Rozdział 11 - Akt zemsty i buzująca złość
Clarke, dlaczego mnie prowokujesz?
Gryffin próbowała się wyswobodzić z pewnych, silnych objęć Woods. Wiła się i szarpała, machała nogami nad ziemią, gdy tamta ją podniosła.
- Puść mnie, Lexie - wydyszała zirytowana - tracisz czas, tak czy siak w końcu stąd wyjdę i znajdę Finna!
- Nie masz pojęcia, gdzie przebywa - odparła zdecydowanie.
- Dlatego mówię, że go znajdę. Czego nie rozumiesz?
- Nie rozumiem, czemu jeszcze nie wylałaś tej wściekłości, która w tobie buzuje. Wyjawiłaś mi kilka istotnych rzeczy, lecz nadal masz szambo w głowie. Krzycz, ile wlezie, Clarke, ja ci nie zabraniam.
- Przestań.
- Clarke - nadużywała jej imienia, ale żadnej z nich to nie przeszkadzało. Poza tym w danym momencie nie zwracały na to uwagi - nie puszczę cię. Nie jesteś gotowa na to spotkanie.
- Co ty możesz wiedzieć o tym, czy jestem na cokolwiek gotowa, czy nie? - zapytała głosem pełnym wyrzutów i jadu - to ja powiem, kiedy mogę, a mogę od razu!
- Zdajesz sobie sprawę, jak brzmią twe słowa w obecnej sytuacji? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, dalej trzymała blondynkę w ramionach - ledwo wytrzymujesz. Jeżeli się do niego zbliżysz, zabijesz go. A nie jesteś mordercą, o czym już wcześniej mówiłam. Zemsta nie jest dobrym pomysłem, bo możemy tego chłopaka wykorzystać inaczej.
Niebieskooka rozluźniła się, chowając twarz w zagłębieniu szyi zielonookiej.
-Będziesz zachowywać się łagodniej? -upewniła się.
- Tak, tak - mruknęła od niechcenia Gryffin - przepraszam.
- Rozumiem. Nie masz mnie za co przepraszać, wszystko dobrze - obiecała - chcesz wody?
Zaprzeczyła.
- To czego sobie życzysz?
- Ciebie, Lexa. Ciebie sobie życzę.
Komandor umilkła, doprowadzając do niezręcznej ciszy pomiędzy nimi.
- Kocham cię - dodała.
- Clarke, ja ciebie też kocham, ale...
- Ale?
- Ale to chyba nieodpowiednia pora - stwierdziła zakłopotana brunetka, odsuwając się od blondynki.
- Wyjdź.
- Clarke...
- Wyjdź - wysyczała - idąc tym tropem, nigdy nie nastąpi odpowiednia pora. Jeśli chcesz, możesz ciągle czekać i czekać, ja nie zamierzam tego robić i zachowywać się, jakbym bała się każdego ruchu i gestu.
- Wiesz, że nie chodzi mi o to, by cię zranić i mój teoretyczny strach, o który mnie teraz oskarżasz to tak naprawdę troska o ciebie, Gryffin - warknęłam - powinnaś w końcu dostrzec, że nikt nie robi ci na złość, każdy chce dla ciebie jak najlepiej.
- To nie jest w porządku - odparła - traktujecie mnie jak dziecko, skradacie się wokół na paluszkach. Ty tak czynisz. Nie jestem równa tobie, jestem znacznie słabsza, nie umiem się obronić, jest mi trudno i sobie nie radzę. Tak o mnie myślisz?
- Nie, Clark, nie...
- Dziwne, bo na to wygląda - podnosiła głos - gdy mówię ci, że cię kocham i pragnę cię bardziej, niż cokolwiek czy kogokolwiek innego, wycofujesz się. Jak mam na to patrzeć, Lexa?
Woods nie odezwała się.
- Wyjdź stąd - nakazała - wyjdź i wróć, kiedy dowiesz się, czego ode mnie oczekujesz. I czy chcesz mnie traktować na równi, czy jako pokrzywdzoną przez los.
Komandor ziemian zniknęła za drzwiami, które się zatrzasnęły.
Wanheda opadła na podłogę, ukrywając mokrą od łez twarz w dłoniach.
»»»°«««
Lexa
Wyprosiła mnie, więcej nie musiała tego powtarzać.
Wściekła i zmartwiona rozsiadłam się na ławce, nieopodal domu Clarke, aby w razie czego móc zareagować. Domyślałam się, że nie potrzebuje jedynie przestrzeni, ale okazji do wymknięcia się, w celu odnalezienia Finna Collinsa. Nie mogłam jej na to pozwolić, więc oczywiście, że postanowiłam mieć Wanhedę w zasięgu wzroku.
Czy naprawdę ubodłam czymś jej dumę? Czy uraziłam ją, będąc blisko, by widziała we mnie oparcie?
Posiadałam zupełnie inny pogląd na sprawę. Aczkolwiek teraz nie było sensu, bym wróciła i spróbowała to wytłumaczyć. Samotna przestrzeń, to jej oferowałam.
Czy nie chciałam się na nią rzucić? Kochać się z nią w szale uczuć, w momencie, kiedy obie tęskniłyśmy za naszymi fizycznościami?
