Get Insane CVI

Pobiłam swój życiowy rekord, jeśli chodzi o utratę świadomości. Wydawało mi się, że sen jest wieczny. Już prawie myślałam, że wreszcie stanę przed Stwórcą, życie przeleci mi przed oczami w zwolnionym tempie, albo zobaczę ogień piekielny. Nic z tych rzeczy. To byłoby zbyt proste...

- Co się stało? - mruknęłam, otwierając powoli oczy. Napotkałam bardzo jasne światła, więc gwałtownie zmrużyłam ślepia. Czułam się dziwnie, jakby dusza była poza ciałem. Wykończona, ale i rozluźniona jednocześnie.

Rozsądek nakazywał coś podejrzewać. Poruszyłam delikatnie palcami u rąk i trafiłam na coś miękkiego. Zaczęłam przesuwać opuszkami i ze zdziwieniem odkryłam, że tajemnicze podłoże ma właściwości marszczące się. Miałam złe przeczucia. Dla pewności wbiłam paznokcie w to coś i poczułam miękką i sprężystą... gąbkę?

- Juliet Caro – usłyszałam znajomy, oficjalny głos. Po chwili pochylił się nade mną dobrze mi znany mężczyzna. Doktor Carter... To on zawsze prowadzi moje leczenie i się mną opiekuje, kiedy jestem w Arkham... - Witamy ponownie – uśmiechnął się sztucznie, a mnie zlał zimny pot. Nie, nie, nie... To nie możliwe, to nie może być Arkham... Tylko nie niewola, tylko nie, więzienie!

Z tych nerwów, dostałam silnych drgawek i zaczęłam się dusić. Nie mogłam znieść myśli, że znowu jestem w tym cholernym szpitalu psychiatrycznym... Nie byłam na to gotowa, to miejsce okropnie mnie przerażało i chociaż lubiłam się śmiać, że nie mam nic przeciwko kolejnej wizycie w Arkham, wcale tak nie było.

Tchórzyłam, czułam się zagubiona w tym miejscu. Drwiłam sobie z obowiązującego prawa, ale gdy smakowałam gorycz porażki, nie umiałam się z nią pogodzić.

Miałam dwie twarze. Lubiłam cwaniakować, ale w obliczu problemów kuliłam ogon... Nigdy nie umiałam sobie radzić z przeciwnościami losu. Być może dlatego, że tak naprawdę nigdy żadnych nie doświadczyłam, a kiedy przyszło co do czego, robiłam wielkie oczy jak przerażone dziecko...

Nie mogłam złapać tchu, obraz mi się rozmazał i przed oczami tańczyły wijące się kształty. Bałam się tego, bałam się tego wszystkiego, więc kiedy drgawki ustały, zaczęłam się rzucać sama z siebie. Doktor interweniował i wraz z pielęgniarkami, próbował mnie uspokoić. A ja wpadłam w furię i gdyby ktoś mnie teraz zobaczył, pomyślałby, że jestem opętana lub naćpana...

To była tylko manifestacja mojego bólu, żalu i przerażenia. Gardziłam tym miejscem, gardziłam świadomością, że jestem zniewolona. Starałam się to wyprzeć z głowy, zapomnieć.

- Spokojnie, Juliet – doktor miał stalowe nerwy, albo już przywykł do ataków swoich pacjentów. Przytrzymywał moje ręce, wywierając na nie silny nacisk. Byłam już zmęczona swoim amokiem. Powoli przestawałam wierzgać i patrzyłam w łagodne oczy lekarza. Oddychałam ciężko, rozchylając usta i nozdrza. Nawet już nie reagowałam na fakt, że pielęgniarki przypinają mnie do łóżka skórzanymi pasami – Już dobrze, nic się nie dzieje – przemawiał do mnie, jakby rozmawiał ze zwierzęciem. Podniósł delikatnie moją dłoń i wsunął ją w skórzaną pętlę. Nie odrywałam wzroku od jego twarzy, pozwalałam sobą kierować i nawet nie spostrzegłam, że przypięli mi drugą dłoń do materaca – Nic się nie dzieje, Juliet – pogłaskał mnie po głowie, a z moich oczu ciurkiem płynęły łzy. Wpatrywałam się swoimi niebieskimi tęczówkami w jego szare, kamienne ślepia i czułam, jak wewnętrznie umieram. Życie wewnątrz mnie gaśnie, zostaje tylko smutna, bezpłciowa powłoka cielesna – Nie płacz, dziewczyno – westchnął zmęczonym głosem, wyciągając strzykawkę z kieszeni kitla – Teraz zrobimy zastrzyk, dobrze? - odgarnął moje włosy, a ja machinalnie odgięłam kark. Poczułam lekkie ukłucie i dziwny dyskomfort – Musisz się jeszcze przespać, Juliet – odparł doktor – Jesteś w stanie krytycznym, ledwo cię odratowaliśmy – mruknął, przyglądając się kroplówce, stojącej obok mojego łóżka – Wypoczywaj – posłał mi ciepły uśmiech, po czym odwrócił się w stronę pielęgniarek – Bardzo proszę, żeby podawać pacjentce leki co pół godziny – powiedział stanowczo.

- Oczywiście, panie doktorze – odezwała się jedna z nich. Była to przyjaźnie wyglądająca, krótkowłosa blondynka o brązowych oczach. Mogła być w wieku mojej mamy. Biła od niej dziwna charyzma – Proszę tylko przypomnieć, jakie leki ma zażywać Juliet Caro? - uśmiechnęła się oficjalnie.

- Uspokajające – westchnął doktor, przegładzając się dłonią po twarzy.

- Uspokajające? - do rozmowy wtrąciła się druga pielęgniarka. Miała ciemniejsze włosy, spięte w niedbałego koka. Barwy oczu nie widziałam przez okulary. Nie powinno się oceniać ludzi po głosie, ale do okularnicy nie poczułam sympatii. Może dlatego też, że przez swoją tęgawą posturę kojarzyła mi się z matematyczką z liceum. Brrr...

- Tak, dokładnie – odparł lekarz – Ewentualnie, jeśli pacjentka będzie odczuwać niemiłosierny ból, proszę zastosować leki przeciwbólowe. A w ostateczności, nawet użyć morfiny – dodał, wertując kartki, przypięte do czerwonej podkładki – Siostry wybaczą, ale muszę wracać do pracy – mruknął wymijająco, ale brązowooka go zatrzymała.

- Naturalnie, panie doktorze, ale jednego nie rozumiem – ściszyła głos – Na jaką chorobę psychiczną cierpi panna Caro? Co jej dolega? - dopytywała, a ja aż z wrażenia otworzyłam usta. Czy mam teraz okazję poznać swoją przypadłość? Na wszelki wypadek, zamknęłam oczy, żeby pomyśleli, że śpię. Za wiele, z prawdą się nie mijałam. Ta substancja w strzykawce niesamowicie mnie odprężyła i sprawiła, że zrobiłam się senna.

