Rozdział 12 - Miłość nie jest słaba


Lexa

Wrzeszczała i szamotała się, dopóki używając wszelkich swoich sił, razem z Bellamym, nie wynieśliśmy jej na zewnątrz. Padał deszcz, w końcu pozwoliłam wyrwać się jej z mojego mocnego uścisku. Ściągnęła buty i bosymi stopami dotknęła zroszonej wilgocią trawy. Nic nie mówiła, nawet na nas nie spoglądała. Na mnie, konkretnie, nie zamierzała patrzeć. Zamiast tego wpatrywała się w jeden punkt, tuż nad naszymi głowami, znajdujący się gdzieś między koronami wysokich drzew. Odniosłam wrażenie, jakby wpadła w jakiś dziwny trans.

Po chwili, niespodziewanie, przymknęła oczy i upadła na ziemię. Nie zdążyłam jej złapać, więc nachyliłam się nad Clarke i sprawdziłam puls. Oddychała, żyła. To zdarzenie prawdopodobnie ją wyczerpało.
Kazałam Bellamiemu odejść lub zająć się poranionym Finnem.

- Czy z nią będzie w porządku? - zapytał zaniepokojony.

- Tak, zaopiekuję się nią - oświadczyłam, dumnie wypinając pierś do przodu - nie potrzebuję pomocy.

- Właściwie kim ty dla niej jesteś?

- Kimś ważnym - odparłam skrótowo - lepiej zainteresuj się tamtym, żeby nie uciekł. Jeszcze będziemy z nim rozmawiać.

- Najpierw musisz usłyszeć, co mi wyjawił - naciskał.

- Zadzwonię do ciebie kiedy indziej.

Wzięłam nieprzytomną Gryffin na ręce i ruszyłam w stronę mojej kryjówki. Nie mogłam zanieść jej w tym stanie do domu. Ja chciałam się o nią zatroszczyć, choć mogło zdawać się to nieco samolubnym i nierozważnym rozwiązaniem.

Na miejscu położyłam niebieskooką na prowizorycznej kanapie-siedzisku, którą wykonałam z drzewnych gałęzi, suchych liści i miękkich płacht, prześcieradeł skradzionych z czyjegoś domu. Głaskałam jej blady policzek, słuchając równomiernego oddechu.

Biedna Clarke...

Spojrzała na mnie spod uchylonych powiek. Jej niebieskie tęczówki wciąż zachwycały swoim nieskazitelnym, czystym pięknem.

- Lexa...

- Nie przejmuj się, już wszystko dobrze - zaczęłam - jesteś bezpieczna.

- Czy...czy on żyje? - wydukała.

- Tak, nie zabiłaś go, jak zamierzałaś.

- Wcale nie chciałam pozbawić go życia. Nie umiałabym zrobić tego po raz drugi...mimo tego, jakiej zemsty on chciał na mnie dokonać.

- Jesteś za dobra - odparłam z lekkim uśmiechem - ale to w tobie uwielbiam. Choć czasem twoja łagodna natura wprowadza cię na skraj obłędu. Czy to, co zaszło, pomogło ci w jakikolwiek sposób?

- Nie - przyznała - nie, nie pomogło. Nic a nic. Czuję się jeszcze gorzej.

- Będzie dobrze - powtórzyłam, kładąc dłoń na jej odsłoniętym biodrze.

Przyciągnęła mnie do siebie tak, że znowu na niej leżałam.

- Czego sobie życzysz, Lexo kom Trikru? - spytała.

Nie potrafiłam wykrztusić z siebie sensownego słowa przez kilka chwil. Udało mi się, gdy obdarowała mnie wspaniałym uśmiechem. Jakby ten uśmiech promieniował i rozchodził się ciepłem po całym moim organiźmie, tak spragnionym bliskości Wanhedy.

- Ciebie, Clarke kom Skikru. - szepnęłam - Ciebie sobie życzę.

»»»°«««

Mimo, że już wcześniej dochodziło między nimi do tego typu zbliżenia ust, tego dnia pierwszy pocałunek dało się zakwalifikować do nieśmiałych i niesycących.
Dopiero, gdy upłynęła chwila, w słodkiej pieszczocie zapaliła się pewność, zachłanność oraz namiętność.
Przeniosły się na polowe łóżko, które mimo swojej skromności, wydawało się znacznie wygodniejszym miejscem niż siedzisko.
Powietrze wokół nich stawało się energią, przejmującą kontrolę nad każdym miłosnym, nieskromnym ruchem.
Blondynka złapała za rogi górnej części ubrania brunetki, niwelując przeszkodę, która zmięta wylądowała pod jedną ze skalnych ścian jaskini.

