzie jest wścibska. Mam nadzieję, że łazienka nie jest w otwartej przestrzeni...

Pchnęłam jasne drzwi i znalazłam się w sterylnej łazience. Jej ściany oblewała farba w odcieniu ciepłej zieleni, co ładnie harmonizowało z meblami w podobnej tonacji. Moją uwagę przykuło duże lustro, w którym mogłam się cała przejrzeć. Wyglądałam żałośnie. Podkrążone oczy, rozczochrane włosy, obtarte części ciała, pamiątka po przemocy zastosowanej na mnie w Arkham. Blada, trupia twarz. Wszystkie blizny wyraźnie odznaczały się na ciele. Szpitalna piżama była pomięta, w niektórych miejscach nawet przetarta, albo dziurawa. Moje usta, blade i spierzchnięte zlewały się ze smutną, szarą twarzą. Odchyliłam koszulkę i przyjrzałam się swoim szramom. Po co robił mi rany tego typu? Moja? Własność Jokera itp.? Po co, skoro i tak mnie, zostawił? Logika wyszła tylnymi drzwiami...

- I co Ty chcesz teraz zrobić? - burknęłam do swojego odbicia w lustrze – Wyśpiewasz jej wszystko? - prychnęłam – Może – syknęłam i wyciągnęłam gnata z torebki – Wiesz, ile razy się powstrzymywałam? - jęknęłam do lustra i upadłam na kolana – Ile razy pomyślałam o zrobieniu tego? - włożyłam lufę pistoletu do ust i zamknęłam oczy – Mogłam się tam zabić i mieć spokój – warknęłam, uprzednio wyciągając broń z warg – Przecież ja nie mam co teraz ze sobą zrobić – zaśmiałam się – Śmierć byłaby najlepszym rozwiązaniem – przyłożyłam sobie tym razem pistolet do głowy – Ale ja albo jestem tchórzem, albo egoistką – wstałam powoli z podłogi – Umrzeć tak, żeby nie bolało – uroniłam jedną łzę – W Belle Reve nie potrafiłam tego zrobić, teraz też nie potrafię – odstawiłam gnata i schowałam z powrotem do torebki – Przecież uwielbiam iść na łatwiznę. Czemu teraz się waham? - wybuchnęłam śmiechem do swojego odbicia.

- Juliet, wszystko w porządku? - usłyszałam pukanie do drzwi i głos Mackenzie.

- Zawsze! - zawołałam przez śmiech, co musiało zaniepokoić dziewczynę, bo szarpnęła za klamkę i otworzyła drzwi na oścież.

- Przypuszczam, że to moje pytanie tak cię zdenerwowało – Jesteś roztrzęsiona i wyczerpana, a ja cię jeszcze męczę – skarciła samą siebie – Chcesz się położyć w moim pokoju? - zapytała, a ja tylko popatrzyłam w jej stronę. Śmiech ucichł, a głowa automatycznie pochyliła się, wyrażając zgodę. Mackzie nic nie powiedziała, tylko gestem dłoni dała znać, że mam iść za nią.

Leżałam w łóżku Mackenzie, przykryta ciepłym kocem. Skuliłam się i próbowałam opanować drżenie ciała. Szatynka siedziała na kanapie w rogu pokoju i czytała gazetkę. Co jakiś czas zerkała na mnie, bo czułam jej palący wzrok.

Udawałam, że śpię. Nie mogłam tu zasnąć, bo wtedy dałabym do zrozumienia, że czuję się tutaj dobrze, a tak nie jest...

Dziewczyna okazała mi mnóstwo troski, ale ja nie umiałam się z tego cieszyć. Cały ten dom i obecność Mackenzie źle na mnie działały. Pozwoliła mi wziąć prysznic, dała swoje ubrania i otaczała opieką. Mimo tego czułam niepokój. A może przerażało mnie to, że ktoś jest w stanie dać mi tyle ciepła, miłości?

Na szafce nocnej przy łóżku, ładował się mój telefon. Mackenzie użyczyła mi ładowarki. Mam wrażenie, że oddałaby mi własną nerkę. Ona dawała, ja brałam i nie chciałam dać nic od siebie...

Spędziłam dużo czasu na patrzenie w ścianę. Ale gdy usłyszałam piknięcie, sygnalizujące, że bateria naładowała się do końca, czym prędzej odłączyłam komórkę, włączyłam ją i rzuciłam się do przeglądania jej zawartości. Jeden SMS mnie zaniepokoił i wkurzył jednocześnie. Pan Pajac sobie o mnie przypomniał! W dupie z nim!

Włączyłam dane komórkowe i naraz zaczęły przychodzić różne wiadomości. W jednej z nich mama podała adres ich nowego mieszkania...

Pod powiekami zapiekły mnie łzy i zabolało serce. Jest przecież jedno miejsce, gdzie mnie nie odtrącą. Chyba...

Kontrolnie rozejrzałam się po pokoju. Mackenzie nie było.

Ostrożnie zdjęłam z siebie koc, usiadłam na łóżku i wsunęłam nogi buto-kapcie, które szatynka zostawiła dla mnie, bo kupiła kiedyś kilka par butów, a w gratisie były te papucie, które okazały się na nią za duże. I tak podarowała mi swoją granatową koszulkę oversize, sięgającą mi za uda i czarne, dresowe szorty, które były ledwo widoczne przez ten t-shirt. Miałam, chociaż jakieś ubrania, za co byłam jej wdzięczna. Mój szpitalny strój wrzuciła do kominka, co mnie nawet ucieszyło.

