Rozdział 30 - Ostateczność
Murphy ocknął się, gdy Octavia chlusnęła mu w twarz lodowatą wodą. Otrząsł się w przeciągu kilku sekund, zdumiony spoglądając na czarnowłosą siostrę niedoszłej ofiary morderstwa.
- Powiedz mi, po co tu przyszedłeś, bo skopię ci jeszcze bardziej ten obity tyłek. - wysyczała wściekle.
- Przecież wiesz, że po Bellamiego. Jak mogłaś odnieść inne wrażenie? - zakpił, uśmiechając się z politowaniem.
- Ale dlaczego? Czemu akurat teraz? - dopytywała nieugięta, unosząc pięść.
- Nie wystraszysz mnie byle ciosem. - odpowiedział, nietracąc wigoru.
- A kilkoma porządnymi?
Prawy sierpowy, lewy sierpowy, aż w końcu uderzenie głowy o głowę.
Johnemu zakręcił się świat przed oczyma.
- Dobra, dobra. - uniósł ręce w geście poddania się - To i tak nie jest tego warte.
Cóż, nie należał raczej do tych, którzy ukrywaliby swoje zamiary kosztem zdrowia. I choć nie skakał z radości, gdy ktoś wypytywał o najdrobniejsze szczegóły oraz rzadko się nimi chwalił, tym razem postanowił nie kręcić dłużej. Nie wyszło, więc nie miał nic, co lepiej było zachować dla siebie.
Wyśpiewał, że próbował zrobić to, co próbował, ponieważ od lat rozpalała się w nim żądza krwi lub zemsty. Mówił na tyle dokładnie, że Octavii nagle wszystko się przypomniało. Niewiedzieć czemu, niektóre wspomnienia wracały dopiero, kiedy otrzymała odpowiedni bodziec pobudzający mózg.
Kazała chłopakowi zamknąć pysk, odchodząc od zmysłów. Obawiała się, że jeżeli uwolni Murphego, ten znowu coś wykombinuje. Obawiała się równocześnie tego, że stała się bardziej strachliwa i mniej przekorna niż przedtem.
Do pomieszczenia wparował Bellamy, nadal używający maski tlenowej, niedawno ukradzionej ze szpitala, na wszelki wypadek. Dziękował samemu sobie, że postanowił ją zwinąć, teraz miał coś, przez co czuł się coraz lepiej. Pomijając to, że obecna była Octavia, podtrzymująca go na duchu.
- Ty sukinsynie! - wrzasnął, niepewnym krokiem przysuwając się do chłopaka, którego przykłuli do kaloryfera.
Octavia stanęła mu na drodze, dochodząc do wniosku, że pogarszanie zaistniałej sytuacji nic dobrego nie przyniesie.
- Co ty wyprawiasz, O? - zwrócił się do siostry z pretensjami.
- Daruj sobie. - żąchnęła i położyła mu dłoń na ramieniu - Zostaw go mnie, a ty idź odpocznij, przyda ci się.
»»»°«««
Lincoln przebywał z Jasperem i Montym, czyli w towarzystwie, o które na tamtej ziemii nikt by go nie podejrzewał. Zwykle raczej nie miał z tą dwójką do czynienia, jednak sprawa była niecierpiąca zwłoki.
- Monty, pomożesz mi? - zapytał, popijając czarną kawę.
- No nie wiem...
- Koleś, nie zgrywaj takiego świętoszka. - rzucił Jasper, naciągając gogle na oczy - Bo pomyślę, że zmieniłeś się od czasu, gdy zamknęli cię za uprawianie marihuany na farmie.
Czarnoskóry ziemianin obdarzył ich badawczym spojrzeniem.
- Nie musisz o tym wspominać za każdym razem, gdy zastanawiam się, co powinienem zrobić. - narzekał skośnooki.
- Muszę, bo musisz pamiętać, że mimo wszystko tkwi w tobie ta odrobina szaleństwa sprzed lat. - zarechotał - No już, pomóż nowemu koledze.
- Będę winien przysługę. - burknął niechętnie Lincoln.
- Nie daj się prosić. - wyjęczał Jasper, patrząc na kumpla błagalnie.
- W porządku, w porządku, tylko przestańcie się tak gapić i ryczeć. - ostatnie słowo podkreślił, spoglądając znacząco na najlepszego przyjaciela.
- Dzięki. - odpowiedział Lin.
- A więc, czego ci potrzeba? - zapytał.
- Dostępu do jednego z nagrań. - rzucił cicho, jakby bojąc się, że znowu spotka się z odmową.
- Którego?
- Tego, na którym Arhideon opowiada o końcu świata i o tym, jak zostawił Raven wśród ludzi lgnących do statku.
° Chwilę później °
Lincoln obserwował mężczyznę, który gestykulował i opowiadał na ekranie laptopa. Został sam, więc nie czuł presji, aby reagować po męsku i twardo. Wzruszał się, ponieważ pamiętał moment, w którym Arka wylądowała na Ziemii. Zniszczyła jego miasto, które mieściło się po drugiej stronie tego, gdzie trafiła. Tak wielki zasięg i pęd osiągnął wiatr, który powstał ze zwalniających silników, że zabił ludzkość w odstępie kilkudziesięciu kilometrów od placu zdarzenia.