- Pannie Caro nic nie dolega – odrzekł doktor, a przez moje ciało przeszedł dziwny dreszcz – Przynajmniej, z medycznego punktu widzenia – zreflektował się.

- W takim razie, dlaczego została zamknięta w Arkham? - do dyskusji włączyła się okularnica.

- Dlatego, że sadyzm i zachowanie, którego się dopuszcza, jest społecznie nieakceptowalne – odparł lekarz.

- Czyli, że Juliet Caro jest zdrowa? - blondynka nie kryła swojego zaskoczenia.

- Nie, nie jest – przerwał jej doktor – To szalona, niezrównoważona psychopatka – dodał – Tylko że badania nic nie wykazują, podobnie jak terapia.

- Panie doktorze, to brzmi nieprawdopodobnie – okularnica zabrała głos.

- Niestety – zgodził się – Juliet Caro nie można wyleczyć, bo nie jest chora – zaakcentował ostatnie słowo – To tak, jakby to całe szaleństwo było dla niej naturalne – westchnął ciężko. Bo jest! Doktorek wie, o czym mówi...

- Pan doktor chyba nie sugeruje, że ta wariatka jest normalna? - sarknęła wiedźma w okularach.

- Przypuszczam, że panna Caro jest taka od urodzenia, co by wyjaśniało brak reakcji organizmu na specjalne leki – ściszył głos.

- Panie doktorze... - ponownie się odezwała brązowooka – A schizofrenia? - dodała półszeptem. Niech ktoś mi przyniesie popcorn! Cicho, Juliet! Musisz udawać, że śpisz.

- Pacjentka została przebadana pod kątem tej choroby – odparł lekarz. Ha! Ciekawe niby kiedy? - Wykazywała podobne zachowania co schizofrenicy, dlatego byłem niemal pewien, że ta choroba dopadła ją w tak młodym wieku – kontynuował. Kiedy on przeprowadził taką dokładną analizę mojej osoby? To trochę przerażające.

- I co? - spytała blondynka.

- Nic nie wyszło – westchnął ciężko – Pacjentka została przebadana pod kątem innych chorób psychicznych, które również nie zostały u niej wykryte – dodał, coraz bardziej zmęczonym głosem. Słychać po nim było, że jest już zirytowany i najchętniej wykonałby należne obowiązki i poszedł odpocząć. Ale z czystej grzeczności, odpowiada pielęgniarkom historię mojego leczenia.

- Jak ktoś, kto jest bezwzględnym sadystą, może nie cierpieć na jakąś chorobę psychiczną?! - wybuchnęła okularnica, a ja się cicho zaśmiałam. Nie mogłam się już powstrzymać. Jeszcze przed chwilą umierałam w duszy, że znowu zostałam zniewolona, a teraz rodziłam się na nowo, żeby dowiedzieć się o sobie czegoś nowego. Nie dziwię się, że byłam dla lekarzy w Arkham takim wyzwaniem, mówiąc nieskromnie. Skoro zmieniałam się niczym kameleon, to po prostu musiałam być trudnym przypadkiem, hahahahahaha...

- Eva, uspokój się – brązowooka starała się przywrócić koleżankę do normalności – Może zrobisz sobie przerwę? Chodź, pójdziemy do kantorka – zaoferowała się, a okularnica wydobyła z siebie jakieś dziwne pomruki.

- Tak, to świetny pomysł – wtrącił się doktor Carter – Siostro Brown, proszę sobie zrobić kawę czy coś i dopiero w normalnym stanie wrócić do pacjentów – odparł łagodnie.

- Przepraszam, panie doktorze – okularnica zaczęła się kajać – Ale aż mi się w głowie nie mieści jak taki... - zamilkła na sekundę – Potwór może być psychicznie zdrowy – wycedziła ze wstrętem, a ja ledwo się powstrzymałam przed złośliwym komentarzem.

- Rozumiem siostry rozżalenie – zgodził się doktor, a kąciki moich ust powędrowały w górę. Musiałam pomyśleć o czymś smutnym, żeby się nie zorientowali, że ich podsłuchuję.

- Przecież, Caro specjalizuje się w torturowaniu dzieci – wysyczała, a ja zaczęłam na szybko kalkulować, kiedy ostatnio miałam okazję pastwić się nad jakimś bachorem. A zaraz! Miałabym okazję, gdyby ten jebany Batmenda mnie tu nie przywlókł!!! - A mój Louie ma siedem lat i jak sobie pomyślę, że ta suka krzywdziła równie małe dzieciaczki, to aż mam ochotę ją udusić gołymi rękami... - warknęła, a ja musiałam stłumić śmiech. Jakoś ci wszyscy mają największy problem, z tym że znęcam się nad bachorami. Też mi powód do nienawiści. Z mojej ręki ginie każdy. Stary, młody, gruby, chudy, niski wysoki. Ale i tak Juliet Caro jest słynna z tego, że nie znosi dzieci (co powinno z miejsca kwalifikować ją do odebrania tytułu kobiety) i lubi je dręczyć.

Jaki ten świat jest popierdolony! A gdybym zabijała tylko dostawców pizzy, którzy mieli dostarczyć hawajską, to co? Zostałabym nagle bohaterem narodowym?

- Proszę się opanować, siostro Brown – mruknął doktorek – Zdaję sobie sprawę z tego, że do panny Caro nie można czuć sympatii, ale proszę odstawić swoje prywatne zdanie na bok i traktować Juliet jak zwykłą pacjentkę – powiedział zirytowany.

- Dobrze, panie doktorze – burknęła – Przepraszam – pociągnęła nosem – Chyba rzeczywiście pójdę sobie zrobić przerwę – odparła.

- Gdy już siostra się uspokoi, proszę niezwłocznie wrócić do obowiązków – mruknął doktor stanowczo.

- Oczywiście – odparła okularnica i usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi i słowa pożegnania siostry Brown i jej koleżanki po fachu.

Pewna tego, że wszyscy już wyszli, otworzyłam oczy. Ta substancja w strzykawce miała mnie uśpić, ale byłam teraz zbyt rozemocjonowana, żeby odejść do krainy Morfeusza. Szkoda tylko, że nie przewidziałam dalszej obecności doktora Cartera...

- Możesz już otworzyć oczy, Juliet – lekarz odwrócił się w moją stronę i podszedł bliżej łóżka.

- ... - a mnie zawsze w takich chwilach musi zamurować...

- Nie udawaj głupiej – mężczyzna przewraca oczami i przysuwa stołek, na którym siada – Podsłuchiwałaś, prawda? - patrzy na mnie ojcowskim wzrokiem, a ja płonę rumieńcem.

- Może... - palnęłam nieświadomie. Sama nie wiem, dlaczego nie starałam się zaprzeczać.

- Twój śmiech cię zdradził – spojrzał na mnie znacząco, a ja zaklęłam w myślach. Chciałam wzruszyć ramionami, ale przypomniałam sobie, że moje ręce są ściśnięte skórzanymi pasami. Po co dłonie, skoro można mi założyć uprzęże na całe ciało jak koniowi?