Zgarnęłam telefon do torebki, przewiesiłam ją przez ramię i najciszej jak mogłam, wyszłam z pokoju.

Rozejrzałam się kilka razy, czy nie natrafię na właścicielkę domu i ostrożnie sunęłam w stronę drzwi wyjściowych. Z precyzją godną złodzieja rozbrajającego sejf, delikatnie chwyciłam za klamkę i niczym cień, prześliznęłam się przez próg, zamykając drzwi za sobą. Gdy byłam już na zewnątrz, na wszelki wypadek włączyłam piąty bieg, by jak najszybciej uciec od tego domu.

Podrobiłam cardio i prawie wyplułam płuca, ale było warto, bo nikt mnie nie zauważył. Znalazłam się w zupełnie innej dzielnicy i powoli zbliżałam do miasta. Miałam zamiar złapać taksówkę i pojechać do rodziców...

- Cholera jasna – zaklęłam, gdy telefon nagle się rozdzwonił. Nie chciałam odbierać, ale wiedziałam, że to tylko zwiększy upór tego numeru...

- Czego chcesz? - syknęłam nienawistnie, nie siląc się nawet na krztę obojętności.

- Patrzcie drodzy państwo, kto wreszcie odebrał telefon! - odpowiedział mi szyderczy śmiech – Gdzie jesteś – potem rozmówca powrócił do swojego władczego tonu głosu.

- Od kiedy Cię to obchodzi? - prychnęłam szyderczo, podśmiewając się lekko. W nerwach kopnęłam kamień, który potoczył się po chodniku.

- Zważ na język, cukiereczku – warknął – Wyobraź sobie moją minę, gdy wróciłem z towarzystwem do lasu po moje własności i jedna gdzieś zniknęła – czułam jego wściekłość nawet na odległość.

- O nie! Cóż za tragedia! - kpiłam – To takie makabryczne, o nie! - nie żałowałam sobie cynizmu – Zostawiłeś mnie, porzuciłeś jak śmiecia, więc teraz daj mi spokój – warknęłam, wyżywając się na kamieniach przy drodze.

- Zostawiłem? - prychnął – Nie wygłupiaj się, Juliet – zaśmiał się – Jeszcze się Tobą nie znudziłem, więc bądź grzeczna i powiedz Tatusiowi, gdzie jesteś – warknął tonem nieznoszącym sprzeciwu.

- Jeszcze czego! - zakpiłam – Możesz sobie pomarzyć, J – zaśmiałam się szyderczo i rozłączyłam. Co za palant! Po tym, jak mnie zostawił na pastwę losu, ma czelność myśleć, że jak gdyby nigdy nic mu powiem, gdzie jestem? Niedoczekanie!

Stałam na chodniku przy ruchliwej ulicy i próbowałam złapać taksówkę. Udało mi się kilku próbach.

Z radością opadłam na siedzenia z tyłu i podałam kierowcy adres. W międzyczasie Mackzie próbowała się do mnie dodzwonić, ale nie odebrałam ani razu. Zablokowałam jej numer.

To samo zrobiłam z Jokerem, chociaż on nie dzwoni po kilkanaście razy. Czego nie można powiedzieć o szatynce. Wiem, że nie zachowałam się kulturalnie, wychodząc bez pożegnania, ale doskonale wiem, że ona próbowałaby mnie zatrzymać i mogłoby dojść do tragedii. Przecież Juliet Caro rozwiązuje konflikty w jeden sposób. Strzela mu kulkę w łeb albo dźga go nożem. Jeśli nie ma przy sobie tego drugiego, załatwia sprawy za pomocą broni palnej.

Zerkałam ukradkiem na licznik, który naliczał pieniądze za przejazd i zaczynałam się niepokoić. Taksówka była spontanicznym pomysłem i nawet nie pokusiłam się o sprawdzenie, czy mam jakąś forsę...

Ostrożnie otworzyłam torebkę, tak żeby kierowca nie zobaczył we wstecznym lusterku jej zawartości. Moja dłoń ominęła granat i pistolet i zaczęła przeszukiwać ukryte kieszenie...

Na szczęście, moje roztargnienie chociaż raz nie zaskoczyło mnie negatywnie! Nie wiedząc czemu, w bocznej kieszonce była schowana maleńka portmonetka w kształcie skarpetki. W środku jak gdyby nigdy nic znajdował się rulonik banknotów. Szlag wie, czy pochodziły z napadu, dostałam je kiedyś od klauna, czy co innego. Cieszyłam się, że będę mogła normalnie zapłacić, nie wzbudzając tym samym podejrzeń. Zastrzelenie taksówkarza na pewno byłoby lepsze, ale w domu rodziców nie mogłam się pokazać z plamami krwi na ubraniu...

Kierowca zatrzymał się przy chodniku i wysokim drzewie, zwieszającym koronę nad maską samochodu. Uiściłam opłatę i ostrożnie wysiadłam z auta. Nogi mi się trzęsły, nie widziałam się z mamą i tatą długi czas. Bałam się, że są obrażeni, znienawidzili mnie i inne złe rzeczy.

Wzięłam głęboki oddech i przeszłam przez ogródek okalający osiedle i pchnęłam drzwi wejściowe. Czułam się bardzo niepewnie. Kryminalistka Caro w takiej uroczej dzielnicy? Niedobrze mi...