Wojownik pamiętał także dziewczynkę, która nagle jawiła mu się przed oczyma. Sam był ówcześnie dzieckiem, zaledwie parę lat starszym od - jak się okazało teraz - Raven Reyes.
»»»°«««
Abby i Marcus doszli do porozumienia, sięgając rozumów. Kobieta dała się przekonać, co zdarzało się rzadziej niż częściej, że czekanie na nadejście drugiego portalu, jak zapowiadał Arhideon, nie jest rozsądnym wyjściem. Kane natomiast przemyślał sprawę i postanowił, że działania, których się podejmą, absolutnie nie mogą być przyśpieszoną wersją ratowania rasy ludzkiej. Między innymi dlatego, że generalnie rasie ludzkiej zdawało się nic nie zagrażać. Niebezpieczeństwo nie rysowało się na horyzoncie wyraźną, grubą kreską, a jedynie cieńką, ledwo dostrzegalną. Było jak mgła, która przynosiła rześkość, lecz w trakcie jazdy autem mogła zaszkodzić.
»»»°«««
Raven któryś dzień odpoczywała, jak polecono jej w szpitalu. Nie mogła nadużywać tego, że już sama była w stanie się poruszać, więc jeździła na wózku inwalidzkim od pokoju do pokoju, trując pacjentom o czymś dla nich niezrozumiałym. Mianowicie, mówiła o technologii, która wznosi ludzkość na wyżyny. Nie robiła tego, bo odbiła jej szajba, nie zwariowała. Po prostu czuła się cholernie znudzona, a przyjaciele tego dnia jeszcze jej nie odwiedzili.
W głowie odtwarzała na zmianę filmik, na którym Arhideon podaje się za jej ojca i budowę czipu głównego, który znajdował się w dziwnie wyglądającym plecaku, noszonym niegdyś przez Jahę.
»»»°«««
Clarke czuła się opuszczona przez Lexę, która od paru dni podejrzanie izolowała się nie tylko od innych, ale od niej samej. A to była nowość, bo Heda nigdy wcześniej aż tak jasno nie dawała do zrozumienia, że nie chce, aby blondynka była w pobliżu.aby ktokolwiek był.
W związku z tym Komandor Śmierci malowała, a jej myśli przeplatały się zielonooką brunetką oraz tym, w jaki sposób Gryffin zasłużyła na owe miano. Pozbawiła życia taki ogrom ludzi, że reszta uznała, iż dziewczyna panuje nad naturą śmierci. To było przykrym doświadczeniem, wszak dokonała tego wszystkiego w imieniu wyższego dobra. Zabijała tylko dla ludzi, na których jej zależało. Przelewała cudzą krew i poświęcała istnienia, by rasa ludzka nie tylko przetrwała, ale by przeżyła.
»»»°«««
Alexandria Woods, Komandor, Lexa kom Trikru. Nazywano ją różnie, ale nadal była tą samą osobą, która dbała o swój lud bardziej niż o samą siebie.
Dbała również o Clarke oraz jej ludzi, którym pragnęła pozostawać wierna. Zresztą, poprzysięgła Wanhedzie lojalność, nie zamierzała więc złamać tak istotnego słowa.
Zastanawiała się nad koalicją. Mając nadzieję, że uda się powrócić na stare ziemie, modliła się, aby ludy osobnych klanów nie rozeszły się w różne strony z pomysłami na świat. Na świat, który tam się zastanie. Wiedziała, że czeka na nią ciężka praca i żeby znowu złożyć wszystko do kupy, niektóre z nawyków będzie musiała przywrócić, a niektóre usunąć zupełnie.
Zdawała sobie sprawę z wagi występku, którego się dopuściła. Odsunęła się w teraźniejszości od Clarke na rzecz kontemplowania, które prowadziło donikąd. Nadmierne planowanie nie było zaletą, było czystą naiwnością i dla tej właśnie naiwności Lexa narażała relację z człowiekiem, którego umiłowała bardziej od kogokolwiek. Stawiała na szali relację z Clarke.
Siedziała nad potokiem, czyszcząc miecze, które odziedziczyła po przywódcy, który przed nią stał na czele dwunastu zjednoczonych klanów. Przyglądała się to swojemu zniekształconemu odbiciu w wodzie, to zdeformowanemu odbiciu w ostrzu broni ręcznej, gdy usłyszała, że ktoś niesamowicie sprawnie i cicho porusza się za jej plecami. Gwałtownie odwróciła się, zamierając.
- Costia? - wykrztusiła, upuszczając miecze.
»»»°«««
Rozpętał się chaos. Drzewa połamały się jak cieniutkie gałązki i poupadały z hukiem na pola, ścieżki, ulice. Słońce zdawało się gasnąć z sekundy na sekundę, a na jego miejscu pojawiła się fioletowa dziura, powiększająca się coraz prędzej i prędzej.
Ludzie przebywający na zewnątrz starali się biec, ile sił posiedli w nogach. Niektórym się to udało, niektórym nie i tych drugich od razu tajemnicze zjawisko pochłonęło. Później zajęło się tymi pierwszymi, którzy moment wcześniej poczuli się odrobinę bezpieczniej.
Dachy domów zostały zerwane, ich ściany zburzone nienaturalnym podmuchem wiatru. Żywioły oszalały, tworząc dookoła nienazwanego miasta ściany odgradzające je od pozostałych skrawków kontynentów.
Wszystko zostało wciągnięte.
Nastała ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top