Rozdział 2 - Spotkania


Lexa

Zachodnia część Ameryki Południowej zdecydowanie bardziej mi się podobała, aniżeli wschód. Było o wiele przyjemniej: więcej natury, ładniejsze i staranniej wykonane dzieła architektoniczne, z których jeden przypominał wieżę, w której skryłam się razem z moim ludem na zburzonej wojną nuklearną ziemii.

Tutaj życie brzmiało i wyglądało znacznie łatwiej. Nie trzeba było zabijać się nawzajem w bitwie o teren czy żywność. Żeby przetrwać, wystarczyło zarabiać na siebie tyle, by móc gdzieś pomieszkiwać i mieć, co jeść. Zresztą, właśnie tak zarobiłam pierwsze pieniądze, za które kupiłam między innymi sportową torbę i ubrania. Pracowałam.
Tu należało się wtopić w tłum, jeśli nie pragnęło się specjalnej uwagi. A ja oczywiście jej nie chciałam. W torbie niosłam miecze, a na sobie, zamiast tradycyjnej szaty Hedy, miałam najzwyklejsze jeansy, trampki i koszulkę z krótkimi rękawami.

Nie przywiązywałam do tych szczegółów wagi, po prostu musiałam odrobinę zmienić przyzwyczajenia. Nie mogłam już mówić do ludzi, jakby byli poddanymi, nie miałam prawa bezkarnie mścić się na każdym przechodniu, który krzywo na mnie spojrzał. Ale to, w porównaniu do dawnego sposobu bycia, nie sprawiało najmniejszych kłopotów. Chociaż chwilami działo się, że tęskniłam. Na przykład za zasadami, które były sprawiedliwe. Za tradycjami. Za wartościami, które się wyznawało. Za własną ziemią. I, przede wszystkim, za osobami, które kochałam. Za Clarke.

Będąc w mieście o nazwie, którą trudno było wymówić, a nawet ciężko było poprawnie o niej pomyśleć, podziwiałam nieprzeniknione twarze osób, mijających swoich braci. Nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, albo przeciwnie, zyskiwali go sporo, gdy tylko ktoś odważył się odezwać. Ta różnorodność stanowiła wspólny mianownik ze starą ziemią. Tam też mimo mnogości różnic, które pozornie oddzielały ludzi z odmiennych klanów, wszyscy byli podobni.

Wyczerpana, usiadłam na drewnianej ławce. Nie zaprzestałam obserwacji, ciągle miałam się na baczności. I właśnie wtedy mój ostry zmysł, zadziałał. Z odległości kilkuset metrów ujrzałam postać, która wydała mi się znajoma. Kane.

W odruchu miałam ochotę do niego krzyknąć, ale to raczej był kiepski pomysł. Z tego powodu zakradłam się do kanclerza, po czym widząc, że idzie w konkretnym kierunku, postanowiłam go śledzić. Kane stanowił cień szansy na to, że wreszcie odkryję, o co tu chodzi, a także gdzie przebywają pozostali. O ile trafili w jedno miejsce.

»»»°«««

Clarke

Czułam się, jak gdyby przebiegło po mnie stado słoni. Nie dosyć, że zupełnie się nie wyspałam, znowu, to jeszcze w szkole wkurzali mnie przyjaciele. A w szczególności Octavia, która upodobała sobie dogadywanie mi na temat naszej ostatniej konwersacji.

- Przereagowujesz - powiedziała mi na ucho, klepiąc po plecach - pewnie chodzi o to, że się nie wysypiasz?

- Możliwe - próbowałam ją spławić, ale była nieugięta.

- Powinnaś porozmawiać o tym z mamą - mruknęła odkrywczo - przecież ona jest lekarzem, mogłaby ci w tym pomóc!
- W czym pomóc? - nagle między nas wepchnęła się Raven - komu obić mordę?

- Uspokój się - warknęłam.

Przerastały mnie ich ambicje. Jedna chciała usilnie sprawić, bym przestała się martwić, a druga zamierzała bić kogo popadnie. Westchnęłam zrezygnowana i wydostałam się z objęć Reyes.

- Czemu nie powiesz Rav, o co chodzi? - dopytała ostentacyjnie Blake.

- Ty z pewnością ją o tym poinformujesz - wyszłam, trzaskając za sobą drzwiami.
Nie planowałam spędzić w takiej atmosferze następnej lekcji, więc udałam się do parku. Tam wszystko wydawało się prostsze i czułam się mniej osaczona, niż gdziekolwiek indziej. Nawet, jeśli po wyznaczonych trasach biegacze szukali wymarzonej sylwetki, a dzieci hałaśliwie tłukły się na placu zabaw.

Niepokoiłam się o samą siebie. Dziwnie się zachowywałam: może Octavia miała rację i trochę przesadzam z reakcjami? Bywam przecież zbyt agresywna, nie od dziś. Poza tym nierozwiązana była jeszcze kwestia pogmatwanych, ponurych snów, w których uczestniczyłam nie tylko ja, czy obcy mi ludzie, ale i rodzice, przyjaciele.