Weź się w garść, Juliet – dodawałam sobie otuchy – To twoi rodzice, przecież nie wyrzucą cię za drzwi – mruknęłam stanowczo i nacisnęłam dzwonek...

Gdy w progu stanęła moja mama, poczułam się jak mała dziewczynka, która porozumiewa się z rodzicielką przez gesty. Obie patrzyłyśmy na siebie i nie wiedziałyśmy co zrobić, aż w końcu ja przytuliłam ją mocno. Natychmiast oddała uścisk i trwałyśmy tak w objęciach przez kilkanaście sekund.

- Cześć, mamuś – mruknęłam cicho, zamykając oczy.

- Juliet, gdzieś Ty była? - spytała moja mama, ni to ze złością, ni to z lękiem.

- Miałam problemy, ale już wszystko jest dobrze – skłamałam, hamując łzy. Nie było dobrze, ale nie mogłam jej powiedzieć prawdy.

- Co to za hałasy? Kto przyszedł? - z pokoju dobiegł donośny głos mojego taty.

- Juliet przyszła, kochanie! - zawołała moja mama i wypuściła mnie z objęć. Przeszłam przez próg i znalazłam się w przedpokoju. Mama zamknęła drzwi, a nagle zjawił się mój tata.

- Cześć, tato – uśmiechnęłam się lekko, a ojciec odwzajemnił uśmiech, podszedł i mocno mnie przytulił, prawie miażdżąc mi wnętrzności.

- Rok cię nie widzieliśmy! - mruknął głośno z wyrzutem – Nie wstyd ci?

- Daj jej już spokój – westchnęła mama – Dziewczyna pewnie zabiegana – dodała.

- Tak, dokładnie – potwierdziłam dla wiarygodności, gdy tata mnie już puścił.

- Chociaż mogłaś dać znać, że nie dasz rady przyjść wtedy na obiad – burknęła moja rodzicielka – Ciocia, wujek i Edytka byli bardzo zawiedzeni – spojrzała na mnie cierpko.

- Przykro mi z tego powodu, ale nie miałam na to wpływu – zaczęłam – Pracuję tak dużo, że czasami nie wracam do domu, telefon jest ciągle rozładowany, bo z niego korzystam. No urwanie głowy po prostu – trajkotałam, wkładając jak najwięcej emocji w tę zmyśloną bajeczkę.

- Bardzo często telefon od firmy wyrywa mnie ze snu i pędzę do niej w piżamie, o suchym pysku i półprzytomna – kontynuowałam, gdy już w trójkę siedzieliśmy w salonie, zajadając się delicjami szampańskimi i popijając gorącą herbatę. Nieważne, że na zewnątrz jest 28 stopni Celsjusza. Kocham herbatkę i nic tego nie zmieni!

- Myślałaś o tym, żeby zmienić pracę? Przemęczysz się – powiedziała mama z troską.

- Nie jest tak źle – zapewniłam, przegryzając ciastko – Czasami terminy gonią i trzeba zwiększyć swoją produktywność, ale równie dużo mamy przestojów i możemy pracować w domu – odparłam. Skłamałam rodzicom, że pracuję w branży reklamowej. Żeby nie nabrali podejrzeń, utrzymywałam, że nie zajmuję się stroną graficzną, bo od tego są ludzie z talentem plastyczno-graficznym. Często tworzę jakieś teksty reklamowe, manipulacyjne, podprogowe itp. Wymyślam hasła i inne rzeczy, opisuję grafikom swoje wizje, które mają zrealizować. Jednym słowem: Oszukiwałam. Oszukiwałam, że jestem kobietą sukcesu. Nieładnie, Juliet. Nieładnie.

- Przyznajemy, że twoja decyzja trochę nas zaskoczyła, córuś – wtrąciła się mama, która wyskoczyła z nowym tematem.

- Jaka decyzja? - spojrzałam na nią zdziwiona.

- No cóż, nie przypuszczaliśmy, że tak szybko się usamodzielnisz i wyprowadzisz – głos zabrał mój tata.

- Co macie na myśli? - zmarszczyłam brwi, upijając herbatę.

- Wiesz, Juliet – zaczęła mama, uśmiechając się głupawo – Zawsze z ojcem uważaliśmy cię za trochę nieporadną życiowo osóbkę – powiedziała.

- Dzięki – fuknęłam. Ja jestem nieporadna życiowo? Żyłam z psychopatą, pławiłam się w luksusach i przetrwałam wielokrotne znęcanie się przez tego dupka! Załapałam kontakty, ''pracuję'' u burmistrza Gotham, mam znajomości z synem szefa mafii. Uwiodłam lekarza z Arkham, by go przekabacić na swoją stronę i ostatecznie zabić. To jest nieporadność?!

Oczywiście, nie mogłam tego powiedzieć głośno...

- Nie dąsaj się – zaśmiała się mama – Jesteśmy dumni, że nasza dziewczynka rozpoczęła własne życie.

- Mamo, proszę... - przewróciłam oczami.

- Dokładnie – poparł ją tata – Ale swoje rzeczy, to akurat mogłaś zabrać – dodał ostrzej.

- Moje rzeczy? - palnęłam z głupia frant.

- Oczywiście – mruknęła mama – Głównie ubrania, buty i inne takie.

- Co się z tym stało? - spytałam lekko przestraszona.

- Wyrzuciliśmy – odparł tata, a ja poczułam, że robi mi się słabo.

- Taki żarcik – zaśmiała się mama, a ojciec jej zawtórował.

