Rozdział 25 - Ziemianin
Lincoln
Bałem się, choć próbowałem z tym walczyć na różne sposoby. Nie udawało mi się to. Ciągle okrywało mnie przerażenie. Niemal utraciłem swoje jestestwo przez nieznanego człowieka, który prawie trzy lata wcześniej otworzył ponad ludami portal. Ludzie Ziemii, Ludzie Lodu, Ludzie z Gór, Ludzie z Nieba - wszyscy wylądowaliśmy w tym fałszywym świecie, któremu daleko było do poprzedniego. Przynajmniej pozornie. I to było najtrudniejsze do przełknięcia, gdy odzyskałem wspomnienia, prawdziwą tożsamość.
To, że w tym miejscu, zmuszony byłem udawać kogoś, kim nie jestem.
Lexa efektownie skakała od bycia Komandor do bycia zwykłą dziewczyną, czego wymagało od niej to obce, histerycznie pokręcone i niebezpieczne miasto. W duchu żywiłem do niej wielkie pretensje. Jak mogła stać się kimś takim, na zawołanie Arhideona? Jak mogła pozwolić na to, aby los przekształcił prawdziwą ziemiankę, którą była, w kogoś nijakiego?
Pragnąłem ożywić to, co do tej pory zdążyło wygasnąć w moim sercu. Bycie ziemianinem mimo wszystko. A byłem nim, chociaż niejednokrotnie skazywano mnie na banicję za zdrady, które prawdziwie były ratunkiem wobec Skikru czy samej Octavii.
O dziewczynę również się martwiłem. Zbyt wiele przeszła. Na tamtej ziemii zgodziła się zostać następczynią Indry, która wyszkoliła ją tak, jak niegdyś uczyła mnie. Octavia stała się jedną z ziemian, a kolejne zdarzenie tak ogromnego kalibru, jak to, mogło źle nań wpłynąć.
W położeniu, w którym się znalazłem, nie posiadałem szerokiego pola do manewrów, więc postanowiłem zwyczajnie porozmawiać z ukochaną. To spotkanie powinno jednak zaczekać, gdyż sprawy z Komandor także chciałem załatwić.
Wypęłznąłem z nory, która powszechnie nazywała się domem, po czym ruszyłem w kierunku miejsca, gdzie zatrzymała się Heda.
Kiedy dotarłem, przez krótką chwilę przyglądałem się drewnianemu domowi, który podobno należał do Clarke. Tam miała być i przywódczyni Trikru.
Jako, że przez czas pobytu tutaj dałem radę nauczyć się paru przydatnych sztuczek, nacisnąłem specjalny guzik umieszczony przy drzwiach. Rozległ się donośny, zadziwiający dźwięk. Oznajmiał on domownikom, że ktoś zdecydował się ich odwiedzić.
Że też ludzie dają się na to nabrać...przecież to głupie. Czy wrogowie też poczyniają tego typu ostrzeżenia?
Wrota otworzyły się, ze środka budynku wyłoniła się znajoma blondynka.
- Lincoln?
W jej głosie wyczułem nutkę irytacji oraz ogrom zaskoczenia. O ile drugie z nich rozumiałem - nie zaglądałem tu często, tak irytacji nie umiałem pojąć.
- Witaj, Clarke. - powiedziałem grzecznie - Zastałem Komandor?
- Lexa akurat zmywa z siebie brud, biegała wcześniej. - wzruszyła ramionami, przyjaźnie się uśmiechając - Wejdź, jeśli chcesz to możesz na nią poczekać.
Odsunęła się, by wpuścić mnie do wnętrza swojego schronienia.
- Dziękuję. - odparłem łagodnie.
Usiedliśmy w pomieszczeniu, gdzie rodziny zazwyczaj spożywały pokarm.
- Co cię tu sprowadza? - spytała, wyraźnie zainteresowana powodem mojej wizyty.
- Heda. - rzuciłem zdawkowo - Wybacz, to prywatna pobudka.
- Rozumiem, w porządku, Lin. - skróciła moje imię tak, jak pamiętałem, że robiła, gdy chodziliśmy razem do szkoły.
Miłe milczenie przerodziło się po kilku momentach w niezręczną ciszę, z której na szczęście wybawiła nas kobieta, stająca u progu kuchni.
- Lincoln? - również się mnie niespodziewała.
- Dzień dobry, Komandor. - przybrałem poważny wyraz twarzy - Czy możemy zamienić słowo na osobności? - spojrzałem znacząco na Gryffin.
- To ja was zostawię, poradzicie sobie. - mruknęła, jakby niecałkiem zadowolona i zniknęła za ścianą.