- Na pewno tego chcesz? - na twarzy Gryffin pojawił się mały rumieniec.

- Tym razem się nie boję - odparła Woods, napierając na dziewczynę mocniej.

Zaskakujące, jak ich ciała na siebie oddziaływały. W ten sposób, do tej pory, były ze sobą zaledwie raz.

Smukłe palce Komandor bez kłopotu wślizgnęły się za pasek spodni kochanki, która uniosła biodra, by pomóc jej pozbawić się balastu. Po kilku sekundach te same palce z czułością prowadziły delikatny taniec na nagiej, zaczerwienionej od ciepła i podniecenia skórze Clarke.

- Nie chcę dłużej na ciebie czekać - wyszeptała Heda, sprawiając, że Wanhedę przeszedł przyjemny dreszcz.

To oczywiste, co miało się zdarzyć. Zbyt długo pozwalały sobie unikać zderzenia się w intymności, bliskości, nowej formie uczucia. A obie nade wszystko pragnęły wyjątkowej chwili, która właśnie się rozwijała.

Nie minęło pięć minut, nic ich już od siebie nie oddzielało. Rozpływały się w tym, że każdy zmysł jednej wydawał się być przeznaczonym dla zmysłu drugiej. Jakby stworzono je do tego, by współgrały i istniały razem.

- Kocham cię - powiedziała cicho Clarke, drapiąc plecy Lexy, gdy ich łona dotknęły się w nieplanowanym poruszeniu.

- Ja ciebie też kocham, Clarke - jęknęła, prosto do jej ucha, dając kolejny bodziec do uczynienia czegoś więcej, aniżeli to, co teraz robiły.

Niebieskooka nie chciała, aby bezczynna nieskończoność ciągnęła się dalej. Przewróciła zielonooką tak, że teraz to ona była pod spodem. Zaskoczona, ale uśmiechnięta Lexa, spojrzała nań pytająco.
Nie dostała odpowiedzi, zamiast tego, jak na zawołanie, rozsunęła umięśnione nogi szerzej, dając Clarke dostęp.
Powstała mokra ścieżka drobnych pocałunków. Od soczystych ust, szyji i wystających obojczyków, do nieco zaokrąglonych piersi, które zdobiły jasno-różowe sutki. To był przystanek, na którym po raz pierwszy skupiła się Gryffin. Kiedy przygryzła jeden ze sterczących, gotowych sutków, z gardła Woods wyrwał się cichy, ale chrapliwy odgłos.

Nie musiały rozmawiać, nie to było im teraz potrzebne.

Clarke całowała dalsze części. Ścieżkę wilgotnych pocałunków tworzyła od piersi, do zarysowanych mięśni szczupłego brzucha, aż po same uda.
Gdy znalazła się pomiędzy nimi, rozpalona nagość Lexy dała o sobie znać. Dziewczyna chwyciła ukochaną za jej długie, opadające kaskadami na ramiona włosy, po czym przyciągnęła do rozgrzanej kobiecości. Język ukochanej sprawiał jej tyle rozkoszy, że nie umiała powstrzymać się od uszkadzania paznokciami jej ramion.
Ledwo łapała oddech, gdy Clarke wynosiła ją na szczyt wszystkiego.
Jej ciałem zawładnęły spazmy, które nakazały krzyczeć imię tej, która do tego doprowadziła.

Świat ucichł. Zrodził się tylko niespokojny oddech i niemal słyszalny uśmiech.

- Dlaczego...czemu się uśmiechasz, Clarke? - wykrztusiła.

- Jesteś niesamowita - odpowiedziała - jesteś wspaniała.

Dopadła ją. Lexa usiadła okrakiem na biodrach osiemnastolatki, rękoma przytrzymując jej ręce nad głową.

- I kto teraz się uśmiecha? - zapytała zadziornie, nie dając czasu na odpowiedź.

Wpiła się w miękkie, pełne usta blondynki, rozpoczynając nowy taniec języków.

Odsunęły się od siebie. Przywódczyni ludzi z Nieba znów pragnęła górować, lecz Komandor ziemian nie zgodziła się na to.

- Teraz ty zobaczysz, jak to jest być uzależnionym od kogoś - szepnęła, po czym położyła się obok, dłonią sięgając jej łona.

Początkowo wsunęła tylko jeden palec, sprawiając, że Clarke odchyliła się do tyłu. Gdy zrobiła to trzema i zaczęła poruszać się wewnątrz niej, Clarke dopasowała się do szybkiego, ostrego rytmu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top