- Prawie spałam – próbowałam się wybielić, chociaż i tak wiedziałam, że doktor mi nie wierzy.

- Jasne – mruknął – Poznałaś prawdę na temat siebie samej – kontynuował, nie spuszczając ze mnie wzroku – Zaskoczona?

- Troszkę – uśmiechnęłam się lekko.

- W całej swojej karierze, nie spotkałem kogoś takiego jak ty, Caro – pochylił się na stołku, odkładając wcześniej podkładkę z dokumentami na szafkę.

- To komplement? - zachichotałam, co sprawiło mi lekki ból.

- Nie – rzekł chłodno – Teoretycznie, tych wszystkich psycholi tutaj, da się wyleczyć – mruknął – Poza pewnymi jednostkami – dodał szybko – I ty jesteś właśnie taką jednostką – popatrzył na mnie dziwnie, a moje usta lekko drgnęły.

- Taka, jakby wyjątkowa? - spytałam niewinnie.

- W złym tego słowa znaczeniu – mruknął doktor, ale ja i tak się ucieszyłam – Jesteś albo wyjątkowa, albo bardzo sprytna – kontynuował lekarz.

- Co doktor ma na myśli? - uniosłam brwi. Nie mogłam się nawet poprawić na tym łóżku, co zaczynało mnie drażnić. Nawet mimika była lekko ograniczona, bo niektóre miny sprawiały mi ból.

- Widzisz, diagnoza wykazała, że jesteś normalnym, zdrowym człowiekiem – zaczął, a ja znowu się uśmiechnęłam – Ale oboje dobrze wiemy, że nie jesteś – dopowiedział chłodno. Na te słowa, przewróciłam tylko oczami - Ty po prostu traktujesz zabijanie jak hobby – warknął z wyrzutem – Ciebie to bawi – pokręcił głową z dezaprobatą, a ja odchyliłam głowę na bok, szczerząc się przy tym.

- Przejrzał mnie doktor – mruknęłam beztrosko.

- Pytanie tylko, dlaczego? - wpatrywał się we mnie uważnie – Nie masz innych pasji?

- Mam – odparłam – Jak każdy – westchnęłam – Nie muszę zabijać, torturować i tym podobne – zaśmiałam się, ignorując ból – Ale chcę – dodałam szybko – Tak jak mam ochotę na posłuchanie muzyki, czy jakąś słodką przekąskę, tak samo mam ochotę kogoś dźgnąć nożem, na przykład – wyszczerzyłam się, a doktor patrzył na mnie z niesmakiem.

- To chore – pokręcił głową z rezygnacją – Aż sam nie mogę uwierzyć, że nie wykryto u ciebie żadnych psychicznych zaburzeń.

- A mi się nie chce wierzyć, doktorze, że jestem aż tak szczególnym przypadkiem – zmrużyłam oczy.

- Nie wiem, czy nie jesteś nawet gorsza od niego... - lekarz się chyba załamał. Ależ ja mam talent!

- Od kogo? - zaciekawiłam się, chociaż przypuszczałam, jaka będzie odpowiedź.

- Jokera – warknął – Oboje jesteście najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła się Gotham – wstał ze stołka i zgarnął papiery z szafki.

- Mogę to mieć wyszyte na poduszce? - zawołałam radośnie, a doktor posłał mi tylko szorstkie spojrzenie.

- Śpij – warknął i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

- Zostawiacie mnie tu przykutą? - sarknęłam z wyrzutem – Nie umiem zasypiać w pozycji na zwłoki!

Okazało się jednak, że zaśnięcie będzie szybsze niż sądziłam. Chciałabym móc całe życie zasypiać w pięć minut!

Minęło kilka tygodni, a ja wciąż tkwiłam w swojej celi. Na sali szpitalnej trzymali mnie tylko parę dni. Ponoć dość szybko doszłam do siebie i mogłam wrócić do normalnej izolatki. Niezbyt dobrze to zniosłam. Odwaliłam niezły cyrk...

Nie obyło się bez zakładania kaftana bezpieczeństwa. Za pierwszym razem, kiedy wreszcie odpięli od mojego łóżka pasy, ugryzłam pielęgniarkę. Tak się akurat złożyło, że to była ta okularnica. Uprzedzając, nie mam nic do ludzi w okularach. Po prostu nie darzyłam francy sympatią. Podobnie jak ona mnie.

W każdym razie znowu wpadłam w szał. Oswobodzona i pełna energii, chwyciłam leżącą na szafce szklankę i rozbiłam ją siostrzyczce na głowie. Musiał interweniować doktor Carter i silni strażnicy. Tak jak za każdym razem, lekarz nafaszerował mnie ogłupiającym świństwem, a rosłe typy wpakowały mnie do kaftana.

Teoria doktorka trochę się rypła, bo kiedy myślałam o zamordowaniu szmaty w okularach, to chciałam się zemścić za okrutne traktowanie, a nie zabawić. Siostra Brown nie wzięła sobie słów lekarza do serca, bo gdy tylko przychodziła do mnie, to traktowała jak ścierwo. Wykorzystywała fakt, że jestem unieruchomiona i stosowała przemoc fizyczną, a także psychiczną. Wyzywała od suk, pomimo zaleceń lekarza, wstrzykiwała mi różne substancje otępiające, a gdy cierpiałam z bólu, nigdy nie podała nic, co mogłoby mi ulżyć. Siostrzyczka miała też nałóg i nigdy nie odmówiła sobie przyjemności przypalania mojej twarzy papierosem. Gardziłam tą szmatą i tylko czekałam na okazję, żeby ją zabić. I tak siedziałam w psychiatryku, więc nic mi nie mogli zrobić, gdyby siostra Brown nagle zniknęła...

W ogóle dostałam nową terapeutkę, co było dla mnie irracjonalne. Skoro nie można mnie wyleczyć, bo nie jestem ''chora'', to na chuj mi terapia?

Zapytałam nawet o to doktora Cartera, a on mi wyjaśnił, że hospitalizacja jest obowiązkowym procesem pełnego leczenia. U każdego pacjenta, który trafia do Arkham. Co mogłam zrobić? Codziennie odstawiałam teatrzyk, że terapia rzeczywiście przynosi skutki, ale zaczynało mnie to męczyć. Miałam nadzieję, że psychiatra szybko się zniechęci, ale przypadła mi wyjątkowo uparta baba. Młoda, ambitna, nastawiona na sukces. Trzeba ją było wyprowadzić z błędu...

- Witaj, Juliet – lekarka otworzyła drzwi mojej izolatki, a na jej twarzy zagościł promienny uśmiech. Nie marzyło mi się być dla niej miłą, ale uwielbiałam patrzeć, jak nabiera się na moje smutne oczka i ckliwe historyjki.

- Witam, doktor Quinzel – zaszczebiotałam, jakbym grała rolę słodkiej lolitki.

