*

Myszoskoczek sprawdził wskaźnik butli z tlenem i westchnął. Powinien wracać, jeśli nie chciał zemdleć kilka kroków od śluzy. Słyszał o stalkerach, których to spotkało i zależało mu, aby nie powiększyć ich grona. Tego tylko brakowało. Choć z drugiej strony byłoby to całkiem zabawne zwieńczenie jego żałosnego życia.

Dziadek opowiadał, że za jego młodości historie o wojnie atomowej, końcu świata i ludzkości znajdującej schronienie w podziemnych bunkrach były bardzo popularne. Myszoskoczek znał je tylko ze starych gier komputerowych, które zrobiono na ich podstawie.

– To po nich nazywają was stalkerami! – wołał podniecony ojciec, wskazując postać dumnie prężącą się na ekranie.

Myszoskoczek wiedział, że coś było z tym wszystkim nie w porządku, jeszcze zanim został Myszoskoczkiem.

Wtedy jeszcze respektowano fakt, że w dowodzie miał „Juliusz". Matka nazwała go tak na cześć swojego ulubionego poety, ale ku jej rozpaczy syn nie podzielał tej miłości. Przez jakiś czas próbowała mu zaszczepić fascynację romantyzmem, zachodziła go z innej strony, podtykała Mickiewicza i Norwida, jednak na niewiele się to zdało. Kordiana i Pana Tadeusza znał na wyrywki, Balladynę mógłby wystawić sam, odgrywając wszystkie role, ale co z tego? Położył kres tym desperackim staraniom, gdy mając niecałe piętnaście lat wykrzyczał matce w twarz, że z całego Słowackiego najbardziej podoba mu się portret i gdyby go spotkał, to może nawet by do niego podbił, ale potem uciekałby, gdzie pieprz rośnie, bo nie wytrzymałby z kimś, kto bredzi takie głupoty. Cóż, w ten sposób udało mu się rozwiązać dwa problemy: matka już nigdy nie wspominała o Słowackim, a młody Julek miał za sobą wychodzenie z szafy.

W sumie ze Słowackim było podobnie jak ze stalkerami. Bez problemu by im obciągnął, ale nawet upity do nieprzytomności nie utożsamiał się z tym, co sobą reprezentowali. I nawet niespecjalnie była to jego wina.

Stalkerami w Bastionie zostawali tylko ci, którzy nie nadawali się do niczego innego, a zatem ich śmierć nie przyniosłaby strat społeczności. Julek dostał tę posadę z wyrokiem śmierci w komplecie, bo dzięki promieniowaniu, na które narażony był w pierwszych tygodniach rozwoju płodowego, urodził się bez nóg. Wszystko przez to, że jego matka została uznana za bezpłodną i odesłano ją z Okęcia do Bastionu, bo był to najbliższy bunkier z wolnymi miejscami. Miesiąc później okazało się, że biedna Halszka jednak jest w ciąży. Pospiesznie zorganizowano losowanie, na którym wybrano ojca dla nienarodzonego jeszcze Julka, a zwycięzca, Alfred Hydraulik, nie posiadał się ze szczęścia, aż do dnia, w którym Julek w końcu ujrzał światło dzienne.

To, że nie miał nóg, było tylko częścią problemu. Ważniejsze dla jego przyszłości okazało się to, że był wyjątkowo słaby. Co z tego, że miał sprawne ręce, skoro ledwie potrafił nimi obrać ziemniaki, a i tak wszystkie stanowiska w kuchni były obsadzone i nic nie wskazywało, aby w najbliższym czasie miały się zwolnić?

Dochodziła jeszcze kwestia jakości genów, które mógłby przekazać przyszłym pokoleniom. Nie, nikt nie wątpił, że Julek pod żadnym pozorem rozmnażać się nie powinien. Bez chwili wahania wykreślono go z systemu, który pozwalał mieszkańcom Bastionu wchodzić w wolne związki, których jedynym celem było zapewnienie ludzkości przetrwania. Podobno istniał cudowny program, który pomagał dobierać pary, ale Julka niespecjalnie to obchodziło. Od najmłodszych lat przyzwyczajał się do myśli, że był jednym z tych, których Bastion nie potrzebował, zbędnym balastem, którego należy pozbyć się przy pierwszej okazji.

