Get Insane CVII

Tym razem, żadne koszmary mnie nie niepokoiły. Mogę wręcz powiedzieć, że noc należała do wyjątkowo udanych...

Czułam się, jakbym leżała we własnym łóżku i brakowało mi tylko obecności Kiera... O nie, nie rozklejaj się, Juliet... Nie rozklejaj się... Za późno...

Magiczna sceneria, na której został stworzony mój sen, prysnęła niczym mydlana bańka, a moje oczy natknęły się na sufit szpitalnej izolatki. Uroniłam kilka łez i podniosłam na łóżku do pozycji siedzącej. Otarłam powieki i ściągnęłam kołdrę. Nie ma sensu płakać. Mam nadzieję, że Kier żyje i znalazł schronienie... Co nie zmienia faktu, że za nim okropnie tęsknię.

- Musi być ze mną kiepsko – westchnęłam, stawiając stopy na podłodze – Nigdy nie wstaję tak wcześnie – mruknęłam, przeciągając się. Nie miałam możliwości, żeby sprawdzić godzinę, ale zorientowałam się w inny sposób. Strażnik Raymond zaczynał zmianę rano. Poznawałam go po głosie, bo codziennie starał się nieudolnie poderwać siostrę Alice. Przegryw życiowy.

Zakładam więc, że musi być gdzieś koło 8.30. Pielęgniarka kiedyś wspomniała, że zaczyna swoją pracę po ósmej i codziennie przechodzi koło mojej izolatki. Na jej nieszczęście, Ray zawsze sprawuje wtedy wartę. Odgaduję więc godzinę, na podstawie skojarzeń. Słaby żart strażnika i wymijająca odpowiedź siostry Tuffer, sugerują, że znowu obudziłam się przed dziesiątą. Co się stało z Juliet Caro? Zepsuli ją...

- Witam, siostro Alice – przez drzwi przebiegał śliski śmiech Raymonda. Naprawdę jej współczułam, a rzadko kiedy wykazuję takie ludzkie odruchy. Gdyby chociaż ten pacan był przystojny, ale mordę to miał niewyjściową, ze się tak wyrażę – Ślicznie dziś siostrzyczka wygląda – zarzucił komplementem, a z ust pielęgniarki dało się słyszeć tylko sztuczne podziękowanie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, drzwi izolatki się otworzyły i do środka weszła siostra Alice.

- O, widzę, Juliet, że już nie śpisz – blondynka posłała na przywitanie swój ciepły uśmiech.

- Niestety – westchnęłam, siadając na krawędzi łóżka.

- Czemu niestety? - spytała z troską i podjechała srebrnym wózeczkiem. Jako tak zwany, trudny przypadek, nie mogłam jeść w stołówce z innymi pacjentami. Mnie to tam nie przeszkadzało. Wolałam samotność i jadanie bez towarzystwa, było mi nawet na rękę. Niby mała rzecz, a cieszy. Introwertyków to jednak łatwo zadowolić.

- Ogólnie, nie wstaję przed dziesiątą – odparłam, rzucając okiem na dzisiejsze menu. Alice naprawdę dbała o swoich. Podejrzewam, że również mnie polubiła i dlatego starała się, jak mogła, żebym jakoś przeżywała dni w Arkham. Pracowała tu od niedawna, dlatego może, to miejsce jeszcze jej nie zniszczyło.

- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – uśmiechnęła się, wyciągając leki na tackę.

- To ma sens, jak jest się wolnym człowiekiem – odrzekłam smętnie, a brązowooka posłała mi tylko jedno ze swoich spojrzeń.

- Skąd u ciebie takie podejście? - zapytała, wyciągając różne tabletki i segregując je według rozmiaru – Juliet Caro jest chyba bardziej optymistycznie nastawiona? - zagaiła.

- Juliet Caro jest tak zmienna, że czasami sama nie przewidzi, jaki będzie miała humor – odparłam, chwytając w dłonie kubek z gorącą herbatą.

- Głowa do góry – pocieszyła mnie – Wyjdziesz szybciej, niż myślisz – dodała, a ja przewróciłam oczami. Czy siostrzyczka przeszła jakiś kurs pozytywnego myślenia? Ja też jestem raczej wesołą personą, ale dzisiaj, zapisałabym się do kółka Ponurych Poetów i napisała wiersz o tym, jak bardzo nienawidzę tego miejsca.

- Taaa – uśmiechnęłam się z grzeczności i machinalnie położyłam jedną z pastylek na języku. Wzięłam łyk herbaty i połknęłam. Czynność powtórzyłam cztery razy. Dopiero po wzięciu wszystkich leków, mogłam się zająć swoim śniadaniem. Rogal z dżemem malinowym. Pięciu gwiazdek mu nie dam, ale jadałam gorsze rzeczy.

- Nie powinnam się w to wtrącać, ale jak się układa między tobą a Jokerem? - rzuciła niespodziewanie, a ja omal nie się zakrztusiłam. Zrobiłam dziwną minę, przełknęłam kęs i spojrzałam na nią, marszcząc brwi.

- Co masz na myśli, mówiąc ''układa''? - rozłożyłam ręce, a Alice lekko się speszyła.

- No, jesteście razem, tak? - usiadła na krześle i zrobiła ciekawską minę. No tak, typowa kobieta. Nie oprze się ploteczkom. Czuję się jak parodia własnej płci...

- Eee... - zawiesiłam się – To jest w zasadzie... - szukałam odpowiednich słów – Skomplikowane – dodałam po namyśle.

- Skomplikowane? - otworzyła szeroko usta, a ja kiwnęłam głową.

- Tak, bo my nie jesteśmy, yyy... - próbowałam wyjaśnić, ale marnie mi to szło. Tak szczerze, to pytanie rozwaliło mnie na łopatki. Nie potrafię powiedzieć, kim dla siebie z klaunem jesteśmy. Nasza relacja przypomina czasami coś na kształt związku, ale raczej nie można tego tak nazwać. Nie jesteśmy przyjaciółmi, parą, wspólnikami. Zasadniczo się nienawidzimy, ale lubimy razem narozrabiać. Joker wymyśla mi różne ksywki, sugerujące, że do niego należę, z kolei sam, wymaga, żebym zwracała się do niego po imieniu, ewentualnie tytułowała go Panem, a czasami nawet, nazywała Tatusiem...

Hm, kiedy ktoś pyta J'a o Juliet Caro, klaun mówi o mnie jak o dziewczynie, kochance, własności. Nie przeszkadza mu to jednak w stukaniu innych panienek... I to tylko po to, żeby zabić niewinnych facetów, którzy spojrzeli w moją stronę... To jest naprawdę popierdolone!

- To jest po prostu tak skomplikowane, że nie umiem tego nawet wyjaśnić – odparłam szybko, upijając herbatę.

- Rozumiem – chyba była trochę rozczarowana – Ale, kochasz go? - co to jest kurwa za pytanie?! Jakim prawem, śmie mnie pytać o coś takiego? To naruszanie prywatności, nie wspominając o tym, że jakiej odpowiedzi nie udzielę, pewnie podzieli się tym z koleżankami, podczas przerwy na kawę. Wkurzyła mnie. Zaraz jej rozbiję ten kubek na głowie...

- Nie odpowiem – prychnęłam, odstawiając ze złością pusty kubek na tackę.

- Dlaczego? - nie ustępowała. Alice, nie zapominaj, że jestem nieobliczalną wariatką. Zaczynasz mnie denerwować i nie zdziw się, jeśli ta łyżeczka zaraz wyląduje w twoim oku...

- Wyjdź stąd – syknęłam, zaciskając dłonie w pięści.

- Bez nerwów, Juliet – uniosła ręce w geście obronnym – Po prostu się zastanawiam – zaczęła, ale jej przerwałam.

- Chcesz żyć? - wlepiłam wzrok w swoje stopy.

- Co to za pytanie... - powiedziała zaniepokojonym głosem.

- Chcesz żyć? - powtórzyłam z większym naciskiem.

- Chcę – odrzekła słabo.

- To mnie nie denerwuj! - warknęłam, patrząc jej zaciekle w oczy.

- Juliet, spokojnie... - powoli wstała z krzesła i stanęła za wózkiem.