- Widzę, że masz dzisiaj dobry humor – blondynka ucieszyła się i przysunęła krzesło do mojego łóżka. Ja już od dziesięciu minut siedziałam na nim po turecku, opatulona w kaftan bezpieczeństwa. Taki był wymóg. Psychiatrzy nie mogli resocjalizować swoich pacjentów bez odpowiedniego zabezpieczenia. Szczególnie jeśli chory kwalifikował się jako osoba nieobliczalna. Nawet doktor Carter zazwyczaj przychodził do mnie tylko w asyście strażników. Jeśli już byłam bez tego ciasnego ozdobnika, musiałam być samiuteńka jak palec. I też nie zawsze. Przez pierwsze dni, próbowałam popełnić samobójstwo, więc przez większość czasu byłam na silnych lekach. Przestawały one działać po kilku godzinach i miałam po nich schizy.

- Ja zawsze mam dobry humor – wyszczerzyłam się. Ogłupiające pigułki, których nazwy nigdy nie zapamiętam, przestały już działać i tylko kaftan powstrzymywał mnie od wbicia doktorce długopisu w oko...

- No widzisz, Juliet – Quinzel poprawiła okulary i założyła nogę na nogę – Robisz postępy – uśmiechnęła się życzliwie, a ja ledwo nie wybuchnęłam śmiechem. Niech sobie robi nadzieję. Naiwna idiotka...

Chyba rozstępy. Nie ma to, jak z własnej, nieprzymuszonej woli ćwiczyć i narobić sobie rozstępów. Jebać to. Będę zebrą albo tygrysem. Będę zygrysem!

Juliet Caro. Jedyny na świecie zygrys!

- Tak szczerze, doktor Quinzel, to nie – zacisnęłam usta w kreskę, a lekarka posłała mi pytające spojrzenie.

- Właśnie, że tak, Juliet – zaczęła coś zapisywać w swoim zeszyciku – Otworzyłaś się, pozwoliłaś zajrzeć w głąb siebie – trajkotała, a ja znowu stłumiłam śmiech. Czy naprawdę jestem taką dobrą aktorką? Czy raczej doktor Quinzel wmawia sobie, że terapia przynosi skutki, żeby nie przyjmować porażki do świadomości? I to, i to mnie bawi. I to strasznie.

- Musimy codziennie odwalać tę szopkę? - prychnęłam bezczelnie, a lekarce mina trochę zrzedła – Na pewno widziała pani moje żółte papiery – zaśmiałam się na to słowo – I musi wiedzieć, że nie można mnie wyleczyć – wyszczerzyłam się.

- Tak, Juliet – odparła spokojnie – Znam hipotezę doktora Cartera, ale mam odrębną opinię – znowu zajęła się notowaniem.

- Niech zgadnę – parsknęłam – Jestem dzieckiem diabła? - zakpiłam – Coś jak Damien Thorne w Omenie? - kontynuowałam drwiącym głosem.

- Nie – mruknęła, podnosząc wzrok – Po prostu uważam, że dla każdego jest nadzieja – dodała, a ja nie mogłam się powstrzymać i wybuchnęłam szyderczym śmiechem. Mój rechot trwał kilkanaście sekund i aż się zakrztusiłam.

- Jeszcze powinno być, że nikt nie rodzi się zły – znowu się zaśmiałam.

- Bo tak jest – warknęła. Chyba ją zirytowałam. Jak to powiedział mój tata, wyprowadziłabym z równowagi świętego. No właśnie. Nie było mnie na rodzinnym obiadku. Mam nadzieję, że rodzice nie będą niczego podejrzewać. Jeśli uda mi się stąd uciec, trzeba będzie wymyślić jakieś usprawiedliwienie...

- Aha – przewróciłam oczami, a blondynka poprawiła się na krześle.

- Juliet, musimy dojść do tego, dlaczego jesteś taka, jaka jesteś – Quinzel spojrzała swoimi niebieskimi oczami w moje.

- Bo gdybym nie była sobą, to byłabym inna – palnęłam rakową sekwencję z tablicy na Facebook'u. Jakaś idiotka nawet to sobie wytatuowała! Pewnie myślała, że to jakiś mega inspirujący cytat lub inne gówno. Ach, czym byłby świat bez debili w internecie...

- To nie jest śmieszne – lekarka westchnęła ciężko, a ja już od dawna miałam banana na ryju – Może jest coś, o czym nie wspominałaś? - spytała łagodnie – Może jakiś uraz z dzieciństwa?

- Yhm – przybrałam poważną minę, a doktorka spojrzała ciekawie i przygotowała długopis.

- Co się stało? - posłała mi pełen zrozumienia wzrok i komuś normalnemu powinno się jej zrobić żal, że leci z nią w kulki, a ona to wszystko łyka jak pelikan. Ale Juliet Caro nie zaliczała się do osób normalnych. To nudneeeeeee...

- Rodzice bili mnie kablem od lodówki – spuściłam wzrok i udałam zasmucenie. Podniosłam głowę, a blondynka miała nieodgadniony wyraz twarzy. Zupełnie jakby coś w niej umarło, jakby nie mogła znieść mojej ignorancji i ciętego dowcipu.

- Juliet, do diabła! - wykrzyknęła, wbijając ze złości długopis w zeszyt, aż zrobiła w nim dziurę.

- Dlaczego wzywa pani dwa razy tę samą osobę? - parsknęłam, a Quinzel spiorunowała mnie wzrokiem.

- Jesteś niereformowalna – syknęła – Staram się tobie pomóc, a ty cały czas się dobrze bawisz. Nie ma żadnych postępów, te wszystkie sesje poszły na marne – wyciągnęła długopis z zeszytu, zamknęła notes i gwałtownie wstała z krzesła. W jej głosie dało się słyszeć gniew, rozczarowanie i bezsilność.

Order Internet Explorer za najszybszą reakcję, doktorko!

- No – uśmiechnęłam się bezczelnie – Właśnie to próbuję powiedzieć, doktor Quinzel – zaśmiałam się – Odstawiam ten teatrzyk od pierwszej terapii i ma pani rację, dobrze się bawię – ponowiłam śmiech. Lekarka pokręciła tylko głową z dezaprobatą.

- Doktor Carter ma rację – powiedziała zimno – Tobie nie można pomóc – syknęła, poprawiając okulary i odrzucając jasnego kucyka do tyłu.

- Gdybym miała wolne ręce, zaczęłabym klaskać – posłałam jej szeroki uśmiech, a ta skierowała się do wyjścia.

- Nawet Joker wykazuje chęć współpracy, a ty... - zabrakło jej słów, ale głównie dlatego, że wybuchnęłam głośnym śmiechem.

- J-J-Joker wykazuje chęć współpracy? - wykrztusiłam w końcu, bo przez śmiech nie mogłam się wysłowić. To brzmi równie przekonująco, jak zapewnienia polityków, że zależy im na dobru obywateli. Chyba tylko kompletnym debilom można wciskać taki kit. I mówię tu o obu przypadkach.

