Rozdział 3 - Zagubieni


Arhideon omiótł spojrzeniem okolicę. Za każdym razem, gdy rzucał okiem na las, wydawał się coraz bardziej posępny i żałobny. Jakby płakał nad brakiem mieszkańców, równocześnie mogąc od nich odetchnąć.
To, że nie było żywej duszy innej, niż on czy jeniec, którego zachował przy życiu, napawało szamana dumą. Nareszcie, wszystko zaczęło trwać. Skorzystał z szansy, którą dostał od Boga ponad rok temu i pracował nad tym, aby niegdyś utopiona we krwi ziemia, naprawiła się.
Thelonius, skuty kajdankami z ciężkiego metalu, siedział na spróchniałym pniu i przyglądał się temu, co powstawało. Z dawniej niezdatnego do używania podłoża, wyrastały przekraczające wyobrażenia rośliny, które pięły się wzwyż po rodzących się budynkach. Nie było ich wiele, ale wiedział, że to, co się dzieje, będzie wymagało czasu. A wiedział, bo łaskawy pan, opowiadał mu o swoich szalonych zamiarach.
Gdy mężczyzna był pod wpływem Allie, również zachowywał się jak fanatyk. Wyzwoliła go przyjaciółka, Abby, razem z córką oraz jej znajomymi. To oni byli przyczyną jego przetrwania, nie on sam. Ale z tym szamanem było inaczej. Został wychowany na kogoś takiego. Na osobę, która miała ambicje za priorytet.

- Theo - zaczął ostrożnie mężczyzna w czerwonej szacie sięgającej trawy - o czym tak zawzięcie myślisz?

- Od roku jestem twoim więźniem - powiedział, przepełniony pewnością - nie wolałbyś, abym został przyjacielem? Przecież nie mam gdzie ani do kogo uciekać.

Szaman rozważał te słowa przez moment.

- Pomyślę o tym jutro - odparł - być może masz słuszność, ale ja mam słuszność, będąc przezornym.

Dana reakcja rozczarowała pierwszego, byłego Kanclerza arki kosmicznej.

- A ty, o czym myślisz? - podrapał się po szyi, ukąsił go jakiś malutki owad. Nawet przed nimi nie mógł normalnie się bronić.

- Miasto Światła - podjął nowy temat - to Miasto Światła będzie królestwem dla naszego gatunku, nie tak, jak poprzednie, które zawiodło i tylko podburzyło istoty ludzkie przeciwko sobie. Choć - wziął głęboki oddech - sami sobie na to zasłużyliście. Sami to spowodowaliście, Allie pogorszyła ówczesny stan rzeczy.

- Dalej nie udzieliłeś mi odpowiedzi na inne pytania - ciągnął Thelonius - gdzie ich wszystkich wysłałeś? Dlaczego? Skoro mogli ci pomóc w budowie tego, co mogłoby i dla nich okazać się bezpieczne.

Spotkał się z głuchą ciszą.

»»»°«««

Clarke

Raven wpadła do mojego pokoju agresywnie jak burza.

- Coś się stało? - spytałam zaskoczona jej obecnością. Od dwóch tygodni nie przekraczała progu tego domu.

- Udało mi się! Udało!

- Co ci się udało? - ewidentnie zdobyła moje zainteresowanie.

- Ukończyłam kurs na mechanika! Przyjmują mnie w przyszłym tygodniu, na staż w jednym z lepszych warsztatów w mieście!

Właściwie w jakim mieście mieszkamy?

Nie znam nazwy swojego miejsca zamieszkania...

- Ziemia do Clarke - pomachała mi dłońmi przed twarzą i wskoczyła na łóżko, zrywając kołdrę z mojego ciała - to czas na świętowanie!

Pogratulowałam jej szczerze i mocno się uściskałyśmy. Umówiłyśmy się na piątek wieczór, kiedy to z pewnością ja, Raven, Octavia, Lincoln, Jasper i Monty będziemy mieli wolne od jakichkolwiek zajęć. A to oznaczało, że Reyes zamierza się napić. Porządnie.
Zaśmiałam się w duchu, gdy tak samo, jak do mnie przybiegła, szybko zniknęła.

Przypomniałam sobie o nazwie.
Jak, do jasnej cholery, zwie się miejsce, w którym mieszkam, odkąd pamiętam?
Nigdy nie pojawiało się to w rozmowach, z nikim.

Po godzinie musiałam zbierać manatki i ruszać do przybytku szkolnego. Niezadowolona z tego powodu, szłam w zwolnionym tempie. Kiedy już byłam w klasie, zaczepiła mnie Octavia.

- Wiesz, że Bellamy sobie ciebie upatrzył? - zapytała, a ja czułam, że na moją twarz wkrada się pełen winy rumieniec - no nie mów, że wiedziałaś i trzymałaś to w sekrecie!?