- Ty się słyszysz, Alice? - podniosłam się z łóżka i posłałam jej szaleńczy uśmiech – Każesz się uspokoić niepoczytalnej psychopatce? - zaśmiałam się, a kobieta zaczęła się wycofywać – Jeśli tak bardzo chcesz, to możemy kontynuować – odgięłam głowę w jedną stronę, czemu towarzyszył odgłos chrupnięcia – Ale resztę opowiem tylko martwej Alice – wybuchnęłam maniakalnym śmiechem i zrobiłam krok w stronę przerażonej pielęgniarki. Wystraszona, skierowała się w stronę drzwi, ale ja ją wyminęłam i stanęłam centralnie przy wyjściu.

- Proszę cię, już sobie idę i nigdy więcej nie będę pytać o twoje relacje z Jokerem – jęknęła, błagalnym tonem, a ja tylko się roześmiałam.

- Wiem – założyłam ręce na siebie i oparłam o drzwi.

- Więc dlaczego... - zaczęła mówić, ale ją ubiegłam.

- Po prostu mi się nudzi – wzruszyłam ramionami, miętosząc w dłoni swoje włosy.

- Odsuń się od drzwi – rzekła stanowczo, a ja uśmiechnęłam się bezczelnie i zeszłam do siadu. Oparłam nadgarstki o kolana i śledziłam wzrokiem każdy ruch pielęgniarki.

- Po prostu mnie zignoruj – wyszczerzyłam się niewinnie.

- Jak mam cię zignorować? - wybałuszyła oczy – Stanowisz zagrożenie – dodała ciszej.

- Jestem bezbronna, niczym owieczka – wydęłam usta.

- Kłamiesz, Juliet – szepnęła.

- Być może – parsknęłam – Masz ochotę to sprawdzić? - poruszyłam brwiami.

- Nie – odwróciła wzrok.

- Zawrzyjmy układ, siostrzyczko – wstałam ociężale i zmrużyłam oczy – Ty mnie nigdy więcej nie zapytasz o życie prywatne, a ja zarzekam się – przyłożyłam dłoń do serca – Nigdy nie zrobię ci krzywdy – uśmiechnęłam się.

- Czy powinno się zawierać układy z kimś takim jak ty? - była nieufna.

- Zawsze jest jakieś ryzyko – odparłam beztrosko – Niby jestem zdrowa, ale jakoś nie potrafię się kontrolować – omiotłam ją uważnym wzrokiem.

- Mam ci zaufać? - wciąż łypała na mnie podejrzliwie. Ciepłe, brązowe oczy, stały się chłodne i straciły blask.

- Sądzę, że tak – mruknęłam, podchodząc bliżej kobiety – To, co? Umowa stoi? - wyciągnęłam do niej dłoń, a ta skupiła swój wzrok na bliznach w kształcie uśmiechu. Niepewnie analizowała sytuację, ale w końcu się przemogła. Zrobiła pewny uścisk i już miała zabierać rękę, gdy chwyciłam ją mocniej. Posłała mi zaskoczone spojrzenie, a ja wtedy złapałam ją za nadgarstek i pochłonęłam całą dłoń. Alice zaczęła krzyczeć i wyrywać, ale mój zacisk szczek był zdecydowany. Po chwili sama się od niej odczepiłam, jednakże z moich warg, wystawał jej mały palec. Nastąpił krwotok i siostra Tuffer panicznie urwała kawałek rękawa bluzki i zaczęła tamować krew. Nie przestawała krzyczeć, a ja cofnęłam się kilka kroków i z obrzydzeniem wyplułam to co miałam w ustach. Czułam jak posoka ścieka po mojej twarzy. W milczeniu obserwowałam Alice, skuloną na podłodze, która próbowała sobie pomóc, aczkolwiek była zbyt spanikowana.

Nagle, do izolatki z impetem wpadli strażnicy, których musiały zainteresować wrzaski pielęgniarki. Wśród nich był oczywiście Raymond. Posłał mi tylko zszokowane spojrzenie, a dopiero potem zauważył leżącego na podłodze palca. Uśmiechnęłam się szeroko, wypluwając sporą ilość krwi, a rozwścieczony mężczyzna, natarł na mnie.

- Co jej zrobiłaś, kurwo?! - wydarł się, a ja tylko odpowiedziałam mu śmiechem.

- Zajeb mnie, skurwielu. Śmiało – posłałam mu prowokacyjne spojrzenie, a strażnik stracił panowanie nad sobą i przyłożył mi w twarz. Zakręciło mi się w głowie i upadłam z głuchym plaskiem na ziemię. Z mojego nosa, natychmiast zaczęła lecieć krew, z oczu łzy, ale usta wciąż trwały w nienaturalnym uśmiechu.

- Dlaczego jej to zrobiłaś?! - Ray dopadł do mnie i zacisnął dłonie na moim gardle.

- Bo chciałam, szmaciarzu – wycharczałam, odsłaniając zęby – Uduś mnie – syknęłam.

- Ty wstrętna, bezwartościowa suko – warknął, niemal łamiąc mi kark – Jak mogłaś skrzywdzić kobietę, która okazała ci tyle serca?! - wrzeszczał, trzęsąc mną jak pluszową kukłą.

- Nie potrzebuję motywu – wyrzęziłam, spluwając mu w twarz posoką. Wściekły zaklął i zdjął dłonie z mojej szyi, żeby się wytrzeć. Łapiąc nerwowo hausty powietrza, śmiałam się złośliwie – Nudziło mi się – posłałam Raymondowi beztroskie spojrzenie, a on na nowo zaczął mnie dusić. Udało mi się obrócić głowę na bok i zarejestrować, że inni strażnicy zebrali roztrzęsioną Alice z podłogi i wyprowadzali ją z celi. W międzyczasie usłyszałam huk i do środka wparował doktor Carter, który zaczął wyzywać Raya.

- Co ty wyprawiasz, imbecylu! - warknął, odciągając siłą mężczyznę ode mnie – Na mózg ci padło?! - wydzierał się.

- Należy jej się, doktorze! - Raymond nie dawał za wygraną – Odgryzła siostrze Tuffer palca u ręki! - wykrzyknął pełen oburzenia.

- A gdzie jesteśmy, w schronisku dla szczeniaków, czy w szpitalu psychiatrycznym?! - odparował - Trzeba jej na czole napisać, że jest niepoczytalna?! - wrzasnął lekarz.

- Kurwa, nie wierzę! - jęknął strażnik – Doktor usprawiedliwia tę wariatkę?! - Ray miotał się jak dziki, aż nagle dało się słychać odgłos plaśnięcia.

- Dlaczego mnie doktor uderzył?! - wzburzył się Raymond, ale doktor Carter złapał go za fraki i rzucił na drzwi.

- Wypierdalaj stąd, śmieciu – syknął – Już tu nie pracujesz – dodał jadowitym tonem i wypędził resztę. Usłyszałam głośne trzaśnięcie i nagle doktor znalazł się przy mnie. Wciąż ciężko oddychałam i drgałam lekko, łapczywie biorąc hausty powietrza – Juliet! - rzucił mi zmartwione spojrzenie i dotknął mojego czoła – Juliet, słyszysz mnie? - zaczął mi świecić w oczy latarką, a ja dostałam ataku kaszlu.

- Dusił mnie – odparłam słabym głosem, chwytając lekarza za rękę.

- Wiem, maleńka. Widziałem – syknął i włożył dłonie pod moje ciało – Jesteś cała sina i krwawisz – ocenił z niepokojem w głosie – Idziemy do oddziału szpitalnego – zadecydował i podniósł mnie z podłogi. Byłam zbyt słaba, żeby się go chwycić, więc zdawałam się na refleks doktora. Nie wiedziałam, dlaczego tak nagle osłabłam. Nie pierwszy raz byłam tak traktowana, sądziłam, że już przywykłam. Okazało się, że nie...

- Doktorku? - pisnęłam, ale on mnie uciszył.

- Nie przemęczaj się, Juliet – odparł i kopnął w drzwi, które otworzyły się bez najmniejszych problemów – Cokolwiek by się nie działo, nie możesz zasnąć, dobrze? - mruknął mi do ucha, a ja wydałam z siebie jakiś dźwięk, żeby potwierdzić. Zwisałam bezwolnie jak marionetka i nie czułam się z tym dobrze. Krew z nosa spływała do ust, a ta z warg oblepiała mój podbródek, tworząc uczucie dyskomfortu. Miałam na wpół przymknięte oczy i kusiło mnie, żeby je zamknąć. Jednakże nie byłam już zielona w tej kwestii i wiedziałam, że opuszczenie powiek to najgorsze co mogę zrobić. Starałam się więc myśleć o czymś przyjemnym i nie zapadać w sen. Doktor Carter i tak co rusz mnie zagadywał, żebym nie traciła kontaktu z rzeczywistością.