- Tak, leczę także jego – Quinzel ponownie podeszła do mojego łóżka, a ja trzęsłam się ze śmiechu. Co prawda, już nie robiłam tego głośno, tylko wyglądałam jak zapowietrzona foka, ale i tak mnie, jeszcze trzymało. Niech ktoś przyniesie popcorn! Coś czuję, że to, co zaraz powie doktorka, będzie hitem!

- O boże, nieeee... - chichrałam się i czułam, że zaraz popękają mi wnętrzności, jeśli się nie uspokoję.

- Tu się nie ma z czego śmiać – zmroziła mnie wzrokiem – Pan J i ja się rozumiemy – dodała triumfalnie, a ja przez ten śmiech aż spadłam z łóżka. Ostatni taki atak miałam w Belle Reve. Tylko że wtedy leżałam twarzą w poduszkę, a nie w podłogę.

- Dajcie mi jakieś leki, brzuch mnie boli! - wykrzyczałam przez śmiech, a doktor Quinzel mamrotała coś pod nosem i wyszła. Mój atak zwrócił uwagę strażników, którzy poszli po doktora Cartera.

- Juliet, co ci się znowu dzieje? - odparł lekarz zmęczonym głosem, kiedy dwóch osiłków podniosło mnie z podłogi i posadziło na krawędzi łóżka.

- Potrzebuję środków uspokajających, doktorku – wysyczałam przez śmiech, a mężczyzna westchnął ciężko i niespodziewanie wbił mi strzykawkę w kark.

- Już lepiej? - złapał mnie za ramiona i spojrzał głęboko w oczy. Wyjął małą latarkę i zaczął mi nią świecić w paczałki.

- Śmiech to zdrowie, ale boli – zaczęłam się kiwać na boki jak wahadło.

- Ile widzisz palców? - lekarz wystawił całą dłoń.

- Siedem – zachichotałam, czując się jak na haju. Teraz mogłam śmiało poszczycić się doświadczeniami i muszę stwierdzić, że upalenie to coś niesamowitego... - Dobra, pięć – poprawiłam się, kiedy doktor spojrzał na mnie karcąco.

- Caro, jaka ty jesteś wkurwiająca – warknął jeden ze strażników. Raymond. Nawet lubiłam typa, bo od czasu do czasu można było z nim pożartować.

- Też cię lubię – zarechotałam, a doktor westchnął ciężko.

- Juliet, co zrobiłaś doktor Quinzel? - mężczyzna przysunął krzesło i usiadł naprzeciwko mnie. Strażnicy zajmowali łóżko z dwóch stron. Byłam centralnie pośrodku.

- A co? - wyszczerzyłam się. Czułam się kompletnie nieobecna. Jak bezwładna kukła – Teraz sama potrzebuje terapii? -wystawiłam język.

- Nie, ale stwierdziła, że nie będzie dłużej cię leczyć – odparł, chowając twarz w dłoniach. Wyglądał na załamanego.

- Alelluja – zachichotałam półprzytomnie.

- Co ja mam z tobą dziewczyno zrobić? - mężczyzna popatrzył na mnie srogo – Nikt nie chce się podejmować opieki nad Juliet Caro – syknął, a ja się uśmiechnęłam – Nie ciesz się głupkowato, Caro – warknął – Wykończyłaś naszych najlepszych psychiatrów – spojrzał na mnie z wyrzutem. Jakby to powiedział Jerome, jestem zła, hehehe...

Ma się ten talent, hehehe...

- Fajnie – parsknęłam, ale jeden ze strażników pacnął mnie w głowę.

- Pokładaliśmy nadzieję w doktor Quinzel. Jest młoda, ambitna i sądziliśmy, że sobie z tobą poradzi. Szczególnie, odkąd udało jej się dotrzeć do Jokera – powiedział, a ja znowu się zaśmiałam.

- I nie wydaje się to doktorkowi podejrzane? - zaszczyciłam mężczyznę uważnym wzrokiem.

- Co masz na myśli? - spytał.

- Żyję sobie z tym klaunem już niezły kawał czasu – uśmiechnęłam się – To geniusz i wybitny manipulator – musiałam to niechętnie przyznać – Nie sądzę, żeby nagle przeszedł cudowną przemianę – prychnęłam.

- Sugerujesz, że to jego kolejna gra? - doktor uniósł brwi.

- To nie ja tu jestem lekarzem – prychnęłam bezczelnie.

- Ale jednak nie zaprzeczasz, że znasz Jokera? - odparł doktor.

- No nie – potwierdziłam – Czy chcę, czy nie, trochę o nim wiem – wzruszyłam ramionami.

- Czyli, twoim zdaniem, Joker manipuluje doktor Quinzel? - dopytywał doktor. A co ja kurwa jestem? Informacja turystyczna?

- Mam to gdzieś – przewróciłam oczami – Stwierdzam tylko fakt, że ten klaun umie sterować ludźmi – westchnęłam – Mogę iść spać? Zmęczona jestem – burknęłam.

- Możesz – westchnął doktor, wstając z krzesła – Wyciągnijcie ją z kaftana – zwrócił się do strażników, a jeden z nich przytrzymał mnie, podczas gdy drugi odwiązywał pasy – Musimy ci znaleźć kolejnego terapeutę – warknął zirytowany lekarz, w momencie, gdy wślizgiwałam się pod kołdrę. Biała koszulka na cienkich ramiączkach nie chroniła mnie przed panującym tutaj chłodem. Podobnie jak obcisłe czarne spodnie. Ciekawe, od czego to zależy, że łazi się w takim pasiaku jak miał Jerome? Poza tym wprost nie mogę uwierzyć, że tyle się w Arkham zmieniło, a dalej nie mogę liczyć na luźne dresy... Bo po co? Aha, no i mojej celi dalej nie przemalowali na żółto! Ale to dlatego, że tym razem jestem w innej izolatce, w innym punkcie szpitala. Co nie zmienia faktu, że i tak tracą u mnie punkty.

- Doktorze, doktor sam dobrze wie, że to nie ma sensu – zaśmiałam się.

- Juliet, to nie chodzi o to, czy to ma sens, czy nie – warknął – Procedury wymagają, żeby każdy pacjent miał zapewnioną sesję terapeutyczną – pochylił się nade mną – Ale to się mija z celem, skoro żaden psychiatra nie chce z tobą pracować – westchnął ciężko. W tym czasie dał strażnikom znak, że chce ze mną porozmawiać sam na sam, więc mężczyźni udali się na wartę.

- Tylko że to męczy obie strony – opadłam na poduszkę – Wie doktor, jak ciężko jest udawać, że te wszystkie schematyczne pytania trafiają do mojej duszy? - jęknęłam.

- Juliet, jesteś bezczelna – syknął.

- Moja mama mówi to samo – uśmiechnęłam się mimowolnie.

- Zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest jak krew w piach, ale trzeba ci przydzielić takiego terapeutę, który nie zrezygnuje po kilku sesjach – odparł zmęczonym głosem, jakby nie miał już najmniejszej ochoty się ze mną spierać.

- To nie jest moja wina – naburmuszyłam się – Ja chcę rozmawiać z psychiatrami na fajne tematy, a nie gadać o takich bzdurach jak to, dlaczego zabijam – przewróciłam oczami.

- Tak, Juliet. Ty zawsze jesteś bez skazy – doktor usiadł na moim łóżku i spuścił głowę – W ogóle, doktor Mellow skarżyła się, że odpowiadałaś pytaniem na pytanie – spojrzał na mnie karcąco. Ach, doktorka Mellow. Była moją lekarką przed doktor Quinzel. Lubiłam ją denerwować, bo fajnie wyglądała, jak się wkurzała. W zasadzie lubiłam denerwować każdego swojego terapeutę. Blondynka nie była wyjątkiem. Tak ślepo wierzyła w moją stopniową metamorfozę, że nie wyprowadzałam jej z błędu. Ten zawód w jej oczach, gdy spytałam, czy musimy dalej odstawiać tę szopkę. Ach, bezcenny.

- To znaczy? - przechyliłam głowę. Z tego, co pamiętam, to gdy doktor Mellow próbowała mnie leczyć, to tępo gapiłam się w ścianę i zachowywałam jak ułomek. Od czasu do czasu odpowiadałam jej pytaniem na pytanie, ale doktorek Carter musi mi przypomnieć co nieco.

- Przykładowo – doktor złączył dłonie – Twój tekst, który krąży po całym Arkham i wzbudza mieszane uczucia – rzucił jakąś wskazówką, ale ja dalej nie czaiłam bazy – Doktor Mellow spytała cię, dlaczego tak bardzo lubujesz się w sadystycznych torturach na niewinnych ludziach, a ty odpowiedziałaś: A dlaczego Snoop Dogg jara zioło? – zacytował, ledwo się hamując przed tym, żeby mnie nie udusić. Wspomnienia wróciły z prędkością światła i przypomniałam sobie wyraz twarzy doktor Mellow, kiedy to ode mnie usłyszała. Ha! A to było tak niedawno!

- Cóż – stłumiłam śmiech – Nauczyciele w szkole zawsze mi powtarzali, że jestem kreatywna – uśmiechnęłam się niewinnie, a doktor tylko pokręcił głową z dezaprobatą.

- Juliet, nie na tym polega terapia – syknął zniecierpliwiony.

- Panie doktorze, ale skąd ja mam to wiedzieć? - jęknęłam z żalem – Nie miałam nigdy terapii psychiatrycznej, chociaż rodzina i znajomi czasami to sugerowali – uciekłam wzrokiem w bok i wygięłam usta w zawstydzony grymas.

- Spróbuj mi obiecać jedno, Juliet – doktor spojrzał na mnie błagalnie – Kiedy przydzielimy ci następnego lekarza, chociaż udawaj zaangażowanie.

- A jak będę udawać to zaangażowanie, to wyjdę szybciej z Arkham? - mruknęłam znacząco.

- Mam być szczery? - odparł doktor, przegładzając dłonią twarz. Pokiwałam głową – Nikomu z nas nie uśmiecha się was leczyć i resocjalizować – mruknął obojętnie – Właśnie dlatego, każdemu z pacjentów jest przydzielany terapeuta, który ma mu pomóc – na ostatnie słowo, doktor zrobił palcami cudzysłów – A im więcej sesji przejdzie chory, tym większe prawdopodobieństwo, że wyjdzie na warunkowym – dodał ciszej, a moje usta szczerzyły się w szerokim uśmiechu – Mamy dość tych wszystkich czubków – prychnął – Dlatego weszła w życie ta zmiana – posłał mi uważne spojrzenie.

- Jaka zmiana? - spytałam ciekawie.

- Pacjenci mają teraz trochę więcej swobody – powiedział – Organizuje im się zbiorowe sesje terapeutyczne, spotkania integracyjne, wypuszcza na spacerniak – wyliczał – Oczywiście, tyczy się to tylko tych, którzy zostali uznani za przystosowanych – znowu zrobił cudzysłów.

- A ja jestem uznana za kogo? - uśmiechnęłam się przebiegle, obracając na bok i przytulając głowę do poduszki.

- Ty masz żółtą kartę – odparł doktor – Czyli jesteś nieobliczalna i niebezpieczna dla otoczenia – zaśmiał się mimowolnie – Siostra Brown musiała mieć zszywaną rękę – dodał karcącym tonem, otwarcie pijąc do tego, że gdy pewnego razu siostrzyczka przyniosła mi jedzenie, rzuciłam się na nią i ugryzłam. Ponoć miała ranę szarpaną, hehe. Od tamtej pory, przychodzi do mnie tylko siostra Alice. To ta brązowooka blondynka, którą polubiłam za sam ciepły głos. Dobrze się z nią dogadywałam, bo ona jako jedyna miała chyba trochę empatii. Zawsze przemycała dla mnie lepsze jedzonko i od czasu do czasu dorzucała coś słodkiego. Była jedyną osobą w tym wariatkowie, którą tolerowałam z czystej sympatii. Nawet doktor Carter działał mi czasami na nerwy i już nie jeden raz się zdarzyło, że chciałam mu zrobić krzywdę.

- Ktoś jeszcze ma żółtą kartę? - zmrużyłam oczy.

- Jest kilku groźnych świrów – przyznał – Ale nie o to chodzi – dodał szybko – Na razie, przysługuje ci godzina tygodniowo, żeby wyjść poza celę – mruknął – I to tylko dlatego, że jakimś cudem przerobiłaś z doktor Quinzel dwadzieścia jeden godzin sesji – znowu pokręcił głową z dezaprobatą.

- To rzeczywiście cud – zaśmiałam się.

- Juliet, posłuchaj – położył mi rękę na dłoni – Tak naprawdę, nie mamy podstaw, żeby cię tu trzymać – odparł – Powinnaś siedzieć w Blackgate albo Belle Reve, zważywszy na to, ilu przestępstw się dopuściłaś – dodał, a ja nerwowo przełknęłam ślinę. Za żadne skarby nie chcę wracać do Belle Reve... A o Blackgate wolę nawet nie słyszeć.

- Doktorze, co muszę zrobić, żeby jak najszybciej stąd wyjść? - spytałam ostrożnie i nadstawiłam uszu.

- Współpracować – sapnął ciężko – Po prostu współpracować.

- A może dla odmiany, przydzielicie mi terapeutę, a nie kolejną babkę, która zabija mnie wzrokiem, kiedy mówię o swoich fantazjach? - uśmiechnęłam się przebiegle.

- Pomyślimy o tym – zamyślił się doktor – Może tylko mężczyzna jest w stanie cię zdyscyplinować.

