Rozdział 4. Prawda



Ciągle chodziło mi po głowie to co usłyszałam w biurze mamy. Nie chciałam za bardzo zaprzątać sobie tym głowy, praca mojej matki to tylko i wyłącznie jej sprawa. Ja miałam przecież Marcela, w sensie nie miałam go no ale... Eh czerwieniłam się nawet na samą myśl o nim, był cudowny...

Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, chociaż nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli, to zaczęłam się zakochiwać. Te urocze motylki w brzuchu za każdym razem kiedy łapał mnie za rękę. Coś cudownego. 

- Jesteś piękna jak łąka pełna kwiatów podczas wiosny. - Wymruczał pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na murze na granicy Osady. 

Byłam w niego wtulona, miałam zamknięte oczy i w pełni oddawałam się tej chwili. Czyste szczęście płynęło mi w żyłach, uśmiechałam się. 

Marcel złapał mnie delikatnie za brodę i pocałował mnie delikatnie, chciało mi się płakać ze szczęścia. Był mój, chociaż nie wybraliśmy siebie jak niektóre wilki to i tak mogliśmy się kochać, bo chyba go kochałam. Sama nie wiedziałam, miałam lekki mętlik w głowie. 

- Masz wspaniałe usteczka, wiesz? - Szepnął, gdy odsunął się ode mnie. 

- Ty tez. - Otworzyłam oczy by ujrzeć jego roześmiane oczy. 

- Cała jesteś najlepsza, moja gwiazdeczka... Najjaśniejsza ze wszystkich, jedyna.

- Kocham cię... Chyba - Wypaliłam nagle, od razu poczułam ogromny wstyd. 

Marcel zaśmiał się cicho i pocałował mnie w szyję, poczułam się nieco lepiej. Spojrzałam w niebo, było piękne. 




Następnego dnia postanowiłam wpaść do Marcela pierwszy raz bez zapowiedzi, chciałam zrobić mu małą niespodziankę. Wystroiłam się w czerwoną kieckę, wyglądałam w niej bosko. Uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze i zbiegłam na dół. Mama siedziała w salonie, pod kocykiem i oglądała coś w telewizji. Nie odezwałam się do niej słowem i wyszłam z domu. Był taki wspaniały dzień, lato powoli się kończyło jednak nadal przyjemnie grzało słoneczko. Zrobiłam piruet i pobiegłam do dom Marcela. Jego matka otworzyła mi drzwi. Pierwszy raz ją widziałam, więc ukłoniłam się lekko i przedstawiłam. 

- Przyszłaś do Marcela tak? Niestety wyszedł jakiś czas temu, chyba jest na rynku, przy kawiarni. 

- Dziękje pani. 

- Och dziecko... - Zamilkła nagle, wyglądała jakby biła się z myślami lecz szybko zamknęła drzwi. 

Wzruszyłam ramionami i pobiegłam w kierunku rynku. Widok jaki ujrzałam był wstrząsający. Marcel siedział na ławce, z dwoma dziewczynami obok siebie. Śmiali się, bardzo głośno.Marcel trzymał dłoń na kolanie jednej z nich.  Na sztywnych nogach podeszłam bliżej. Marcel spojrzał na mnie pierwszy i uśmiechnął się szeroko. 

- Cześć gwiazdeczko. - Powiedział a dziewczyny zarechotały. 

- Co.. Co robisz? - Spytałam cicho. 

- Czy nasza księżniczka ci się jakoś narzuca? Szybko mogę się jej pozbyć? - Spytała jedna z laseczek. 

- Chyba za dużo ode mnie oczekiwała. Posłuchaj mała, fajna była z tobą zabawa. Każdy w Osadzie wie, że jesteś do niczego i matka trzyma cię na smyczy. Pamiętasz ten dzień, gdy cię znalazłem w lesie? Byłem akurat z kumplami, założyliśmy się że poderwę księżniczkę. 

Nie rozumiałam, Marcel jeszcze wczoraj patrzył na mnie w taki sposób jakbym była wszystkim. Nie mogłam wręcz uwierzyć w to wszystko. Musiałam mieć okropną minę bo jedna z dziewczyn przestała się uśmiechać, druga jednak wpatrywała się we mnie wręcz z trumfem. 

- Jak to było królewno? Chyba cię kocham. - Marcel zaśmiał się głośno. - Szkoda, że mnie zobaczyłaś bo miałem cię jeszcze zaliczyć za podwójną stawkę. 

- Ty.. Ty psie. - Wycedziłam. 

- Nie mów tak do niego szmato. - Dziewczyna, której Marcel trzymał dłoń na kolanie podniosła się i podeszła do mnie. 

- Zamknij jadaczkę, nie rozmawiam z tobą. - Warknęłam. 

- Posłuchaj no.. - Wilczyca uderzyła mnie w ramię. 