- Doktorze Carter! - do moich uszu dobiegł znany głos. Drgnęłam lekko, co lekarz natychmiast wyczuł i rzucił mi przelotne spojrzenie.

- Jestem zajęty, panno Quinzel – warknął nieprzyjaźnie, ale blondynka nie dawała za wygraną.

- Ja tylko chciałam... - zaczęła, ale ucięła, gdy nasze spojrzenia na moment się spotkały – Juliet, co ci jest? - zapytała z troską, a jej dłoń spoczęła na moim policzku.

- Proszę nie dotykać poszkodowanej! - syknął lekarz, a Harleen błyskawicznie zabrała rękę – Panna Caro została zaatakowana przez jednego ze strażników, idziemy właśnie na oddział szpitalny – warknął i wyminął lekarkę. Ta jednak poszła za nami.

- Może mogę jakoś pomóc? - zaoferowała się. Tak, doktorko. Ostatnie czego mi trzeba to szczęścia, to ty...

- Nie ma pani pacjentów do leczenia? - warknął doktor, przyspieszając kroku.

- Wszelkie sesje terapeutyczne zaczynam dopiero po południu – odparła blondynka – Ja naprawdę chcę pomóc, panie Carter – nie dawała za wygraną.

- Próbuje się pani zrehabilitować, panno Quinzel? - burknął lekarz cierpko – Z tego, co pamiętam, jeszcze wczoraj mówiła pani, że rezygnuje z resocjalizacji panny Caro, obrzucając ją przy okazji mało przychylnymi epitetami – dodał, a ja warknęłam w myślach. O ty szmato, ty hipokrytko jebana...

- Tak, ale popełniłam błąd – blondynka dalej dotrzymywała nam kroku – Chcę dalej leczyć Juliet i jej pomagać – dodała tonem, jakby od tego, czy doktor się zgodzi, zależało jej życie. A mnie ktoś pytał w ogóle o zdanie?

- Harleen, nie ośmieszaj się – powiedział doktor chłodno – Poza tym, Juliet ma już nowego terapeutę – warknął zirytowany – Żegnam, doktor Quinzel – syknął.

- Ale, panie doktorze... - zaczęła blondynka, jednak lekarz ją uciszył.

- Żegnam! - powtórzył ostrzej i blondynka odeszła w przeciwnym kierunku – Juliet, nie śpij – potrząsnął mną delikatnie, mijając kolejne korytarze.

- Nie śpię... - mruknęłam ledwo przytomnie. Nawet gdybym chciała, nie było możliwości, żebym zasnęła. Dlaczego doktor Quinzel tak nagle zmieniła zdanie? Czyżby Joker jej czegoś nagadał?

- Zaraz będziemy na miejscu, wytrzymaj jeszcze trochę – przemawiał stanowczym tonem, pilnując się, żeby mnie nie upuścić.

- Yhm – odparłam, zanosząc się lekkim kaszlem. Doktor westchnął tylko ciężko.

Niebawem, znaleźliśmy się w dobrze mi znanej sali szpitalnej. Lekarz pchnął drzwi, które same się zamknęły i ostrożnie położył mnie na łóżku. Miękkość poduszki sprawiła, że zaczęłam przysypiać, ale dzielnie wytrzymywałam, żeby nie zawieść doktora.

- Juliet, nie zasypiaj – skarcił mnie, widząc, jak moje powieki co rusz opadają w dół – Jeszcze chwila – dodał i włączył jakąś maszynę. Nie znałam się na tym. Zgadywałam, że to ma mi jakoś ulżyć. Oddychałam ciężko i nierównomiernie, a doktor krzątał się po całym pokoju, podłączając mnie do różnych urządzeń. W międzyczasie zatamował mój krwotok z nosa i wytarł krew spływającą z moich ust. Nagle, chwycił mnie za nadgarstek i podłączył do kroplówki. Poprawił poduszkę i delikatnie podniósł mnie, żeby głowa mogła spoczywać nieco wyżej. Przykrył mnie kołdrą – Zaraz będzie lepiej – położył dłoń na moim policzku, a ja zmusiłam się do uśmiechu.

- Dziękuję – wyszeptałam.

- Nie masz za co – przejechał kciukiem po moich ustach, a ja z wrażenia aż zesztywniałam – To mój obowiązek – dodał i zabrał dłoń – Będę w pobliżu – uśmiechnął się – Odpoczywaj, malutka – powiedział na odchodne i wyszedł. Musiałam ochłonąć. Zachowanie doktora Cartera nieco mnie przytłoczyło. Byłam już wystarczająco zaskoczona tym, że tak gwałtownie odniósł się do Raymonda i doktor Quinzel. Zupełnie jakby miał ochotę być ze mną sam na sam...

To jego spojrzenie. Takie łagodne, troskliwe. Zupełnie niepasujące do tego poważnego, szorstkiego mężczyzny, którego męczyły moje wybryki.

Dotyk jego palców na mojej skórze był taki zdecydowany. W niczym nie przypominał chłodnego muśnięcia sprzed paru dni. Moja relacja z doktorem nabrała dziwnych barw...

Starałam się zasnąć, ale nie mogłam. Zbyt dużo myśli kłębiło się w mojej głowie. Zachowanie lekarza to jedno, ale dlaczego ja nie reagowałam? Tkwiłam w przeczuciu, że obecność mężczyzny działa na mnie wręcz zbawiennie. Nie miałam nic przeciwko bliskim kontaktom ze swoim doktorem. Cieszyłam się na myśl, że obiecał swój powrót i oznajmił, że nie będzie odchodził zbyt daleko. Czyżby zimne serce Juliet Caro, postanowiło pierwszy raz mocniej zabić?

Ta myśl mnie stresowała. Nie mogłam jej zaakceptować, starałam się wyprzeć ją z głowy, jakby nigdy nie istniała. Nie umiałam przed sobą przyznać, że gdy jestem sama z doktorem Carterem, czuję się szczęśliwa jak nigdy dotąd.

- Nie wydurniaj się, Caro – syknęłam wrogo, gdy nabrałam już nieco sił – Przecież nie umiesz kochać, prawda? - mój głos stał się ostry jak żyletka.

- No nie – zgodziłam się – A co jeśli... - zaczęłam, ale przerwał mi mój własny głos. Nasączony jadem, aż po sam koniuszek języka.

- Czym jest miłość? - syknęłam.

- Słabością – odparłam cicho.

- Powtórz! - warknęłam – Czym jest miłość?! - mruknęłam z większym naciskiem.

- Słabością! - powiedziałam głośniej.

- Jesteś słaba? - kontynuowałam.

- Nie – odpowiedziałam.

- A Juliet Caro umie kochać? - wbiłam sobie samej kolejną szpileczkę.

- Nie – powtórzyłam zdecydowanie.

- No właśnie – zaśmiałam się triumfalnie – A co trzeba zrobić, kiedy zaczyna nam na kimś zależeć? - mruknęłam.

- Zabić go – odpowiedziałam i usłyszałam swój własny śmiech.

- Dokładnie. Grzeczna dziewczynka – pochwaliłam samą siebie i jak na zawołanie, zapadłam w sen.

Obudziło mnie skrzypienie drzwi i stukot obcasów. Powoli otworzyłam oczy i ujrzałam kobiecą sylwetkę. Przetarłam dłonią powieki i obraz się wyostrzył. Czerwona koszula, czarna, ołówkowa spódnica. Biały, lekarski kitel. Blond włosy, związane w luźnego kucyka. Drobne okulary, opadające na lekko zadarty nos. Westchnęłam ciężko i odwróciłam głowę w drugą stronę.

- Juliet? - głos lekarki rozniósł się po pokoju – Śpisz? - spytała łagodnie, a ja prychnęłam tylko i przekręciłam się na łóżku, posyłając jej zirytowane spojrzenie.

- Już nie – syknęłam – Czego pani chce, doktor Quinzel? - nie brzmiałam zbyt sympatycznie, ale zdeterminowanej blondynki to nie zraziło.

- Juliet, dlaczego traktujesz mnie jak wroga? - rozchyliła usta i podeszła bliżej mojego łóżka. Wykrzywiłam usta w ironiczny uśmiech i poprawiłam się na poduszce.