- Może – ziewnęłam – Panie doktorze – posłałam mu delikatny uśmiech – Uwielbiam nasze pogawędki, ale równie mocno kocham spać i uciekać w krainę snów – mrugnęłam porozumiewawczo.

- Dobrze, Juliet – lekarz wstał z mojego łóżka i skierował się do drzwi – Prześpij się, a za kilka godzin przyjdzie siostra Tuffer (czyli Alice) i poda ci leki – odparł, zanim wyszedł.

- Dobranoc – mruknęłam i odwróciłam się na drugi bok. Wiedziałam, że tak prędko nie zasnę. Dużo się dzisiaj wydarzyło. Doktor Quinzel nie jest już moją terapeutką (dobra, tego się akurat spodziewałam), okazało się, że lekarze w Arkham to nie takie świętoszki (ok, to też nie jest dla mnie spore zaskoczenie. Ale świadomość, że doktorek mi to tak po prostu wyznał...) oraz miły smaczek na koniec. Dowiedzenie się, że mam najgorszą z możliwych rangę pacjenta. Ciekawe, kto jeszcze ma żółtą kartę. Mam pewne przypuszczenia...

Swoją drogą, dalej nie dawała mi spokoju myśl, że diagnoza nic nie wykazała. Wygląda na to, że tak już po prostu mam. Jedni lubią malować, haftować i grać na gitarze, a ja lubię rozcinać ludziom gardła i tym podobne. Rozumiem to w ten sposób, że mogę się ''uleczyć'' jeśli mi się to zwyczajnie znudzi. Ale prędko to nie nastąpi, tego jestem pewna. Za bardzo mnie rajcuje fakt, że moje hobby jest niezgodne z prawem i etyką moralną człowieka. Przejawiałam już zainteresowanie sadyzmem w wieku dziecięcym. Jak się okazuje, zabijanie simów nie było takie całkiem niewinne, hehehe...

Aha, jeszcze jedno. Muszę niechętnie przyznać, że Joker obrał całkiem niezłą taktykę. Czaruje doktor Quinzel, żeby zyskać jej zaufanie i dać dyla. No, sprytne. Nie wiem tylko, co mnie bardziej śmieszy. To, że doktorka wierzy w jego przemianę, czy raczej fakt, że zrezygnowała z leczenia mnie. Przysięgam, że gdybym pociągnęła ten teatrzyk dalej, to zostałybyśmy najlepszymi przyjaciółkami... W sumie to nie byłoby takie głupie... Kurwa.

- Juliet – usłyszałam znajomy głos i obróciłam się na łóżku. Serio minęło już kilka godzin? Jeny. Ale ten czas leci...

- Cześć, Alice – uśmiechnęłam się i usiadłam na krawędzi materaca. Siostra Tuffer wyraziła zgodę, żebym mówiła do niej po imieniu, dzięki czemu czułam się trochę swobodniej. Przy niej, konieczność wciskania mnie w kaftan była zbędna. Wszyscy w trójkę przedyskutowaliśmy tę sprawę z doktorem Carterem i orzeczono, że tylko Alice może mnie odwiedzać ''rozbrojoną''. No, doktorek też uznał, że nie muszę być przy nim unieruchomiona. Od feralnego incydentu, kiedy ugryzłam go w rękę, stwierdził, że potrafi już przewidzieć moje zachowania i wie, co należy zrobić, gdy zbytnio się nakręcam.

- Jak ci się spało? - blondynka podeszła do mnie i usiadła na krześle. Ona była taka... ludzka. Mogłam z nią rozmawiać na różne tematy i czasami zapominać, że jest pielęgniarką, która musi mnie nafaszerować lekami.

- Nie spałam – przyznałam szczerze.

- Tak przypuszczałam – uśmiechnęła się współczująco – Słyszałam, że Harleen nie jest już twoją terapeutką – wyciągnęła z kieszeni bluzki, pudełka różnych tabletek.

- Kim jest Harleen? - zdziwiłam się, podkurczając nogi.

- To doktor Quinzel – odparła, rozpakowując opakowanie, a ja zareagowałam na to klasycznym westchnięciem. Doktorka jakoś nie miała okazji, żeby mi zdradzić swoje imię. W sumie trochę jej się nie dziwie. Nie brzmi zbyt interesująco.

- Czy ja muszę to brać? - jęknęłam ze strachem, śledząc wzrokiem sporą pigułkę.

- Tak, Juliet – mruknęła Alice – Wiem, że nie lubisz łykać tabletek, ale w twoim przypadku, to lekarstwo jest niezbędne – posłała mi znaczące spojrzenie.

- Wcale nie – uciekłam wzrokiem i skuliłam się pod ścianą, zaciskając palce na kołdrze – Doktor Carter mówił, że mam brać tylko środki uspokajające – pisnęłam.

- Juliet – Alice posłała mi ciepły uśmiech – Wszyscy znają twoją dokumentację medyczną i wiedzą, że teoretycznie jesteś zdrowa – zaakcentowała ostatnie słowo – Ale w praktyce wygląda to inaczej – westchnęła ciężko – Musisz brać leki jak wszyscy pacjenci – dodała i zbliżyła się do mnie z pigułką. Jakoś wcześniej nie musiałam zażywać takich wielkich tabletek! Poili mnie syropkami uspokajającymi i dawali łatwe do połknięcia pastylki...

- Yy – odgięłam głowę do tyłu – Nie wezmę – warknęłam rozhisteryzowana.

- Juliet, proszę – Alice miała do mnie naprawdę mnóstwo cierpliwości.

- Niee - zaczęłam ciężko oddychać i w panice zeskoczyłam z łóżka.

- To tylko jedna taka duża tabletka – przemawiała kojącym głosem – Resztę leków znasz – dodała, ale ja tylko syknęłam w odpowiedzi, uciekając na drugi koniec izolatki – Bo przyjdą strażnicy i zakują cię w kaftan – mruknęła ostrzej, ale wciąż kuliłam się pod ścianą, warcząc jak wściekły pies.

- Ja tego nie wezmę – syknęłam.

- Może to cię przekona – zignorowała moje słowa i sięgnęła do kieszeni spodni – Prawdę mówiąc, spodziewałam się takiej reakcji z twojej strony. Dlatego się przygotowałam – posłała mi szeroki uśmiech i zaczęła machać puszką Pepsi...

- Pepsi? - przechyliłam głowę, a z moich ust wydobył się jęk głodnego kociaka.

- Specjalnie dla ciebie – kusiła – Przyjdziesz? - uniosła brwi. Skubana wiedziała jak mnie przekonać. Od tygodni piję tylko wodę. Nie obchodzi mnie, jak bardzo niezdrowy to jest napój. W dupie mam ile cukru się w nim znajduje... Uwielbiałam, uwielbiam i będę uwielbiać ten smak...

- Yhm – pokiwałam głową i ostrożnie podniosłam się do pozycji stojącej.