Nie mogłam już dłużej, złapałam ją za włosy okręciłam się i rzuciłam dziwką o ścianę kawiarni. 

- Marta! - Krzyknął Marcel. 

- Nic mi nie jest, ale ona jest martwa. Może mnie jej matka wyjebać z Osady, ale nie popuszczę tej trzymanej pod spódnicą mamuśki suce!

Marta zaczęła iść w moim kierunku z bojową miną. Byłam pierwsza, znów. Doskoczyłam do niej i uderzyłam ją w pysk, ona złapała mnie za rękę i wygięła mi ją. Warknęłam i wyślizgnęłam się wybijając sobie bark, nie czułam żadnego bólu. Pragnęłam ją zniszczyć, nowe dziwne uczucie nawiedziło moje serce. Jakby odezwał się we mnie zew krwi. Marta otworzyła szeroko oczy, uśmiechnęłam się i kopnęłam ją prosto w wystające cycki. Dziewczyna poleciała w tył, jednak złapała równowagę, na jednej ręce zrobiła gwiazdę i stanęła pewnie na równych nogach. Podbiegłam do niej, w locie przemieniłam się w wilka. Ona nie zdążyła. Wgryzłam się kłami w jej głowę, poczułam słodką krew w pysku i aż mruknęłam. Coś wspaniałego. Marta krzyknęła żałośnie, nie zamierzałam puścić, zaczęłam ruszać głową i wbijać kły coraz mocniej. Nagle ktoś uderzył mnie w plecy, ktoś inny zaczął odciągać mnie od ofiary. Chciałam zabić ich wszystkich, opamiętałam się dopiero gdy zobaczyłam wielkiego białego wilka o czarnych oczach stojącego między mną a Martą. Mama w swojej wilczej postaci, warczała na mnie cicho jednak jej oczy były smutne. Wróciłam do ludzkiej postaci i upadłam na kolana, ktoś podleciał i zabrał nieprzytomną Martę, Marcel gdzieś uciekł a jego koleżanka wpatrywała się we mnie z przerażeniem. 

- Co się stało? - Spytała mama, również już była człowiekiem. Uklęknęła przede mną. 

- To twoja wina. - Szepnęłam. 

- Jak... Jak to moja? 

- Jestem pośmiewiskiem! - Krzyknęłam. - Nienawidzę cię! 

Nie czekając na nic uciekłam do domu. 



Wieczorem do mojego pokoju weszła mama Leżałam na łóżku i tępo wpatrywałam się w sufit. Mama usiadła na brzegu łóżka, złapała mnie za rękę ale szybko ją wyrwałam. 

- Opowiesz mi więcej? Ktoś cię skrzywdził?

-Ty! - Spojrzałam na nią i na chwilę zamarłam.

Była okropnie blada, miała cienie pod oczami i płytki oddech. Chyba naprawdę coś jej było. 

- Jesteś chora? - Spytałam nieco łagodniej. 

- Nie,wszystko dobrze kochanie. - Uśmiechnęła się. - Przykro mi, że przeze mnie cierpisz. Po prostu odkąd tata umarł zostałaś mi tylko ty i... masz jego oczy, uśmiech i zadziorne spojrzenie. Kiedy patrzę na ciebie widzę cząstkę mojego Nika. Wciąż bardzo za nim tęsknie, obiecałam chronić cię ponad wszystko. Kocham cię. 

Mówiąc to szybko wyszła z pokoju. 





     ***


Ewelina wróciła do swojej sypialni i podeszła do okna. Czuła się coraz gorzej, wiedziała że niedługo nie będzie mogła udawać. Starała się z całych sił znaleźć cokolwiek co pomoże jej i dwudziestu wilkom, które były zamknięte w szpitalu. Tyle tygodni i nadal nic. Kobieta spojrzała na zachodzące słońce a wiatr potargał jej włosami. W tym momencie tęsknota za dawno zmarłym mężem powróciła z podwójną siłą. Marzyła aby z nim porozmawiać, spytać o poradę. Tyle razy jej pomógł. 

- Teraz ja muszę pomóc Nikoli. - Szepnęła do siebie. 

Westchnęła i podeszła do łóżka, na szafce nocnej stała fotografia Nika. Uśmiechał się z niej przystojny, młody mężczyzna o zielonym spojrzeniu. Po policzku Eweliny spłynęła łza, usiadła na łóżku i sięgnęła po starą gitarę Nika. Przytuliła ją najpierw a potem zagrała jedyną melodię, której zdążył nauczyć ją ukochany. Była spokojna, jednak nie smutna. Kobieta uśmiechnęła się, ale napadł ją nagle atak kaszlu. Ewelina zasłoniła usta ręką, z przerażeniem spoglądała na krew która na niej została. Wiedziała, że ma coraz mniej czasu na podjęcie decyzji. Jednak czy jej córka poradzi sobie sama w drodze do Osady Lasu?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top