- No wiecie co – złapałam się za serce – Mini zawał aż przeszłam – dodałam obrażonym tonem.

- To kara, że nas nie odwiedzałaś przez ponad rok – zatriumfowała mama.

- To zbyt okrutna kara – zaczęłam się wachlować dłonią, że niby umieram.

- Z kim spędzałaś święta, bo na pewno nie z nami – burknął tata oskarżycielsko.

- Zrobiliśmy firmową wigilię, a potem siedziałam w domu – skłamałam, modląc się, żeby na ustach nie zagościł uśmieszek kłamcy.

- Co to za święta bez rodziny – fuknęła mama.

- Większość moich znajomych z pracy tak robi – mruknęłam, jakby to miało coś wyjaśnić i szybko włożyłam ciastko do ust, żeby o nic mnie nie pytali.

- Ach wy młodzi – mama pokręciła głową, a tata postanowił włączyć telewizor – Teraz to tylko za pieniędzmi gonicie, za karierą – westchnęła ciężko.

- To nie tak – zaoponowałam – Siedzieliśmy w firmie do późna i tak jakoś wyszło. Też było wesoło – dodałam – Przestańmy, proszę rozmawiać o mojej pracy – jęknęłam i wzięłam solidny łyk herbaty.

- Dobrze, to powiedz nam, czy masz jakiegoś faceta... – walnęła mama, a ja poczułam, jak herbata wraca tą samą drogą. Konkretnie oplułam stolik...

- Juliet, no co ty wyprawiasz? Pięć lat masz? - zdenerwował się tata, wstał i poszedł do kuchni. Prawdopodobnie po jakąś ścierkę.

- Faceta? - spojrzałam na mamę wzrokiem, jakbym widziała ją po raz pierwszy – Nie, no co ty, mamuś... Ja i facet? Ja i związki? - prychałam nerwowo, uciekając wzrokiem.

- Dobra, dobra – mama zrobiła charakterystyczną minę – Masz kogoś, przyznaj się – mruknęła znacząco.

- To absurd – zaczęłam, odstawiając herbatę na stolik, bo prawie bym ją wylała – Nikogo nie mam – zaprzeczyłam stanowczo, czując, jak kraśnieją mi policzki.

- Nie wierzę ci, Juliet – mama zaśmiała się – Poza tym, jesteś czerwona jak buraczek, a to coś znaczy – nie ustępowała.

- Wcale nie... - zakryłam usta dłonią, żeby się histerycznie nie roześmiać – Jest gorąco, prawie 30 stopni na dworze i jeszcze ta herbata mnie rozgrzała... - trajkotałam nerwowo.

- To wyjaśnia twój ciekawy ubiór, córuś – skwitowała mama, przyglądając się mojej koszulce i spodenkom – Wyglądasz, jakbyś była w piżamie – westchnęła krytycznie.

- Taka moda – wzruszyłam ramionami i nagle poczułam ciężar na kolanach. Spojrzałam w dół i ujrzałam Mruczka...

- Zobacz, kto przyszedł – zaśmiała się mama.

- Mruczuś! - pisnęłam jak małe dziecko, chwytając kota z obu stron za pyszczek – Mój malutki pumpusiu, mój różowy noseczku, moja kiciu kochana, moje tudi tudi – dziubdziałam do niego infantylnie, tonąc w ślicznych zielonych ślepkach. Pocałowałam go w nos i zaczęłam namiętnie głaskać. Kot zadowolony z pieszczoty wydawał z siebie odgłosy mruczenia. Rozpływałam się w środku, słysząc ten cudowny dźwięk...

- Widzę, że jedno się nie zmieniło – mruknęła mama.

- Ale, że co? - udawałam, że nie kumam.

- Dziewiętnaście lat na karku, a dalej głupieje na widok zwierzaków – rzuciła kąśliwie.

- No i co – przedrzeźniałam ją, a mama tylko pokiwała głową z politowaniem – Kocham moją małą boróweczkę – dodałam i cmoknęłam kota w główkę.

- Oj Juliet, Juliet – westchnęła mam i zaczęła zbierać naczynia. Gdy poszła do kuchni, całym sercem oddałam się Mruczusiowi.

- Simon! - usłyszałam krzyk wyrzutu – Z Juliet byś się podzielił! - nie musiałam nawet wchodzić do kuchni, żeby wiedzieć, co się stało. Tata zapewne zachomikował jakąś czekoladę i ''zapomniał'' się nią podzielić.

- Juliet, chcesz? - do pokoju oczywiście wszedł ojciec z dużą tabliczką.

- Czy to bakaliowa? - otaksowałam słodkość spojrzeniem.

- Tak – potwierdził.

- To nie chcę – pokręciłam nosem, z czego tata wyraźnie się ucieszył.

- Nie chcesz czekolady? - spytała mama, która wycierała stolik ściereczką.

- Nie lubię bakalii – odpowiedziałam i nagle moją uwagę przykuł reportaż w telewizji.

- Uprzejmie informujemy, że ze szpitala psychiatrycznego Arkham, właśnie uciekł Joker i jego wspólniczka Ju... - jak dzika dopadłam pilota i przełączyłam na inną stację.

- Co ty robisz? - mama spojrzała na mnie podejrzliwie.

- Nic – mruknęłam – Cały czas o tym trąbią, już rzygam tym reportażem – dodałam szybko.