- Jak popijesz Pepsi, to chyba da się przeżyć. Co nie? - zaśmiała się i postawiła puszkę na szafce przy moim łóżku. Przełknęłam nerwowo ślinę i usiadłam na krawędzi materaca – Powiedz Aaa – pielęgniarka chwyciła pigułkę w palce, a ja niechętnie otworzyłam usta i opuściłam język. Alice położyła mi tabletkę na jego tyle i podała szklankę, którą wyciągnęła z szuflady. Napełniła ją buzującym napojem i poklepała mnie po ramieniu, widząc jak oczy mi się szklą – Spokojnie – dodawała mi otuchy – Na trzy – uśmiechnęła się, a ja wydałam z siebie wyrażający zgodę dźwięk. Chciałam to już mieć za sobą – Raz – zaczęła liczyć, a ja przybliżyłam szklankę do ust – Dwa – mruknęła – Trzy! - zawołała, a ja wzięłam duży łyk i nawet nie poczułam, jak tabletka ześlizguje się w dół podniebienia. Żądna cudownego smaku napoju, wypiłam duszkiem resztę, oblizując się przy tym – Widzisz? Nie było tak źle – uśmiechnęła się, a ja pokiwałam głową – No, to teraz reszta – dodała i wyciągnęła z kieszeni inne lekarstwa. Nalałam kolejną porcję Pepsi. Wiedziałam, że z tymi medykamentami sobie poradzę.

Po wizycie Alice i zażyciu leków zasnęłam jak suseł. Niestety, śniły mi się surrealistyczne koszmary, które mnie wykańczały. Krzyczałam, płakałam i rzucałam się na łóżku. A tak przynajmniej myślałam, bo jeśli się boję, to zawsze niespokojnie przewracam się z boku na bok. Dowodem na to jest rozkopana kołdra.

Obudziłam się przerażona i roztrzęsiona, a tu nagle, jak na osłodzenie mojego cierpienia, do celi weszła mamusia... Jestem córeńką mamuni, więc szybko zerwałam się z łóżka, podbiegłam do niej i mocno przytuliłam.

- Mamusiu, ratunku! - pisnęłam, ściskając ją coraz mocniej.

- Co się dzieje? - brzmiała jakoś inaczej niż zwykle.

- Gonią nas! - jęknęłam, przylegając do niej całym ciałem.

- Kto? - dlaczego mamusia mnie nie przytula?

- Zombie! - krzyknęłam, wtulając twarz w jej ramię. Czemu ona jest ode mnie wyższa?

- Jacy zombie? - mamusia zaczęła się wyrywać.

- Chcą nas zjeść! - pisnęłam i nagle poczułam, jak mamusia mną gwałtownie potrząsa.

- Juliet, uspokój się! - zaskoczona spojrzałam na twarz mamy, a jej rysy się rozmazały, przybierając kształt kogoś znajomego. Patrzyłam niespokojnie i nagle moim oczom ukazał się doktor Carter. Myślałam, że się spalę ze wstydu...

- Doktor Carter? - uśmiechnęłam się głupio, ale nie przestawałam go obejmować.

- Miałaś koszmar? - bardziej stwierdził, niż zapytał, a ja pokiwałam głową.

- Przepraszam, że pomyliłam pana z moją mamą – odwróciłam wzrok.

- Nic się nie stało – pokręcił głową z rozbawieniem – To twój odruch, tak? - spojrzał na mnie badawczo, a ja mruknęłam potwierdzająco. Byłam zażenowana, ale w zasadzie, doktor Carter był mi dość bliski – Koszmary potrafią wystraszyć – zgodził się – No chodź tu – westchnął i przyciągnął mnie do siebie. Zapiszczałam szczęśliwa i mocno objęłam doktora. Bezpiecznie się jednak poczułam, dopiero gdy lekarz odwzajemnił uścisk – Już lepiej? - spytał – Czy jeszcze nie?

- Jeszcze nie – odparłam, przytulając się mocniej. Słyszałam jego bicie serca i czułam woń drogiej wody kolońskiej. Wiem, że nie powinnam przełamywać bariery lekarz pacjentka, ale to tulenie mnie uspokajało... - Doktorze? - zagaiłam, nie przestając go przytulać. To mnie tak odprężało...

- Hm? - odparł.

- Siostra Tuffer kazała mi połknąć dużą tabletkę – poskarżyłam się, a doktor zaśmiał się lekko.

- I co? Krzywda ci się stała? - masował mnie po plecach.

- Nie, ale się bałam – mruknęłam.

- Oj Juliet, Juliet – westchnął doktor – W takich chwilach ciężko uwierzyć, że jesteś niezrównoważoną sadystką – odparł, a ja parsknęłam.

- Ale czemu muszę brać takie świństwa? - spytałam – Przecież sam doktor mówił, że... - zaczęłam, ale mnie uciszył.

- Wiem, co mówiłem – odparł, opierając podbródek o moją głowę – Analiza nie pozostawia złudzeń, ale tak czy owak, jesteś chora, Juliet – dodał, a ja pisnęłam – I mówię to głównie dlatego, że ludzie, którzy zabijają dla zabawy, z reguły nie są uznawani za zdrowych. I to bez robienia testów – dopowiedział i odchylił się ode mnie – Już się uspokoiłaś? - spojrzał w moje niebieskie oczy, a ja uśmiechnęłam się i pokiwałam głową – To dobrze – zabrał dłonie z moich pleców i schował je do kieszeni kitla – Twoje krzyki obudziły połowę Arkham – mruknął znacząco, a ja posłałam mu przepraszający uśmiech – Spróbuj zasnąć, ok? - mrugnął do mnie – Akurat mam dyżur i nie uśmiecha mi się tu wracać, bo mi to odliczą z wynagrodzenia – dodał znacząco – Postarasz się już nie krzyczeć? - uśmiechnął się.

- Postaram się – obiecałam, obdarzając doktora radosnym uśmiechem. Czyli wciąż jest noc... No nieźle. Doktor poklepał mnie po ramieniu i skierował się do drzwi. Ja również wróciłam do łóżka i wślizgnęłam się pod kołdrę. Zanim lekarz wyszedł, postanowiłam mu jeszcze coś powiedzieć – Dziękuję! - zawołałam, kładąc się bokiem i wtulając głowę w poduszkę.

- Za co? - doktor zatrzymał się wpół kroku.

- Za to, że mnie pan uspokoił – uśmiechnęłam się.

- Taaa, przekroczyliśmy granice pacjentka lekarz, ale kij z tym – machnął ręką – Dobranoc, Juliet – dodał i wyszedł.

- Teraz to na pewno będzie dobra noc, panie doktorze – zachichotałam i zrelaksowana, zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że tym razem, żadne koszmary nie będą mnie nawiedzać. Zasypiałam w poczuciu bezpieczeństwa, otulona wonią perfum doktora Cartera. Odnosiłam wrażenie, jakby był tuż obok...


Joker i Caro w Arkham. Cóż, życie...

Juliet jakoś to znosi, a J bajeruje swoją lekarkę.

CDN

♦♥♦

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top