- A jak myślisz, Harleen? - prychnęłam, a blondynka posłała mi zdziwione spojrzenie.

- Nie przypominam sobie, żebym ci zdradzała swoje imię – odparła, przyciskając do piersi teczkę z dokumentami.

- Bo nie zdradzałaś – mruknęłam – Mam swoje źródła – dodałam szybko.

- Jesteś chłodna, zdystansowana. Zupełnie jak nie ty – zignorowała moje wcześniejsze słowa i usiadła na krześle, znajdującym się tuż przy moim łóżku.

- O to najlepszy przykład, że niczego pani o mnie nie wie – zaśmiałam się sztucznie, a Quinzel założyła nogę na nogę. Zawsze tak robiła, kiedy przygotowywała się do dłuższej rozmowy.

- Juliet, to nie prawda – zaprzeczyła, ale ja znowu się zaśmiałam.

- Jestem chłodna i zdystansowana. Tak samo, jak mogę tryskać radością i sypać żartami, a to wszystko w sekundowym odstępie czasowym – spojrzałam na nią uważnie – Zmieniam się jak kameleon, moje uczucia to nieustanny rollercoaster – kontynuowałam – Ale pani nie zwróciła na to uwagi – dodałam oskarżycielskim tonem – Jest pani taka sama jak wszyscy psychiatrzy – prychnęłam z niesmakiem – Udajecie, że słuchacie, a nawet nie staracie się poznać swoich pacjentów – zakończyłam z grymasem obrzydzenia, wymalowanym na twarzy. Quinzel patrzyła na mnie spokojnie i co chwilę otwierała i zamykała usta, jakby nie wiedziała co odpowiedzieć. Wreszcie, poprawiła okulary, odłożyła teczkę z dokumentami na szafkę i złączyła dłonie, opierając je na kolanie. Rzuciła mi poważne spojrzenie i zabrała głos.

- Nawet nie masz pojęcia, jak ciężka jest praca psychiatry – syknęła – Chciałabyś całymi dniami słuchać o problemach innych ludzi? - jej tembr głosu nabrał ostrzejszego wyrazu.

- Byłam kiedyś kimś w rodzaju psychiatry – posłałam jej kpiący uśmieszek. Blondynka zrobiła wielkie oczy i gestem głowy nakazała kontynuować – Nie wiedząc czemu, ludzie lubili mi się zwierzać – wróciłam myślami do wspomnień – Przyjaciele, znajomi, uważali, że potrafię słuchać i doradzać – zaśmiałam się mimowolnie, a lekarka nie spuszczała ze mnie wzroku – Lubiłam to, bo czułam się wtedy autorytetem, specjalistą – kąciki ust uniosły się w górę – Nie zawsze słuchałam z wypiekami na twarzy ckliwych historyjek z życia innych, ale nawet gdy myślami byłam gdzie indziej, zapamiętywałam najważniejsze szczegóły i nikt się nigdy nie połapał, że go olewam – zakończyłam z szerokim uśmiechem.

- Podzielność uwagi – mruknęła blondynka – Twoje amatorskie porady dla znajomych, nie mają nic wspólnego z sesją terapeutyczną – przeszyła mnie nieprzyjemnym wzrokiem.

- Dobrze – rzuciłam – Zmienię do pani nastawienie, jeśli udowodni mi pani, że rzeczywiście zaangażowała się w moje leczenie – odparłam, pewna tego, że Quinzel polegnie.

- Jak mam ci to udowodnić? - spytała z wyrzutem.

- Spokojnie – uśmiechnęłam się – Zadam pani tylko kilka pytań – dodałam – Wszakże, nie wszystko, co mówiłam podczas naszych spotkań, jest kłamstwem – przechyliłam głowę na bok, a blondynka poprawiła się na krześle.

- Dobrze. Zaczynaj – ponaglała mnie.

- Najpierw coś łatwego – mruknęłam – Mój ulubiony kolor? - uniosłam brwi, rzucając lekarce pytające spojrzenie.

- Żółty – odpowiedziała, po chwili namysłu, a ja parsknęłam śmiechem.

- Skąd ten pomysł? - starałam się brzmieć poważnie, ale niezbyt mi to wychodziło.

- Wielokrotnie wspominałaś, że chciałaś, by przemalowali twoją izolatkę na ten kolor – odparła z triumfalnym wyrazem twarzy. Przewróciłam oczami i sięgnęłam po szklankę wody, którą doktor Carter mi zostawił. Upiłam łyk i odstawiłam ją z powrotem na szafkę.

- Nie jest to kłamstwem – skwitowałam – Ale to błędna odpowiedź – wydęłam wargi.

- Mogłam zwyczajnie nie pamiętać – broniła się Quinzel.

- Albo nie słuchać – weszłam jej w słowo.

- Ten twój test jest idiotyczny – warknęła lekarka.

- Pani reakcja, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że mam rację – odparłam chłodno.

- No dobrze – blondynka westchnęła zdenerwowana – Nie zawsze uważnie cię słuchałam, ale to się zmieni – na jej twarz powrócił uśmiech. Parsknęłam śmiechem na te słowa.

- Ja to doskonale wiem, doktor Quinzel – zaśmiałam się z nutą satysfakcji w głosie – I nie mam żalu – dodałam szybko, opierając dłonie na kołdrze. Mina lekarki znowu uległa zmianie. Blondynka lekko rozchyliła usta i wpatrywała się we mnie wzrokiem zagubionego dziecka.

- Więc dlaczego mnie sprawdzasz? - zapytała dziwnym tonem.

- Bo gardzę fałszywością – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

- Jaką fałszywością? - obruszyła się – Przecież ci powiedziałam to, co chciałaś wiedzieć – obstawiała przy swoim.

- Dalej pani nie rozumie? - podniosłam się do pozycji siedzącej, odgarniając włosy z czoła – Wyczuwam obłudę na kilometr – syknęłam, niczym rozjuszona kobra – Być może dlatego, tak ciężko jest mi komukolwiek zaufać – dodałam obojętnie i opadłam z powrotem na poduszkę.

- Przecież ja chcę dla ciebie jak najlepiej, Juliet – znowu użyła tego słodkiego głosiku.

- Jest pani kiepską aktorką, doktor Quinzel – pokręciłam głową – Naprawdę pani sądzi, że uwierzę w pani dobre intencje? Szczególnie po tym, jak mnie pani wyzywała w towarzystwie innych lekarzy? - nasączyłam swoją wypowiedź goryczą kpiny.

- To nie tak – zaczęła się tłumaczyć.

- Oczywiście, że nie – wydęłam usta – Za pani zachowaniem kryje się coś jeszcze – powiedziałam konspiracyjnym szeptem, a Quinzel uciekła wzrokiem – Czyżby Joker miał z tym coś wspólnego? - zgadywałam, a blondynka zacisnęła usta. Już wiedziałam, że nagła zmiana doktorki ma coś iście związanego z klaunem. Lekarka słabo ukrywała emocje lub nie chciała ich ukryć.

- Zachodzę w głowę, co takiego mu się w tobie podoba – syknęła z pogardą, a ja nareszcie zobaczyłam jej prawdziwą twarz.

- Proszę go spytać, sama jestem ciekawa – uśmiechnęłam się niewinnie.

- Ty go w ogóle nie rozumiesz, nie znasz – wyliczała, taksując mnie zimnym spojrzeniem.

- Skarżył się? - zaniosłam się szyderczym śmiechem, a Quinzel spiorunowała mnie wzrokiem.

- Nie zasługujesz na niego – wycedziła, jakby była w jakimś transie i nie pamiętała moich słów. Zaczynałam powoli rozumieć. Joker tak ją zbajerował, że doktorka się w nim zakochała. No dobrze, ale co ja mam z tym wspólnego? Aaa, Harleen traktuje mnie jak konkurencję. No nieźle.

- Powiedział tak pani? - założyłam ręce na siebie i rozchyliłam usta. Chętnie posłucham, co jeszcze J nagadał pani doktor. Oj Jokie... Będzie, wpierdol.

- Nie – odpowiedziała – Ja to wiem – wstała i podeszła bliżej – Pączuś powinien mieć kogoś, kto go kocha i szanuje – dlaczego nagle zaczęła brzmieć, jakby nałykała się helu?

- Pączuś? - nie mogłam powstrzymać śmiechu. Blondynka zmroziła mnie wzrokiem.