- Aha – mama nie drążyła dalej – Swoją drogą, nie wiedziałam, że ten psychopata ma wspólniczkę – wzdrygnęła się – Kto chciałby z nim współpracować? I to jeszcze kobieta? - dodała z obrzydzeniem.

- Nie mam pojęcia – prychnęłam, czując, jak słabnę – Dajmy na jakąś muzykę! - zaproponowałam i przełączyłam na jakiś kanał muzyczny. Akurat lecieli Guns n Roses ''Sweet Child O Mine'', a tego się u nas nie ignoruje. Tata oczywiście podgłośnił telewizor, mama nie miała nic przeciwko, a ja wymsknęłam się do łazienki.

- Kurwa, to się kiedyś wyda... - jęknęłam do odbicia w lustrze. Coś na pewno musiało wzbudzić negatywne zainteresowanie rodziców. Od momentu wejścia, nie zdjęłam torebki, bo histeryzowałam, że niby przypadkiem sprawdzą jej zawartość. Zobaczą pistolet z inicjałami JC, granat, połączą fakty i będzie niefajnie...

- Jak długo mogę ukrywać prawdę? - zapytałam lustro i usłyszałam dźwięk SMSa. Nerwowo sprawdziłam komórkę, a cały ekran został zasłonięty przez wiadomość od tego kretyna, którego najwyraźniej nie da się zablokować... - Idę po Ciebie... - przeczytałam na głos i nogi się pode mną ugięły – Pojebało kakao?! - syknęłam i czym prędzej schowałam telefon do torebki. Co to ma w ogóle znaczyć? Jak on może po mnie iść, skoro do chuja wafla nie wie, gdzie jestem?!

- Juliet, wszystko dobrze? - do drzwi zapukała mama.

- Tak, mamuś! - zawołałam – Już wychodzę! - dodałam i błyskawicznie chwyciłam za klamkę.

- Wydawało mi się, że krzyczałaś – spojrzała na mnie badawczo.

- Wydawało ci się, mamuś, ale dzięki – przytuliłam ją odruchowo.

- Zostaniesz na obiedzie? - zapytała, a ja przekalkulowałam w głowie, czy mogę.

- Chciałabym, ale nie mogę – skłamałam – Tak wyskoczę teraz, jak Filip z konopi, ale czy moje ubrania są gdzieś w domu? - spytałam.

- Tak, chcesz je zabrać?

- Kiedyś przy okazji – wykręcałam się – Chyba się przebiorę, bo zaczyna mi być zimno – dodałam.

- W taki upał? - zdziwiła się.

- Może zaczynam się przeziębiać – westchnęłam, na co mama automatycznie przyłożyła dłoń do mojego czoła.

- Nie masz gorączki, ale nigdy nic nie wiadomo – zgodziła się ze mną i zaprowadziła do jakiegoś pokoju. Przypominał sypialnię. Moją sypialnię... Ściany miał żółte, czerwony narożnik i moje meble, mój dywan...

- Co to za pokój? Czy to są moje...? - pytałam, ale mama weszła mi w słowo.

- To pokój gościnny, ale zawsze może być twój – uśmiechnęła się ciepło – Nie bez powodu zabraliśmy twoje mebelki – dodała, otwierając szeroką szafę i wyciągając z niej kilka dużych reklamówek. Były po brzegi wypełnione ubraniami.

Czułam się w tym pokoju, jakbyśmy się nigdy nie wyprowadzili. Układ był identyczny, nawet słońce oświetlało pomieszczenie przez drzewo tak jak w poprzednim mieszkaniu. Aura również przywodziła na myśl dom i poczucie bezpieczeństwa.

- Zostawiam cię – do rzeczywistości przywrócił mnie głos mamy, która zamykała drzwi i pozwalała mi na chłonięcie tej przyjemnej energii.

- Ok – rzuciłam lekko i zaczęłam krążyć po pomieszczeniu. Dotykałam wszystkiego. Ścian, podłogi, mebli, okien, firanek, zasłonek. Wszystkiego.

Nagle w jednej chwili położyłam się na czerwonym dywanie i rozłożyłam kończyny, przypominając tym samym gwiazdkę. Oczy wodziły po śnieżnobiałym suficie, a ja pierwszy raz od dawna czułam spokój. Spokój, którego nic nie zmąci.

- Jak ja bym chciała zostać... - rozmarzyłam się, czując urazę do samej siebie, że porzuciłam wygodne, bezproblemowe życie na rzecz gangsterki, morderstw, ucieczek przed psami i egzystowania z Księciem Zbrodni.

- Co ty, Caro miałaś w głowie, że... - zaczęłam, ale nie dokończyłam myśli. Wciąż stresował mnie SMS od klauna, którego nie umiałam zinterpretować. Co, jeśli ten psychol czatuje gdzieś w pobliżu? Przecież twierdził, że ma zamiar mnie odzyskać...

- Dobra, czas się przebrać – niechętnie wstałam z dywanu i na kolanach przysunęłam się do reklamówek z ciuchami. Wzięłam jedną i wysypałam jej zawartość na ziemię – Co my tu mamy? - zacmokałam, wyciągając czarny, luźny t-shirt ze srebrnym konturem przedstawiającym głowę wilka – Oby był dobry -jęknęłam i wyswobodziłam się ze swojej koszulki – Uno momento, może znajdę tu jakiś stanik? - zastanawiałam się na głos i zaczęłam przeszukiwać kupkę ubrań – Aha! - zatriumfowałam, wyciągając czarny biustonosz.