Marzyłam o tym od dnia, w którym rozpoczęłam wędrówkę. Od chwili, w której pojawiłam się na tej przeklętej ziemii, daleko od Clarke.
Moje rozmyślania przerwało drugie trzaśnięcie drzwi. Wyszła z domu, rozglądając się nerwowo. Nie dostrzegła mojej sylwetki, więc ruszyła przed siebie, a ja czaiłam się z tyłu.
Najpierw w ogóle nie zbliżała się do miejsca, w którym Bellamy Blake przetrzymywał chłopaka odpowiedzialnego za napaść na nią. Dopiero po godzinie obrała kierunek, na którego końcu znajdowała się jej dawna miłość. Musiałam podjąć decyzję.
- Clarke, poczekaj! - krzyknęłam, a ona ani się nie odwróciła.
Zorientowała się, że staram się ją powstrzymać, bo idzie drogą, która prowadziła do upragnionego celu.
Pędem puściła się do przodu.
Goniłam dziewczynę przez dziesięć minut, aż w końcu ją dopadłam. Przewróciłam na ziemię, przygniotłam swoim ciałem tak, by nie mogła się spode mnie wydostać. Chciała to zrobić, rozpaczliwie chciała przeczołgać się na plecach, wyrwać się, lecz nie zgodziłam się na jej akcję i mocniej naparłam.
- Zostaw mnie, do cholery - burknęła.
- Nie ma mowy, nie zostawię cię - odpowiedziałam - ale skoro tak ci zależy, sama pokażę ci, gdzie jest twój oprawca.
Zmieniałam taktykę postępowania.
Podniosłam się do pionu i podałam Clarke dłoń, jednak nie skorzystała z pomocy i sama stanęła na równe nogi.
- Żartujesz sobie? - zapytała niedowierzając.
- Nie - powiedziałam cicho - chodź.
Po krótkim marszu byłyśmy na miejscu. Przed nami stała pusta, stara, drewniana chata, której - według brata Octavii - nikt nie użytkował od miesięcy.
- Są w środku - szepnęłam - Bellamy i Finn.
Nie zawahała się. Pewnym krokiem wspięła się na szczyt schodków, po czym gwałtownie otworzyła drzwi. Byłam zaraz za nią.
- Bellamy? - wydawała się zaskoczona, mimo, iż opowiadałam, że on też bierze w tym udział.
- Niespodziewałem się tu ciebie - odparł, po czym spojrzał na mnie - a ciebie się spodziewałem, chociaż nie tak późno.
Blondynka podeszła do długowłosego chłopaka, który sprawiał wrażenie śpiącego. Zamachnęła się i uderzyła go pięścią w brzuch, przez co ocknął się, wciągając powietrze do płuc.
- Księżniczko - zakpił - czekałem.
- Trochę pokory - wrzasnął Blake.
- Nie wtrącaj się - upomniała go Gryffin, kucając przed związaną postacią.
»»»°«««
Clarke
Świat wirował mi przed oczyma, jednak nie mogłam pokazać słabości. Nie w momencie, w którym stanęłam oko w oko z Finnem.
Nie miałam pojęcia, dlaczego mnie nienawidzi. Kochaliśmy się na początku tego wszystkiego, a potem zostałam zmuszona, aby go zabić. Nie skrzywdziłam go, nie naumyślnie.
- Wiesz, czemu cię nienawidzę, Clarke? - jakby czytał mi w myślach - Bo uważasz się za pieprzoną bohaterkę, podczas gdy jesteś zwykłym, może odrobinę sprytnym, mordercą. Takimi, jakimi byli ziemianie!
- Zważ na język, głupcze! - uniosła się Lexa, ale ją uciszyłam.
- Odebrałaś mi życie!
- Dobrze wiesz, że musiałam. Kochałam cię, Raven cię kochała, a ty musiałbyś przechodzić wielogodzinne tortury przed śmiercią! Wiesz, czemu tak postąpiłam, rozumiesz to!
- Nie, Clarke - powiedział spokojnie - nie rozumiem. Zawsze szukałaś wyjścia, które uratowałoby ludzi od śmierci. A wtedy...wtedy odpuściłaś. Dałaś za wygraną. Zawiodłaś.
Rzuciłam się na niego. Przewróciłam się z nim i krzesłem, do którego go przywiązali. Biłam go po twarzy, po brzuchu, wszędzie, gdzie dosięgnęłam pięściami. Krew sączyła się z jego rozciętych warg, z ucha, w którym pod wpływem ciosu pękł bębenek. W głowie nadal słyszałam jego błaganie i płacz. Pożegnanie. A potem śmiech, przeszywający na wskroś śmiech.
- Doigrałeś się! - zaryczałam.
W końcu, kątem oka, zauważyłam podchodzącą do mnie brunetkę. Chwyciła mnie w pasie i odciągała od nieprzytomnego Collinsa. Chciałam wyrwać się z jej uścisku, ale nie dałam rady.
Kiedy staliśmy na zewnątrz, we trójkę, padał deszcz. Mieszał się z moimi łzami, a może to one mieszały się z nim. Wpatrywałam się głupio w jeden punkt, ledwo słysząc, co mówi Woods.
Zemdlałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top