- Tak, dokładnie – syknęła – Twój czas się skończył, Caro – uśmiechnęła się przebiegle – Pan J już cię nie potrzebuje – ściągnęła okulary i przeszyła mnie lodowatym spojrzeniem.

- Czy ja jestem w ukrytej kamerze? - wystawiłam język.

- Nie, ale możesz być zaraz w kostnicy, jeśli chcesz – zaśmiała się piskliwie, a ja zrobiłam grymas bólu.

- Proszę się zdecydować, doktor Quinzel – jęknęłam, stukając sobie w ucho – Albo chce pani brzmieć groźnie, albo jak czterolatka na wyprzedaży lizaków – prychnęłam. Blondynka fuknęła tylko i założyła ręce na siebie.

- Nie nazywam się już Harleen Quinzel – odparła, ponownie używając wysokiego, dziecięcego głosiku.

- A jak? Czarodziejka z Księżyca? - prychnęłam.

- Nie – warknęła, ale odkąd podwyższyła rejestry swojego głosu, co by nie powiedziała, prawie sikałam ze śmiechu – Od tej pory jestem Harley Quinn – powiedziała dumnie, a w mojej głowie pojawił się mem z serii WTF. Przez kilka sekund, miałam minę niedorozwoja i głowiłam się, dlaczego ochrzciła się mianem głupiego błazna? Równie dobrze, ja mogłabym się nazwać jak batonik Wedla. Pierrot. Ale całe szczęście, tego nie zrobiłam, bo brzmi to idiotycznie. Ta kobieta serio jest inteligentną lekarką? Bo właśnie nabrałam wątpliwości.

- Ała – złapałam się za serce, a blondynka posłała mi pytające spojrzenie.

- Co? Zabolało? - wyszczerzyła się triumfalnie.

- Nie, po prostu stało się coś wstrętnego – zmarszczyłam brwi.

- Co takiego? - prychnęła.

- Chyba ci... współczuję? - wystawiłam język na znak mdłości.

- Ty mnie? - pisnęła – A to niby czemu?

- Bo zupełnie świadomie, nadałaś sobie takie, a nie inne pseudo – zabrałam dłoń i przyłożyłam ją do ust. No ludzie, Caro! Żeby wykazywać takie ludzkie uczucia? Byś się wstydziła!

- A ty masz niby lepsze? - zaatakowała – Juliet Caro – prychnęła – Co to niby znaczy, dlaczego tak się nazwałaś?

- Nie wiem – wzruszyłam ramionami – Conchita Wurst było już zajęte, do Królowej Elżbiety są zastrzeżone prawa autorskie, okazało się, że nie mogę nosić imienia Zygfryd, bo jestem kobietą, podobnie jak zakazali mi zmiany nazwiska na Bin Laden – powiedziałam na jednym wdechu, a Quinn wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

- Jesteś nienormalna – sarknęła.

- Dziękuję – uśmiechnęłam się sztucznie – Miło to słyszeć – ułożyłam się wygodniej na poduszce.

- Cytuję tylko słowa Pana J – odparła z triumfem w głosie.

- To jemu podziękuj – przewróciłam oczami, dając jedną rękę pod głowę – I idź już, bo chcę spać – dodałam znudzonym tonem.

- Nic mu od ciebie nie podziękuję – syknęła – Nie zasługujesz na to – dodała, a ja tylko zmierzyłam ją obojętnym wzrokiem.

- Wzbudzasz moje współczucie, a nie lubię tego – odparłam, ziewając.

- Myślisz, że wygrałaś? - zacisnęła zęby – Pączuś jest mój, wytatuuję sobie jego imię na ciele – syknęła.

- Wydziaraj sobie paragon z McDonalda. Wyjdzie na to samo – obróciłam się do Quinn plecami.

- Jeszcze z tobą nie skończyłam, Caro – warknęła.

- Dobranoc – odrzekłam, naciągając na siebie kołdrę – Pchły na noc, komu w drogę, temu kisiel i krakowska podsuszana, dwie dychy za kilogram – mruknęłam, odchodząc powoli w krainę Morfeusza.

- Nienawidzę cię – wycedziła ze złością, zgarnęła papiery z szafki i usłyszałam stukot obcasów w stronę drzwi.

- Witamy w klubie. Mamy zniżki na basen – burknęłam jeszcze.

- Idiotka – fuknęła Quinn i trzasnęła drzwiami.

- Jeny, pospać człowiekowi nie dadzą – ziewnęłam, podkurczając nogi pod kołdrą. Próbowałam się zdrzemnąć, ale nie jest to dane, gdy mózg dostaje taką porcję mindfucków na dzień. Doktor Quinzel jest teraz Harley Quinn, twierdzi, że Joker ją kocha i zamierza mnie zniszczyć, bo stanowię konkurencję do serca jej Pączusia. Phi. Serio J pozwolił, żeby tak do niego mówiła? Jak on się wścieka, gdy przypadkiem nazwę go kochanym, a co dopiero, jak Quinn szczebiocze do niego Pączusiu. Żałość chwyta za serce. Ale z niego dobry kombinator. Laska zna go od paru tygodni, a gada o nim, jakby miała się hajtać. Więc tak wygląda miłość? Fuj... Dobrze, że Caro w porę mnie uświadomiła, jakie to jest straszne. To ja już wolę być oziębłą suką. Sory memory, doktorku, ale big love nie wypali. Ewentualnie, możemy się przelizać.

Chwila, czy ja naprawdę o tym pomyślałam? Święty tuńczyku, Juliet co z tobą?!

- Szczerze, to mogliby mnie teraz naćpać jakimiś pigułami – westchnęłam, obracając się na plecy – Może wtedy, byłoby bardziej znośnie – wypuściłam powietrze i spojrzałam na swój nadgarstek. Przyczepioną miał specjalną żyłkę, która ciągnęła się aż do kroplówki, zawieszonej nad moim łóżkiem. W zasadzie nie stało mi się nic poważnego. Straciłabym sobie przytomność i obudziła się po jakimś czasie, poza tym od krwawienia z nosa nie można umrzeć. I tak co miesiąc leje się ze mnie i ni chuja tego nie powstrzymam.

Doktorek trochę za bardzo się przejął moim stanem. Mógłby mnie zostawić w mojej izolatce, ewentualnie położyć do łóżka, wsadzić mi w nos jakieś waciki i dać sobie spokój.

Swoje przeżyłam, z cukru nie jestem. Szatan zawarł z Kosiarzem pakt, żeby odwalił się od Juliet Caro, bo ona zajebiste rzeczy robi. Taaak, Caro. Tak to sobie tłumacz.

- Cholera, chętnie bym stąd uciekła – podniosłam się na poduszce i podkurczyłam nogi – Ta durna kroplówka jest o dupę rozbić – warknęłam, omiatając nadgarstek zirytowanym wzrokiem.

Doktorek specjalnie mi to zrobił. Podłączył do kroplówki, bo przewidział, że się obudzę i będę chciała dać w długą. A tak to jestem tu uwięziona...

- Masz ochotę powtórzyć ten sam numer, J? - westchnęłam na głos – Nie będę mieć nic przeciwko, jeśli przypadkiem tu wparujesz i mnie wyzwolisz z niewoli jak Mojżesz lud egipski – zerknęłam z nadzieją w stronę drzwi – Nie no, kogo ja oszukuję – zaśmiałam się – Pewnie masz teraz ''terapię'' z doktor Quinzel – zrobiłam palcami cudzysłów – Pieprzony złamas – syknęłam – Żałuję, że się nie bzyknęłam z Deacon'em – założyłam ręce na siebie – Następnym razem nie będę się powstrzymywać – prychnęłam – Skończyło się – dodałam jadowicie i sięgnęłam po szklankę z wodą. Właśnie wypijałam płyn do końca, gdy drzwi sali się otworzyły i do środka wszedł doktor Carter.

- O, Juliet – posłał mi szeroki uśmiech, ale ja zaszczyciłam go tylko obojętnym spojrzeniem – Widzę, że już jest lepiej? - zamknął drzwi i podszedł bliżej, siadając na moim łóżku. Odstawiłam puste naczynie na szafkę i zmusiłam kąciki ust, do natychmiastowego podniesienia się.