- No, teraz jest lepiej – mruknęłam, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Oczywiście przebieranki nigdy nie miały u mnie sensu, gdy w tle nie leciała jakaś muzyka. Na biurku nie było komputera, który prawdopodobnie wzięli rodzice, ale godnie zastąpiło go średniej wielkości radio. Włączyłam je i natrafiłam na jeden ze swoich ulubionych utworów.

Teraz to wszystko wyglądało inaczej. Podchodziłam dziarskim krokiem do lustra, podskakiwałam, potrząsałam włosami i robiłam głupie miny. Co rusz ściągałam ubrania, raz paradując w samej bieliźnie, bo znalazłam też majtki, a czasami ubrana tylko do połowy, walałam się po całym pokoju, oczywiście w rytm muzyki, podśpiewując refren. Chwalmy Pana, za drzewo zasłaniające okna...

- Kiedy ostatni raz mogłam tak potańczyć przed lustrem? - wydyszałam do odbicia, ledwo żyjąc po ruchliwej piosence? - Mogłam tak robić tylko, kiedy tego palanta nie było! - warknęłam, stojąc naprzeciwko lustra z wyciągniętym gnatem. To nie było rozsądne, bo przecież w każdej chwili mógł wejść któryś z rodziców. A córcia co robi? Szczerzy się do odbicia, celując w nie pistoletem, ubrana w białą, elegancką koszulę, która ma zapięte tylko środkowe guziki. Już słyszę syrenę karetki pogotowia psychiatrycznego...

- Lepiej to schowaj, debilko, bo się nie wytłumaczysz – syknęłam do siebie, szczerząc się głupio. Mój wzrok spadł na dwie pasiaste skarpetki. Obie tęczowe, obie do połowy łydki. Jedna w biało-tęczowe paski, druga w czarno-tęczowe paski.

- You and me baby ain't nothin' but mammals So let's do it like they do on the Discovery Channel – śpiewałam, podziwiając swoje odbicie, wykonujące jednoznaczne ruchy. Oj, zboczuszek siedział we mnie od zawsze...

- Dobra, koniec tego Mam Talent! - zadecydowałam, schowałam pistolet do torebki i zaczęłam szukać innych ubrań. Założyłam dopasowane czarne spodnie, koszulkę z wilkiem a w passie przewiązałam sobie koszulę w kratę. Skarpetki zostawiłam jak były, bo nie mogłam znaleźć ich par. I żadnych innych skarpet...

Co to za różnica, jeśli nie widać tego w tych różowo-niebieskich koszach? Skoro znalazłam kosmetyki, nic nie stało na przeszkodzie, żebym dodała trochę życia na ten smutny pysk.

- Brałabym – warknęłam do lustra, podziwiając się. Trochę fluidu, trochę pudru, przyciemnimy brwi, pomalujemy rzęsy i walniemy czerwoną szminkę na usta i proszę jaki efekt! Szkoda tylko, że na zdjęciach wychodzę czasami jak baleron w skarpetce.

Znalazłam jeszcze okulary przeciwsłoneczne i swój pomarańczowy zegarek elektroniczny. Skoro wyglądałam już jak nie-trup, trzeba było posprzątać ten burdel, który narobiłam. Jestem tak jakby gościem we własnym domu...

Po ogarnięciu syfu odruchowo zajrzałam do szuflady komody.

- Moje słuchawki! - ucieszyłam się, wyciągając zwitek czarnych kabelków – Poplątane, jak zawsze – westchnęłam, zgarnęłam je i wyszłam z pokoju, zamykając szufladę i drzwi.

- Ja się zbieram – powiedziałam do rodziców, jednocześnie rozplątując słuchawki.

- Widzę, że znalazłaś swoje ulubione ciuszki? - uśmiechnęła się mama, a ja pokiwałam głową – Odwiedzaj nas częściej – dodała, kiedy całą trójką uściskaliśmy się na pożegnanie.

- Tylko na przyszłość uprzedź o wizycie – dopowiedział tata.

- No i musisz nas kiedyś zaprosić do siebie! - dorzuciła mama, a ja zesztywniałam. Do siebie? Teoretycznie, to ja nie mam teraz żadnego lokum...

- Jaaasne – uśmiechnęłam się głupawo i schyliłam, żeby pogłaskać Mruczka – Papa, mój pumperniklu – podrapałam go za uszkiem, aż zmrużył oczka – Będę tęsknić – dodałam.

- To jest właśnie nasza córka – zaśmiał się tata – Pierwsze co, będzie tęsknić za kotem, co tam rodzice – ironizował.

- Oj przestańcie! - rzuciłam zgryźliwie – Za wami też będę tęsknić – wyszczerzyłam się.

- Tak, tak – droczyła się mama.

- Dobra, ja lecę, pa! - rzuciłam i szarpnęłam za klamkę. Gdy schodziłam schodami, goniły mnie jeszcze pożegnania od rodziców. Zanim wyszłam z budynku, udało się rozplątać słuchawki, podłączyć je do telefonu i puścić swoją ulubioną playlistę...

Szłam chodnikiem, czując na sobie spojrzenia co niektórych. Czyżby dostrzegali moje blizny? Czyżby Juliet Caro była już rozpoznawalna? Starałam się to ignorować i dostosowałam krok do rytmu muzyki.

Wezwałam kolejną taksówkę i pojechałam z powrotem do centrum. Tym razem nie płaciłam. Wbiłam kierowcy długopis w szyję, którego zabrałam z domu rodziców. Na pewno niczego złego nie pomyślą, niż gdybym miała buchnąć kuchenny nóż...