»»»°«««
Lexa
Musiałam przyznać, sama przed sobą, że Lincoln był ostatnią osobą, której się tutaj spodziewałam. Jak na złość, nim zaczęłam to, co chciałam, przed oczami mignęły mi obrazy z przeszłości. Zobaczyłam od nowa pierwszy raz, gdy wygnałam mężczyznę z wioski. Stało się to po tym, jak stanął w obronie Octavii z Nieba. Uratował jej życie. Potem, drugie wygnanie. Zdobyłam się na nie, kiedy dowiedziałam się, iż Lincoln poświęcił naszych ludzi i wybrał miejsce u boku ludu Skikru.
Przypomniałam sobie także dobre chwile, które mocno wiązały się z wojownikiem. Na przykład pierwszy trening z nowo przybyłymi, któremu przewodziłam. Wówczas Lincoln pokonał mnie w pojedynku.
- Hedo? - spytał, wyrywając mnie z zamyślenia.
Wiedziałam, że jako Komandor nie powinnam nawet przepraszać za roztargnienie. W ogóle, a tym bardziej nie tu, gdzie się znajdowaliśmy.
- Przepraszam. - potrząsnęłam głową, jednak wypowiedziałam dane słowo - W jakim celu do mnie przyszedłeś?
Mężczyzna o karnacji ciemniejszej niż moja, głęboko odetchnął. Zrozumiałam, że to, co chce mi przekazać, jest istotne. Przynajmniej dla niego samego.
- Dziś rano - mówił - zastanawiałem się nad tym, co uczynił z nami człowiek, który nas tu zesłał. I Komandor, z całym szacunkiem, ewidentnie udało mu się usunąć nasze tradycje. Zniknęły nawyki, nawet język, którym posługiwaliśmy się przez lata! Niemal odebrał nam tożsamość, tą, której byliśmy wierni. Tą, której zawzięcie broniliśmy przed czipami. Tą tożsamość, którą...
- Wystarczy przykładów. - burknęłam, niewiedząc, do czego dokładnie zmierza Lincoln - Czego ode mnie oczekujesz?
- Lexo! - podniósł głos - Nie zachowujesz się jak Komandor, więc czemu w ogóle tak się do ciebie zwracam? - zapytał - Grasz osobę, którą nie jesteś. Zatraciłaś swoje jestestwo, naprawdę się nie zorientowałaś?
Jak on śmiał! Jak śmiał tym tonem i takimi słowami zwracać się do mnie! Do swojej przywódczyni, do Hedy!
Podeszłam bliżej. Zamachnęłam się i uderzyłam go pięścią w policzek. Potem stał się cios w nos, który prawdopodobnie złamała energia, z jaką go wykonałam.
- Jeszcze raz - syknęłam groźnie, niczym wąż i kopnęłam Lincolna w brzuch - odezwiesz się do mnie w ten lekceważący, bezczelny sposób, własnoręcznie cię zabiję. Rozumiesz?
Nie próbował zasłaniać się przed moimi atakami. Pokiwał głową, po czym bez słowa opuścił dom Clarke.
Westchnęłam i opadłam na krzesło. Zaraz przy mnie pojawiła się rozgniewana Wanheda.
- Przy tobie nawet on zmienia się w potulnego szczeniaka. - zakpiła.
- Przestań, Clarke. - warknęłam, wystarczająco już wściekła.
- Przesadziłaś, Lexa. - przedrzeźniała - A myślałam, że spuściłaś trochę z tonu. Najwidoczniej się pomyliłam.
Znowu wyszła z kuchni, zostawiając mnie samą sobie. Usłyszałam jeszcze hałaśliwe trzaśnięcie drzwiami jej pokoju.
»»»°«««
Octavia
Wyciągałam już komórkę, żeby zadzwonić do Reyes. Nie spotkałam się z nią od kilku dni, tym bardziej, że w porównaniu do mnie i do Clarke, ona ze sztucznej nauki w sztucznej szkole zrezygnowała. Ja traktowałam to jako dobre zajęcie, szukając czegoś, czym mogłam wypełnić pustkę w głowie. W momencie, w którym zaczęłam wybierać numer, usłyszałam na korytarzu kroki. Były ciężkie, ewidentnie należały do mojego Lincolna, który jakoś tego dnia mi gdzieś uciekł. Z ciekawości wychyliłam się z pokoju, obserwując część podłogi, która jeszcze była niezabłocona. Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo, bo zobaczyłam mojego mężczyznę z porządnie obitą twarzą.
- Nie przejmuj się. - szepnął i machnął ręką - Bywało sto razy gorzej, te rany nawet już tak bardzo nie bolą.
- Kto ci to zrobił?! - krzyknęłam podminowana - Powiedz mi!
- Spokojnie, Octavio. - powiedział cicho i posadził mnie na swoich kolanach, gdy byliśmy już razem w salonie.
- Co się...
- Odwiedziłem Lexę. - odparł, wcinając mi się w słowo - Powiedzmy, że pozwoliłem sobie na zbyt dużo i dostałem naganę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top