- Nic nie łączy mnie z twoim bratem, Octavio - rzuciłam poważnie, choć połowicznie to, co powiedziałam, należało do grupy wielkich kłamstw.

Łączyło mnie z tym chłopakiem to, czego najmniej się spodziewała. Definitywnie nie interesowałam się Bellamym w sposób romantyczny czy do niego podobny.

- Tak, tak, a ja jestem Allah - wystawiła mi język, na co zareagowałam krzywym uśmieszkiem.

Te sny są tym, co nas łączy, wszystko inne oddziela nas od siebie. Co oznaczają? Czemu dwie osoby mają te same sny, z dokładnością identycznych miejsc zdarzeń i konkretnych osób?

On powinien mi o tym opowiedzieć. Ale sam nie miał pojęcia.

Postanowiłam napisać do niego esemesa.

Wiadomość do: Bellamy Blake

Hej, tu Clarke Gryffin. Założę się, że mnie pamiętasz. Czemu nikt nie zna nazwy miasta, w którym mieszkamy?

To była w tym momencie najistotniejsza sprawa, o jakiej potrafiłam myśleć.

Wiadomość od: Bellamy Blake

Witaj, Clarke. Miło, że w końcu skusiło cię i skorzystałaś z numeru, który ci dałem. Jeśli chodzi o to...cóż, ta kwestia również mnie dręczy od paru tygodni. Może razem coś wymyślimy? Spotkajmy się w piątkowy wieczór, tam, gdzie wcześniej.

- W piątkowy wieczór? - westchnęłam, niechcący niestety na głos, zamiast o tym pomyśleć.

- No, impreza na cześć Reyes - przytaknęła młodsza z rodzeństwa Blake - przyjdziesz, prawda? - dopytała wyczekująco.

- Nie mogłabym tego ominąć - odparłam, zastanawiając się, jak pogodzić ze sobą dwa wyjścia na raz. Żadnemu nie chciałam odmawiać.

Po skończych lekcjach postanowiłam nie wracać od razu do domu. Tam mogło mi się teraz tylko nudzić, więc wybrałam się na spacer do mojego prywatnego atelier. Do lasu, którego główna ścieżka kończyła się barwną, kwiatową łąką, nadal osłoniętą wysoko położonymi koronami drzew.
Nie myśląc za wiele, ożywiłam się i zaczęłam śpiewać ulubioną piosenkę.

And if I was brave, I'd climb up to you on the mountain,
They led you to drink from their fountain spouting lies.
And I'd slay the horrible beast they commissioned
To steer me away from my mission to your eyes.
And I'd stand there, like a soldier, with my foot upon his chest,
With my grin spread, and my arms out, in my bloodstained Sunday's best,
And you'd hold me; I'd remind you who you are under their shell.*

»»»°«««

Lexa

Byłam za blisko, by nie usłyszeć pozornie bezszelestnych kroków, które ktoś stawiał z lekkością i zaskakującą gracją.
Początkowo chciałam wspiąć się na najwyższą kondygnację drzewa, bo wcześniej dostrzegłam tam dosyć grubą i wytrzymałą gałąź, ale zrezygnowałam. Wolałam przyczaić się na tym samym poziomie, co nieproszony gość. Zamarłam, gdy moment później dobiegł do moich uszu słodki dźwięk piosenki. Głos, który wydobywał się z cudzego organizmu, nasycony był ochrypłą delikatnością i głębią. Znałam to. Nie tylko utwór, ale także wykonawcę, który teraz dawał występ przed naturą i nieświadomie, przede mną.
Clarke.

Otrzepałam się z niewidzialnego pyłu, który osiadł na znoszonych ubraniach i bez wahania pomaszerowałam w kierunku, z którego dochodziły słowa, oplecione melodią.

Ujrzałam ją siedzącą wśród jasno-zielonych traw i kolorowych, soczystych kwiatów. Jeden z nich wpięła w swoje długie, opadające na plecy włosy. Uśmiechnęłam się i przyśpieszyłam.

- Clarke - szepnęłam, gdy byłam już wystarczająco blisko. Miałam ją na wyciągnięcie ręki. Rok czekałam, by ponownie się z nią spotkać.

Podniosła się, a ja przyciągnęłam ją do siebie. Miała nieodgagniony wyraz twarzy, lecz w tej chwili niewiele mnie obchodziło.

- Tęskniłam za tobą - wyznałam, kojąc się jej przyjemnym zapachem i obecnością - szukałam cię dwanaście miesięcy, jesteś nagrodą za moje trudy.

Ułożyłam ręce na biodrach Wanhedy, po czym nachyliłam się ku niej. Nasze usta oddzielone były kilkoma centymetrami, z sekundy na sekundę zmniejszałam odległość.
Niespodziewanie wyrwała się i cofnęła. Spojrzała na mnie nieśmiało. Coś zdecydowanie było nie tak.

- Nie znam cię - wykrztusiła zarumieniona.

************

* Say Anything - A walk through hell
















Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top