- Reszty nie trzeba – zachichotałam, wychodząc z samochodu, specjalnie każąc zaparkować w ciemnej uliczki.

Za zaoszczędzony hajs, kupiłam sobie loda na patyku i spokojnie go jadłam, stojąc na pasach i czekając na zielone światło. Czułam na sobie spojrzenia, co zaczynało mnie trochę wkurzać. Jak tak wszyscy się będą lampić, to wyciągnę gnata i się skończy El Dorado!

Krążyłam tak ulicami Gotham i utwierdzałam się w przekonaniu, że taka sielanka mnie nudzi i muszę coś zrobić. Jestem w tłumie ludzi... A gdyby tak rzucić granatem...

- Nawet o tym nie myśl Caro... - syknęłam do siebie. Nie słuchałam już muzyki, schowałam komórkę do torebki – Ale to takie kuszące... - stłumiłam śmiech i zdałam sobie sprawę, że muszę się wyizolować, bo mój monolog zacznie wzbudzać podejrzenia.

- W jaki niby sposób, to ma nam pomóc? - prychnęłam do samej siebie, spoglądając w dół. Znowu wdrapałam się na dach jakiegoś budynku, żeby uciszyć demony, ale za wiele to nie pomogło – To miejsce jest idealne, żeby rzucić granatem, wywołać chaos, panikę... - rozmarzyłam się, przejeżdżając palcami po głowie – Mamy teraz większe problemy, idiotko – wkurwiłam się – Nie mamy gdzie melinować – syknęłam – Też mi problem – machnęłam ręką – W razie czego, włamiemy się do cudzego mieszkania i najwyżej sprzątniemy lokatorów – wzruszyłam ramionami, siadając po turecku – Chyba – mruknęłam niepewnie, zastanawiając się nad swoim dalszym życiem. Zaczynam chyba odczuwać jakąś pustkę egzystencjalną...

Czego ja chcę? Stabilizacji czy adrenaliny? Normalności czy szaleństwa? Spokoju czy obawy? Miłości czy namiętności?

Zaczyna powoli zmierzchać, a ja nie mogę spędzić wieczności na tym dachu.

Ociężale wstawałam, gdy usłyszałam dźwięk SMSa. Znowu wiadomość od tego dupka. Nie może dać sobie spokoju? I mi spokoju?

- Spójrz w górę – przeczytałam na głos i odruchowo uniosłam głowę. Aż mi okulary z wrażenia na nos się zsunęły, a usta otworzyły, jak u ryby – Cholera jasna! - warknęłam, widząc, jak nade mną leci helikopter, a na jego klapie stoi Joker z karabinem. Jego zamiary były oczywiste, ale nie zamierzałam się poddać – Nic z tego, bałwanie – warknęłam do siebie, upchałam telefon do torebki i dopadłam do drzwi, szarpiąc gwałtownie za klamkę. Jak spod ziemi, za progiem wyrośli Ace i Vendetta, którzy złapali mnie za ramiona, uniemożliwiając mi ucieczkę.

- Chłopaki, dajcie spokój! - jęknęłam błagalnie – Puśćcie mnie, pliiiiis! - zawodziłam jak rozżalone kocię.

- Sorry, Juliet, ale Szef kazał cię złapać – mruknął Ace bez cienia emocji w głosie.

- To go nie słuchajcie! - pisnęłam, mimo wszystko usiłując się wyrwać.

- Przestań się szamotać – westchnął Vendetta. Oboje trzymali mnie w kleszczach, dopóki klaun nie zeskoczył z helikoptera.

- Dobra robota, panowie – zaśmiał się zielonowłosy – A teraz zabierajcie łapy od Mojej Własności – warknął i wreszcie mnie puścili – Witaj, cukiereczku – wyszczerzył się, a ja miałam ochotę mu przywalić.

- Chciało Ci się fatygować helikopter? - prychnęłam, zakładając ręce na siebie. Tamten zareagował tylko śmiechem, ale potem spoważniał i wydął usta.

- Widzisz, ile dla Ciebie robię? -spojrzał na mnie uważnie i zbliżył się – Mogłabyś to docenić – warknął, podważając mój podbródek lufą karabinu – I chcę widzieć Twoje śliczne oczka – zaśmiał się i zdjął mi okulary. Zawiesił je na dekolcie mojej koszulki.

- Niedoczekanie – wycedziłam, piorunując go wzrokiem, na co klaun tylko się zaśmiał.

- Ach, Moja słodka Juliet. Zawsze z takim niewyparzonym językiem – warknął, podważając podbródek jeszcze wyżej.

- Dlaczego nie dasz mi świętego spokoju? - syknęłam, patrząc mu zaciekle w oczy.

- Bo jeszcze się Tobą nie znudziłem – warknął, omiatając mnie wzrokiem – Poza tym, jesteś moją ozdobą i muszę Cię mieć przy sobie – dodał.

- Wynajmij sobie jakąś dziwkę, co za problem – przewróciłam oczami.

- Ty jesteś moją dziwką – zaśmiał się szyderczo, a ja strzeliłam mu w twarz – Co, zabolało? - zaśmiał się, a ja prychnęłam kpiąco.

- Chciałam to zrobić, odkąd się zjawiłeś – warknęłam.

- No proszę, jakie emocje w Tobie wzbudzam – zaśmiał się triumfalnie i przestał podtrzymywać karabin, który zawisł mu na szyi i siłą mnie przyciągnął do siebie, bezczelnie ściskając za pośladki.

