4
Jakiś mężczyzna pochylił się nade mną. Nie znałam jego imienia, jednak kojarzyłam twarz. Sileviar. Ten co zniszczył życie tylu ludzi. Zabił. Odebrał dom. A nawet przyjaciół.
Nagle elfka obudziła się. Znowu. Znowu jej się to śniło. Prawdziwego imienia Sileviara nikt nie znał. Podobno od lat mieszkał na Wyspie. A tak dokładniej w Loviensine, w stolicy.
Z tego samego miasta pochodziła też Genesis. To tam oraz ostatni widziała ojca - Deisa. Był on wysokim elfem. Jego włosy były koloru blond, a oczy niebieskie. Pamiętała jego twarz. Pamiętała każdy wspólnie spędzony wieczór.
Jak w noc jej urodzin obsypał ją śniegiem.
Jak obronił ją przed kilkoma nastolatkami, którzy chcieli wrzucić dziewczynę do rzeki Linns.
Jak kupił jej siodło. Ładne, skórzane.
Jak pozwolił jej po raz pierwszy raz wsiąść na konia.
To wszystko zostało w jej pamięci. A on w rzeczywistości zniknął.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top