- Znacznie lepiej – wyszczerzyłam się – Jestem już w bardzo dobrej formie, panie doktorze – szczebiotałam, a lekarz położył swoją rękę na mojej dłoni. Starałam się na to nie reagować. Nie zamierzałam pogłębiać relacji z doktorem ani dawać mu fałszywej nadziei. Poczułam do niego sympatię i jak zwykle pomyliłam to z... ugh... miłością. Wolałam, żeby nasze stosunki były raczej oficjalne, ale skąd mogłam wiedzieć, że po tym, jak przytulę się do niego, zacznie być wobec mnie taki dziwny?

- Właśnie widzę – uśmiechnął się, a jego wzrok spadał na okolice moich ust...

- Taaaak... - nie miałam pojęcia co zrobić. Bałam się, że jakakolwiek odpowiedź może do niego dotrzeć w nieodpowiedni sposób. Nie można było odmówić doktorowi atrakcyjności fizycznej. Męskie rysy twarzy, lekki zarost i przeszywające spojrzenie. Budowa ciała również nie pozostawiała złudzeń, że lekarz o siebie dba. Przypominał trochę z wyglądu, tego znanego aktora... Jensen Ackles? Chyba jakoś tak to szło. Jakoś nigdy nie zwróciłam większej uwagi na aparycję mężczyzny. Był po prostu moim lekarzem i nie wykazywał wobec mnie dziwnych zachowań. No właśnie. Nie wykazywał, czas przeszły. Bo teraz niestety, doktor Carter widział we mnie kobietę, a nie pacjentkę...

- Nic cię nie niepokoiło, malutka? - przysunął się bliżej, a ja zastanawiałam się, czy mu powiedzieć o niespodziewanej wizycie doktor Quinzel i jej przemianie w Harley Quinn. Jednocześnie, próbowałam opanować nerwy, jakie mi towarzyszyły przy bliskim kontakcie z lekarzem. Usłyszenie tego, jak powiedział do mnie ''malutka'', uświadomiło mi, jak wielki błąd popełniłam, prosząc go wtedy o przytulenie... Nawet jeśli chodziło mu tylko seks, i tak było to na swój sposób straszne...

- Nie... - odpowiedziałam po namyśle, a dłoń doktora zmieniła swoje miejsce. Zaczęła sunąć w górę mojego ramienia, by finalnie zahaczyć o policzek. Kompletnie mnie sparaliżowało. Zachowanie lekarza już dawno przekroczyła barierę zawodową.

- Jesteś bardzo ładna, Juliet, wiesz? - uważnie studiował najmniejszy skrawek mojej twarzy. Tak, wiem, że jestem ładna. Codziennie patrzę w lustro i mówię sobie, jaka jestem zajebista, a poziom narcyzmu wywala poza skalę. Ale nie jestem taka świetna, jak pan sądzi i zaraz zdejmę panu klapki z oczu.

- Wiem, ale nie jestem ideałem – wyszczerzyłam się – Mam wielką, kwadratową głowę, poliki jak u chomika, a twarz wygląda jak pizza – wyliczałam w popłochu, ostatnią frazę kierując do wyprysków. Tak, nie mam idealnie gładkiego ryja, jak maska nowiutkiej beemki, co wyjeżdża z salonu. Tak samo, jak nie mam idealnie płaskiego brzucha i jednej nerki, bo musiałam wykupić licencję WinRara i potrzebowałam hajsu. Dobra to ostatnie, to ściema, hehe... Nikt nie kupuje WinRara, choćby miał za to dostać worek złota.

To znaczy, że dalej mam dwie nerki. Chyba...

- Nonsens, Juliet – doktor nie spuszczał ze mnie wzroku – Jesteś śliczna – odparł, nie przestając mnie głaskać po policzku. Kurwa mać... Najpierw Pingwin, teraz doktor. Co za pedofile... Um, Juliet. Ty masz już dziewiętnaście lat. Tak, tak. Jakby to powiedział Victor: Stara dupa jesteś. Ale ja mam mentalnie dziesięć latek, poza tym czuję się nieco zażenowana, kiedy facet w wieku mojego ojca, mówi mi takie rzeczy. A co z Jokerem? Jesteś świadoma, że on też może sobie tyle liczyć? Tak, ale to jest co innego. Zresztą, zamknij się i daj mi myśleć o czymś miłym. Jak maszynka do mielenia ludzkiego mięsa.

- Dziękuję... - odpowiedziałam i zaczęłam szukać wzrokiem czegokolwiek, byleby tylko moje oczy nie spotkały się z oczami doktora Cartera... Nagle, zauważyłam wybawienie! Ostatnia kropla kroplówki właśnie opadała w dół... - Panie doktorze! - zawołałam chyba zbyt głośno – Kroplówka mi się skończyła – kiwnęłam głową w stronę pustej butelki.

- Rzeczywiście – lekarz zwrócił uwagę na coś innego niż ja – Ale nie ma potrzeby zakładania ci nowej – dodał szybko, posyłając mi lekki uśmiech.

- To świetnie! - mam wrażenie, że brzmiałam zbyt teatralnie, ale już mnie to nie obchodziło – Czy wobec tego, mogę wrócić do swojej izolatki? - wyszczerzyłam się, a doktor przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. Koleś, weź, się ogarnij. Nie jestem kawałkiem mięsa na wystawie!

- Jesteś pewna? - uniósł brwi – Nic cię nie boli? - dopytywał, a ja przecząco pokręciłam głową.

- Może mnie pan rozbroić? - uśmiechnęłam się i podsunęłam mu nadgarstek. Lekarz wyszczerzył zęby i zabrał dłoń z mojego policzka.

- Oczywiście, Juliet – mruknął i już po chwili nie miałam przyczepionej tej cholernej żyłki. Posłałam mu tylko wdzięczny uśmiech, zerwałam z siebie kołdrę i błyskawicznie stanęłam na prostych nogach – Dokąd się tak spieszysz? - spojrzał na mnie podejrzliwie – Tak się stęskniłaś za swoją izolatką? - parska śmiechem, a ja odwzajemniam rechot i kieruję się w stronę drzwi.

- Wiem, że to nie ma różnicy, ale nie lubię przebywać w szpitalu – rozłożyłam ręce – Znaczy się, wie doktor, o co mi chodzi – machnęłam ręką, chwytając za klamkę.

- Zdaje się, że tak – niezbyt dyskretnie omiata mnie uważnym spojrzeniem, a ja nerwowo przełykam ślinę. Jego natrętny wzrok mnie wykańcza. Mogę grzecznie zaczekać i spokojnie wrócić do celi albo...

- Spokojnie, Juliet – doktor wstaje z łóżka i opiera dłoń o jego metalową ramę – Wiesz, chociaż, jak trafić do swojej izolatki? - pyta łagodnie, a ja podejmuję decyzję w kilka sekund. Otwieram drzwi i posyłam lekarzowi głupi uśmieszek.

- Właściwie, to nie! - wołam szybko i zaczynam biec. Doktor orientuje się w sytuacji i zaczyna mnie gonić, wykrzykując głośno moje imię.

Nie obchodzi mnie kierunek, w którym uciekam. Jeśli nie będę się zatrzymywać, istnieje spore ryzyko, że uda mi się dotrzeć do jakiegoś wyjścia, a w najgorszym przypadku, uciec przez okno.

To jest jak jeden z tych snów, który lubi mnie nawiedzać. Ucieczka. Adrenalina buzująca w żyłach i ta determinacja, żeby nie dać się złapać. Tylko że to nie jest sen, a ja nie wygram, jeśli to sobie uroję. Wygram, jeśli dam z siebie wszystko, choćbym miała wypluć płuca...

Doktor nie przestaje mnie ścigać, a ja przydeptuję sobie język. Przez te liczne ucieczki, wyrobię sobie cardio jak nic!

Staram się kontrolować oddech i nabierać powietrza za każdym razem, gdy stopa dotknie ziemi. Nie mogę się odwrócić, nie mogę się zatrzymać. Inaczej on mnie złapie i wtrąci z powrotem do celi. Wyrolowałam go, wykorzystałam fakt, że myśli o mnie w jednoznaczny sposób i nie dostrzega podstępnych zamiarów...

Krzyki lekarza coraz bardziej się przybliżają i nie mam już pojęcia, czy to echo, czy on rzeczywiście mnie dogania. Na razie, korytarz jest pusty, więc nikt nie zwraca na nas uwagi. Nigdzie nie ma strażników, którzy zaczęliby do mnie strzelać, nigdzie nie ma lekarzy, którzy próbowaliby mnie zatrzymać. Tylko ja, ciemny korytarz i żądza wolności...