- Co Ty kurwa robisz?! - zirytowałam się i zaczęłam wyrywać. Joker tylko się śmiał i dał mi mocnego klapsa.

- Nie odstawiaj teatrzyku, kochanie – zakpił, bezceremonialnie obmacując mnie po udzie.

- Nie dotykaj mnie, zwyrolu – warknęłam, próbując mu przywalić, ale jedną dłonią chwycił moje nadgarstki i ścisnął. Nagle złapał mnie za włosy i pociągnął, zbliżając swoją twarz do mojej. Wykręcałam głowę, jak mogłam, ale po pewnym czasie zostałam zdominowana i psychol przycisnął swoje usta do moich. Nie wiem, co było gorsze. To, że jego oślizgły język gwałcił moje podniebienie, czy to, że miał otwarte oczy i nie przestawał patrzeć w moje. Walczyłam z samą sobą, wmawiałam, że Joker mnie obrzydza, że go nienawidzę, gardzę...

Trzeba przyznać, że klaun długo się nie poddawał i cierpliwie czekał, aż w końcu ulegnę. Starałam się nie myśleć o tym, jakie to zaczyna być przyjemne i uciekałam wzrokiem na boki, byleby tylko nie zamknąć oczu i nie dać się ponieść chwili...

Z każdą sekundą, mój opór jednak słabnął. Chciałam być wściekła. W końcu mnie porzucił i zostawił na pastwę losu. Potem jednak znalazł i chciał odzyskać, ale co z tego! Liczy się to, że mnie porzucił... Jak śmiecia... Jak rzecz... Kurwa, dlaczego on tak dobrze całuje?

Nie... Zamykaj... Oczu...!

Za późno. Powieki opadły, a zadziałały inne zmysły...

Przestałam się opierać i Joker musiał to wyczuć, bo puścił moje nadgarstki, które natychmiast owinęły się wokół jego karku. Przełożył karabin na bok i przyciągnął mnie do siebie. Zacisnął dłonie na moich biodrach, potem zjechał na pośladki, aż wymruczałam w jego usta.

Całej sytuacji przyglądali się Ace i Vendetta, którzy musieli być naprawdę zażenowani i trochę im współczułam. Dobra to było nawet słodkie, że J przyleciał po mnie helikopterem.

- Wracamy do domu, cukiereczku – wydyszał Joker, odklejając się ode mnie – Mamy dzisiaj huczną imprezę w Laugh and Grin i oczekuję, że będziesz wyglądać zjawiskowo – omiótł mnie wzrokiem, jakbym była mięsem na wystawie.

- Czyli teraz nie wyglądam zjawiskowo? - udałam, że się obrażam.

- Ty zawsze wyglądasz zjawiskowo, kochanie – zaśmiał się. Jeny, J. Ale się podlizujesz.

- Po prostu mam włożyć sukienkę, tia? - upewniłam się, rzucając mu znaczące spojrzenie.

- Dokładnie – wyszczerzył się – Ale zanim włożysz sukienkę, z przyjemnością, wcześniej pozbawię Cię tych ubrań – zaśmiał się, a ja udawałam, że mnie nie ruszają jego słowa. Zaraz po tym, na nowo usłyszałam odgłos helikoptera i koło nas wylądowała gruba lina. No nie. Mam za mało sił w tych swoich parzydełkach, żeby się wspinać...

- Ja nie dam rady po tym wejść – jęknęłam, wydymając usta.

- W takim razie, będziesz musiała się mnie trzymać – zaśmiał się i chwycił za linę.

- Ale jak? - rozłożyłam ręce, a klaun puścił linę, złapał mnie za pośladki i podrzucił tak, że wylądowałam na jego biodrach. Odruchowo oplotłam go nogami i przylgnęłam całym ciałem, owijając dłonie wokół karku.

- Tak... Idealnie – uśmiechnął się triumfalnie i złapał za linę. Trzymałam się go mocno i zamknęłam oczy, żeby nie patrzeć w dół. Czułam po prostu, jak pniemy się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu usłyszałam odgłos stąpnięcia na klapie helikoptera. Dopiero wtedy odważyłam się otworzyć oczy. Pod nami migały budynki Gotham, a hałas śmigłowca zagłuszał myśli. Zaczęłam się powoli ''odwijać'', ale Księciu Zbrodni musiało się to nie spodobać.

- Nie powiedziałem, że masz ze mnie zejść – warknął, spoglądając na mnie obojętnie.

- Nie jest Ci ciężko? - palnęłam, na co tamten się zaśmiał.

- Juliet, nie pierwszy raz jesteśmy w takiej sytuacji – uśmiechnął się znacząco, aż odwróciłam wzrok.

- Wolałabym jednak trzymać się z dala od tej krawędzi – mruknęłam i zeszłam z Jokera. Turbulencje helikoptera źle na mnie działały i musiałam usiąść na kanapie. Zielonowłosy został tam gdzie stał i wpatrywał się w dal. Ja w tym czasie położyłam się na sofie i przymykałam oczy. Klaun zerknął na mnie i uśmiechnął się.

- Oszczędzaj siły, cukiereczku. Będziesz ich potrzebować – zaśmiał się głośno i wrócił do obserwowania miasta. Ja natomiast plułam sobie w brodę, dlaczego dałam się złapać jak mysz w pułapkę...



CDN

♦♥♦


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top