Przypomniałam sobie o Bellamym.

Jesteśmy do siebie podobni. Oboje tu nie pasujemy.

Tak powiedział, jeśli niczego nie przekręciłam. Co to miało znaczyć? Czy wiedział o tym, co się ze mną dzieje? Czy mógł odpowiedzieć na moje pytania, których jest coraz więcej z dnia na dzień?

»»»°«««

Komandor trzymała się od Kanclerza w bezpiecznej odległości. Dystans był jej przewagą, gdyby coś miało nie pójść po jej myśli.

Po godzinnej trasie, jaką przebył z miasta na przedmieścia, zatrzymał się przy niedużym, ale również niezbyt małym, dobrze usytuowanym domku. Ścieżkę prowadzącą od bramy do drzwi pokonał w kilka sekund. Lexa ukryła się za gęstością ciemnej zieleni. Tamten zniknął za progiem.

Była ciekawa, co Kane chowa za tamtymi drzwiami. Z domu biła pozytywna aura, ale trudno było jednoznacznie określić, co dzieje się w środku. Alexandria podjęła decyzję o pozostaniu w pobliżu, dopóki nie dowie się czegoś więcej.

Nadzieja nie opuszczała dziewczyny ani na krok, choć strasznie długo zmuszona była czekać na efekty poszukiwań. Chciała móc to już zakończyć, ale świadoma była, że mężczyzna, za którym tu przybyła, był dopiero początkiem.

»»»°«««

Clarke

Na spotkaniu, które zaproponował Bellamy, pojawiłam się wcześniej niż planowałam. Przeczucie, że ktoś mnie szpieguje, na szczęście zniknęło. Zastąpiła je obawa przed tym, co usłyszę od chłopaka, z którym zaledwie raz w życiu zamieniłam dwa zdania. Wczoraj sądziłam, że zgadzam się na tą schadzkę z czystej ciekawości. Teraz dochodziłam do konkluzji, że zrobiłam to przez nadzieję, która tli się w każdej myśli, w sercu, głęboko w duszy. Coś było nie tak, jak powinno i pragnęłam poskładać porozrzucane elementy układanki do kupy.

- Cześć - a więc postanowił mnie zaskoczyć. Udało mu się, podskoczyłam - przepraszam, nie chciałem cię wystraczyć.

- Nieważne, jest okej - odparłam, chcąc jak najszybciej usłyszeć, co ma mi do powiedzenia.

- Papierosa?

- Informacje - poprawiłam go stanowczo, na co lekko się uśmiechnął.

- Śpieszysz się gdzieś? - zapytał.

Zaprzeczyłam ruchem głowy. Spuściłam wzrok na ziemię, by nie patrzeć w jego lśniące, czarne oczy.

- No więc właśnie - odetchnął, wypuszczając trujący dym z płuc - jak ci mija dzień?

- Intrygująco - rzuciłam oschle. Wzbierała się we mnie niecierpliwość.

- U mnie podobnie, jeśli pytasz.

- Nie pytałam.

Zapadła cisza. O dziwo nie była niezręczna, a naturalna i relaksująca.
Przez moment przyglądaliśmy się sobie, z uwagą, z dystansem, z zainteresowaniem. W końcu on pierwszy postanowił podjąć temat.

- Wspominałem już, że jesteśmy podobni? - usiadł na huśtawce.

- Jasne - odpowiedziałam, siadając na drugiej - nadal nie wiem, co dokładnie masz na myśli, oprócz tego, że oboje nie wstydzimy się pływać w ciszy.

- Jesteś przyjaciółką mojej młodszej siostry - znowu odbiegł od przyczyny spotkania - jak to możliwe, że nie pamiętamy siebie nawzajem? Nawet z dzieciństwa?

- Nie jestem pewna - obojętnie wzruszyłam ramionami.

- Nie dziwi cię to?

- Nigdy jakoś specjalnie nad tym nie rozmyślałam, ale fakt, to trochę...niespodziewane.

- Nie pasujemy tutaj - powtórzył.

- Czemu uważasz, że ty tu nie pasujesz? - spytałam. Jego mimika się zmieniła.
Mięśnie twarzy były bardziej napięte, niż minutę przed zadaniem owego pytania.
Unikał mojego wzroku.

- Posiadam coś takiego jak przebłyski - wyznał ledwo słyszalnym szeptem - wiesz coś o tym?

- Nie, ja z autopsji znam tylko mętne mary senne - w zamian za wyznanie, ja podałam mu swoje.

- Moje przebłyski to sny, tylko, że na jawie - kontynuował - trzecia rzecz, która nas łączy. Oprócz Octavii. I tego, że lubujemy się w ciszy.

- Przecież to często się zdarza, szczególnie w wieku dorastania - starałam się nie dostrzegać podobieństw, które prawopodobnie były zbiegiem okoliczności.

- Koszmary? Pewnie, że tak - potwierdził - ale nie takie, jakie prześladują nas.

- Skąd wiesz, jakie miewam ja?

- Intuicja.















Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top