- Juliet, zatrzymaj się w tej chwili! - doktor wydziera się za mną, ale ja go nie słucham. Brak tchu pali moje wnętrze i rozrywa je na milion kawałeczków, krople potu spływają po czole, a gorąc opływający moje stopy, przypomina, jak bardzo niekomfortowo biega się boso.

Cierpię. Ból zaciska pętlę na szyi i stara się osłabić moje wysiłki. Ale nie mogę się zatrzymać... Nie teraz, jeszcze nie!

Nie wiem tylko, czy to, co robię, ma jakiś sens. Ten korytarz się nie kończy. Widzę tylko szare ściany i powieszone w jednym rzędzie małe lampy, które ledwo oświetlają mi drogę...

- Caro, stóoooooooj! - przez głos lekarza zaczyna się przedzierać złość, a ja zaczynam coraz gorzej znosić ten maraton. Czuję, jakbym wypluwała kawałki płuc, temperatura mojego ciała znacznie się podnosi, policzki palą mnie i pulsują, a oddech zaczyna przypominać odgłos umierania...

Mijam rzędy ciężkich, metalowych drzwi. Przeraża mnie myśl, że jestem na terytorium największych zwyrodnialców, których trzeba trzymać w izolatkach specjalnych, czasami przykutych łańcuchami. Doktor wciąż się wydzierał, a w moich oczach zaczynały się wzbierać łzy. Nie miałam już sił, mój organizm powoli się poddawał...

- Hej, stój! - z ciemności wyłoniło się dwóch strażników. Próbowałam ich jakoś wyminąć, ale jeden z nich po prostu rzucił się na mnie i przygwoździł brutalnie do ściany, wykręcając boleśnie ręce do tyłu. Jego mundur wbijał mi się w kręgosłup, usta mi drżały, wydobywając z siebie nierównomierny oddech. Nie wytrzymałam. Żal i gniew rozdarły moje serce na dwie części, wywołując tym samym głośny płacz skrzywdzonej istoty.

- Dokąd to, kurwo? - zaśmiał się drugi, zbliżając się do mnie. Trzęsłam się z nerwów, obijając aż szczęką o twardy mur.

- No teraz, to cię nie puścimy – mruknął znacząco ten, który mnie trzymał, a mnie sparaliżowało. Ze łzami w oczach, czekałam na rozwój wydarzeń. Nie byłam Caro, tylko przerażoną, zagubioną Juliet. Tą, co musiała brać do snu pluszaka, ilekroć przyśnił jej się jakiś koszmar.

Oboje się zaśmiali i zaczęli ciągnąć za materiał moich spodni, gdy nagle usłyszałam pełen oburzenia, głos doktora Cartera.

- Co wy kurwa robicie?! - wrzasnął wściekle i jestem pewna, że słyszało go pół szpitala – Nie macie nic lepszego do roboty?! - syknął, a przez jego ton przebijały się sugestie, że najchętniej by zabił tę dwójkę.

- Doktor Carter? - powiedzieli niemal równocześnie – My tylko... - zaczęli, ale coś im przerwało. Lekarz wziął jednego z nich za fraki i przygniótł do ściany.

- Wypierdalajcie stąd, jeśli nie chcecie stracić pracy – warknął, prawie rzucając mężczyzna o ziemię.

- Spokojnie, panie doktorze... - zaczął ten, co mnie trzymał – My tylko zatrzymaliśmy uciekającą pacjentkę...

- Ktoś was pytał o zdanie?! - doktor wpadł w istną furię, odciągając strażnika ode mnie. Dwójka stróży bąknęła jakieś przeprosiny i odeszła szybkim krokiem. Ja wciąż nie mogłam się uspokoić. Dygotałam, jak w febrze, próbując opanować szloch.

- Juliet – doktor delikatnie obrócił mnie ku sobie i spojrzał w moje zapłakane oczy – Nie płacz, proszę – otarł kciukiem łzy, spływające po mojej twarzy. Nie wyglądał na złego, znaczy się, był zdenerwowany, ale nie na mnie. Nie umiałam odgadnąć jego uczuć, ale wydawało się, że jest zmartwiony. Zmartwiony moim stanem.

- Nie mogę – pociągnęłam nosem, wciąż próbując złapać dech. Bolała mnie klatka piersiowa i serce.

- Dlaczego chciałaś uciec? - lekarz położył mi dłonie na ramionach.

- Nienawidzę tego miejsca – wysyczałam przez łzy, wyginając usta w podkówkę.

- Mnie też nienawidzisz? - spojrzał wyczekująco, nasączając głos kroplą jadu. Patrzył na mnie tak przeszywająco, jakby nie przyjmował odpowiedzi twierdzącej. Odwróciłam wzrok. Nie panowałam nad sobą. Zmieniałam zdanie co sekundę. Jeszcze przed chwilą, zachowanie lekarza napawało mnie lękiem, a teraz zaczynałam o nim myśleć, jak o obiekcie pożądania... Im dłużej studiowałam jego twarz, tym gorzej to znosiłam. Na świecie jest wielu nieziemsko przystojnych facetów, ale zazwyczaj mija się ich obojętnie. Ewentualnie, snuje się niegrzeczne fantazje...

I to był właśnie taki moment. Kiedy snułam niegrzeczne fantazje o tym mężczyźnie. On już nie był moim lekarzem. Tylko zakazanym owocem, w którym chciałam zatopić zęby...

Nie chciałam zachodzić zbyt daleko, obawiałam się tego. On mnie z początku przerażał, wciąż byłam myślami przy klaunie, ale sposób, bezczelny sposób, w jaki doktor na mnie patrzył, sprawiał, że zapominałam o istnieniu kogoś takiego, jak Joker... Jednocześnie, aura, jaką lekarz roztaczał, przysłaniała okrutną rzeczywistość, tworząc jakby kopułę ochronną, gdzie życie znowu może nabrać jaśniejszych barw, a moja zniszczona psychika może na nowo zaszywać swoje rozdrapane rany. Dotyk silnych dłoni na moim ciele sprawiał, że momentalnie się uspokajałam i czułam bezpiecznie. Emocje się stabilizowały, dusza przestawała krzyczeć.

Ja byłam przestraszoną dziewczynką, a on dojrzałym, poważnym mężczyzną, który okazywał mi ponadprzeciętną troskę i zrozumienie. Tylko, jego metody, były cholernie toksyczne. Nieprofesjonalne. Opierały się na nagłych zmianach. Chwilami posyłał mi oficjalne uśmiechy, by potem nieświadomie uwodzić mnie spojrzeniem. Dostrzegałam to i starałam się nie reagować. Rzeczywiście, odkąd jestem w Arkham, doktor Carter zmienił nastawienie. Wcześniej był bardziej zdystansowany, momentami nawet szorstki i nieprzyjemny. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo rzadko mnie odwiedzał, kiedy leżałam w sali szpitalnej, a jak już się pofatygował, był raczej oschły.

Gdy przyśnił mi się ten cholerny koszmar i odruchowo go przytuliłam, był bardziej niż zaskoczony, a sposób, w jaki mnie objął, był taki... zmysłowy. Nic nie zauważyłam albo nie chciałam zauważyć...

Słyszałam wspólne bicie naszych serc. Ich rytmy starały się ze sobą scalić, jakby odnalazły taki sam mianownik. Czułam napięcie rosnące między nami. Cisza stawała się nie do zniesienia, pomimo tego, że była przerywana przez mój niespokojny oddech. Wiedziałam, że doktor bardzo chce poznać odpowiedź. Nie mogłam go okłamywać, źle bym się z tym czuła. Miałabym te całe wyrzuty sumienia, a nie wyobrażałam sobie zrobić z lekarza swojego wroga. Przecież go nie nienawidziłam. Lubiłam. Od tej chwili nawet bardziej. Postanowiłam powiedzieć prawdę, chociaż miałam nie pogłębiać relacji z doktorem Carterem...

- Nie. Pana nie... - podniosłam wzrok, napotykając jego szare oczy, przez które przebijały się błękitne iskry.

- Błagam – spuścił głowę, a jego dłonie zjechały na moje nadgarstki. Chwycił je mocno i spojrzał głęboko w moje ślepia – Nie mów do mnie pan, nie mów do mnie doktorze – wyszeptał, rozchylając wargi – Nie udawaj, że nic się między nami nie dzieje – warknął, przenosząc swój wzrok na moje usta. Mój oddech znowu stał się nieregularny. Przestałam o nim myśleć, jak o swoim lekarzu. Widziałam w nim już tylko przystojnego mężczyznę. Mężczyznę, który w ułamku sekundy, zawładnął moimi myślami...

- Więc jak masz na imię? - wydyszałam, przestając się powoli kontrolować. Jakieś dziwne ciepło rozlewało się wewnątrz mnie. Żądza... Pożądałam go...

- Logan... - jego głos również nie był normalny. Przełknął nerwowo ślinę i nagle uniósł moje nadgarstki i przycisnął je do ściany – Wiem, co myślisz, Juliet – mruknął, próbując się opanować – To chore i niemoralne... - warknął, jakby był zły, że coś takiego mówi pacjentce – Próbowałem z tym skończyć, ale nie potrafiłem... - oparł swoje czoło o moje. Nie miał nawet pojęcia, jak bardzo ten gest upośledził moje zmysły... – A gdy mnie objęłaś i tuliłem w ramionach twoje ciało, zdałem sobie sprawę, że nie chcę cię z nich wypuszczać... I chcę cię mieć tylko dla siebie — dodał, a ja poczułam, że usta wysychają mi na wiór... - Nigdy myślałem w ten sposób o swoich pacjentkach – dopowiedział szybko – Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę myślał – kontynuował, oddychając ciężko. Krople potu spływały mi po twarzy, bliskość z Loganem mnie wykańczała – Ale, to po prostu się stało... - odparł, napierając na mnie swoim ciałem. Czy przez mój umysł przeszły myśli, że chcę się z nim całować? Tak, i to kilkakrotnie... Traciłam zmysły, ignorowałam głos rozsądku, który krzyczał, że nie mogę mieć romansu z własnym lekarzem... Jestem pacjentką szpitala psychiatrycznego, to chore... I właśnie dlatego, kusi mnie dwa razy bardziej...

- Czego chcesz? - przez mój głos przebijała się irytacja. Wewnątrz trwała zaciekła walka, czy słuchać serca, czy rozumu. A może ciała, które drżało przez bliskość twardego torsu mężczyzny i czoła, opierającego się o moją głowę...

- Ciebie, kurwa – bluznął, nie mogąc się opanować i zdecydowanie wpił się w moje usta. Szarpał moje wargi, napierając coraz mocniej, aż wreszcie się poddałam. Jego język brutalnie wśliznął się do moich ust, wywołując mój natychmiastowy jęk. Logan przestał mnie trzymać za nadgarstki. Gwałtownie je puścił i zaczął błądzić dłońmi po moim ciele. Wydawałam z siebie stłumione jęki, czując, jak cholernie pragnę tego mężczyzny. Niespodziewanie, Logan zjechał niżej i mocno zacisnął palce na moich pośladkach. W przerwie, między kolejnymi zażartymi pocałunkami, wymruczał moje imię, co tylko jeszcze bardziej oddalało mnie od świata rzeczywistego...

- Mmm, doktorze... - z moich ust wydobyło się półświadome westchnięcie. Już od dawna miałam owinięte ręce wokół jego karku i ledwo się hamowałam, żeby nie zedrzeć z niego tego pieprzonego kitla...

- Mów tak, malutka... Nakręca mnie to – wydyszał i nagle chwycił mnie za nogi i gwałtownie podrzucił. Oplotłam jego tors udami i przyciągałam bliżej siebie. Straciłam kontrolę, straciłam zmysły, straciłam zahamowania...

- Czekaj... - jęknęłam, kiedy Logan zaczął ciągnąć za materiał moich spodni.

- Co... - warknął zniecierpliwiony i odsunął się od moich ust. Posłał mi rozpalone od żądzy spojrzenie i oddychał ciężko.

- Przecież jesteśmy na środku korytarza... - wyszeptałam, patrząc mu w oczy. Jestem przekonana, że w moich również były widoczne iskierki pożądania.

- Wyglądam ci na grzecznego? - prychnął, wpijając tym razem gorejące wargi w moją szyję. Odruchowo wbiłam paznokcie w jego kark, na co on boleśnie ścisnął mnie za pośladki. Ja już nie byłam obecna na ziemi. Dusza odleciała w krainę rozpusty i słodkiego grzechu... - Może stwarzałem takie pozory, ale teraz już nic mnie nie powstrzyma – warknął, wbijając kły w delikatną skórę na karku. Nie... Błagam, tylko nie tam, tylko nie scena z krwiopijcą... To mój słaby punkt...

- Błagam cię, przestań... - z moich ust nie brzmiało to wiarygodnie. Logan znowu szarpnął za moje spodnie, a mnie to już nie obchodziło. Chciałam, domagałam się, żeby je ze mnie zdjął.

- Nie żartuj sobie, Caro – warknął, szarpiąc coraz mocniej. Nie mogłam czekać, musiałam coś zrobić. Zsunęłam dłonie z jego karku, zjeżdżając coraz niżej, aż odnalazłam rozporek. Logan odkleił usta od mojej szyi i zaśmiał się pewnie – Mówiłem, że żartujesz – posłał mi triumfalny uśmiech, typowy dla skurwiela, który wie, że laska tylko myśli o tym, żeby dobrać się do jego męskości. Czy ja robiłam z siebie nimfomankę? Tak. Jak cholera. Czy mnie to obchodziło? Ani trochę.

- Ale ja lubię żartować, panie doktorze – przygryzłam wargę, posyłając mu zadziorne spojrzenie.

- Ty pierdolnięta suko – warknął i niemalże wgryzł się w moją dolną wargę. Jęknęłam prosto w jego usta i na ślepo szukałam zamka. Wreszcie go znalazłam i gwałtownie pociągnęłam w dół. Odpięłam też guziki, a Logan niemalże zerwał ze mnie spodnie. Nie kontrolowałam siebie. Chwyciłam materiał dżinsów mężczyzny i zsunęłam do kolan. Odkleiłam się od jego ust i spojrzałam w dół na imponująco wyglądającą męskość...

- Ale jak nas przyłapią, to nie wylecisz z pracy, prawda? - wydyszałam, nabijając się na niego.

- Nie przyłapią nas, malutka – jęknął i wbił się mocniej. Tego już nie mogłam zignorować. Wydałam z siebie mało subtelny odgłos, ku zadowoleniu Logana, który ścisnął mnie za pośladki i zaczął się poruszać. Jak nas mają nie przyłapać, skoro zaraz oboje będziemy krzyczeć jak w ostrym filmie +18...?! A przynajmniej ja... - Bądź cichutko, Juliet – mruknął – To, taka forma leczenia – wydyszał, a ja stłumiłam kolejny jęk.

Zajebiste ma pan metody, naprawdę...

- Nie mogę... - warknęłam, synchronizując jego ruchy z moimi. W takich momentach, po prostu nie da się być cicho!

- W takim razie, muszę cię jakoś uciszyć – odparł, wyrzucając z siebie przy okazji jakieś zwierzęce pomruki. Zabrał jedną rękę i sięgnął do kieszeni kitla. W tym czasie starałam się uspokoić, ale to nie było zależne ode mnie. Nagle, Logan wyciągnął brązowy, skórzany pas.

- Co to? - jęknęłam.

- Niektórych pacjentów trzeba unieruchamiać, a niektórych uciszać – wydyszał, patrząc na mnie intensywnie i włożył pas do moich ust. Zacisnęłam na nim zęby. Jego obecność znacznie wyciszyła moje krzyki. Logan był zadowolony z faktu, że częściowo umilkłam. Wobec tego postanowił rżnąć mnie mocniej...

Oboje ignorowaliśmy ryzyko, że ktoś nas może zobaczyć, albo usłyszeć, bo doktor Carter również nie zachowywał się zbyt cicho...

Jednakże rżnęliśmy się tak, jakbyśmy byli sami, gdzieś w domu, a nie na korytarzu szpitala psychiatrycznego...

Nikt nie myślał o tym, że to chore, niebezpieczne i na swój sposób straszne. Pożądanie tak nas omotało, że musieliśmy się oddać dzikim namiętnościom w takim, a nie innym miejscu. Przecież każdy może tędy przechodzić.

Jednak, kogo to kurwa teraz interesuje...


Także ten... Juliet chyba ma się dobrze...

CDN

♦♥♦

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top