Tym właśnie byli stalkerzy.

W Bastionie niczego nie brakowało. Gigantyczna serwerownia nie tylko gromadziła informacje z całego świata, głównie książki, filmy i gry, ale też łączyła się z innymi schronami. Wielopiętrowa zielarnia pozwalała na uprawę roślin, które wzbogacały dietę Bastiończyków i pozwalały na hodowlę zwierząt. Ta podziemna Arka Noego wytrzymała już ponad pięćdziesiąt lat i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie cokolwiek miało się zmienić. Owszem, pragnienie, by w końcu wyjść na powierzchnię, było silne wśród potomków ocalałych, ale nie dość silne, by ktokolwiek z własnej woli zamierzał zostać stalkerem.

Julek westchnął głęboko i poprawił torbę, która zaczynała mu ciążyć. Aby dodać sobie otuchy zaczął nucić ulubionego poloneza matki. Cholera, może jednak powinien jej podziękować za uporczywe wpajanie polskiej kultury? Przecież gdyby nie to, już dawno by zginął. Nie, nie była to metafora. Naprawdę zawdzięczał życie Mickiewiczowi.

Tamtego dnia siedział w bibliotece i po raz kolejny czytał Dekalog stalkera autorstwa Geralta Pierwszego. Protezy, a raczej coś, co próbowało je udawać, przykryte miał kocem, aby nie przyciągać uwagi nowych mieszkańców Bastionu. Cały schron świętował hucznie wzbogacenie puli genetycznej, ale Julek nie widział powodu, by dołączać do tych celebracji. W końcu i tak miał umrzeć. Postanowił, że poszuka wytchnienia w książce, którą znał już niemal na pamięć.

Trudno powiedzieć, żeby lektura go pochłonęła, najprawdopodobniej zwyczajnie przysnął nad tabletem, dlatego tak łatwo dał się podejść.

– G-dzie buryszynowy si-wierzoppu? – padło nieskładne pytanie, zadane z taką desperacją, że Julek aż podskoczył.

A potem zamarł z oczami niemal uciekającymi z orbit, bo tuż obok klęczał jeden z nowych osadników. Och, i to nie jakiś Zenek z 3M, tylko Nobunaga z Laputy, cudowne dziecko Shinjuku i Doliny Krzemowej, genialny mechanik, który nad Wisłę trafił chyba przez przypadek. Jak na złość, był nie tylko szalenie inteligentny, ale i nieziemsko przystojny.

– Nie rozumiem – wymamrotał Julek, próbując się odsunąć. Nie był przyzwyczajony do bliskości mężczyzn, których uważał za atrakcyjnych, a Nobunaga niewątpliwie do nich należał.

– G-dzie? – powtórzył mechanik, podnosząc swój tablet tak, aby Julek mógł zobaczyć tekst.

– To Pan Tadeusz.

– Hai, hai! Mi-cukiewiczu. Demo g-dzie buryszynowy si-wierzoppu?

– Chodzi o Litwę?

Nobunaga zmarszczył brwi i utkwił spojrzenie w ekranie. Powoli czytał inwokację od początku, bezgłośnie poruszając ustami. Julek omal ponownie nie podskoczył, gdy Nobunaga niespodziewanie uderzył się tabletem w głowę, sycząc przy tym jadowicie:

– Baka! – Zaraz potem spojrzał ze skruchą na przyszłego stalkera i wyszeptał z wdzięcznością: – Arigatou.

– Nie ma sprawy – odpowiedział Julek, domyślając się, co oznaczało ostatnie słowo. Rozmowa, choć tak żałośnie krótka, była zarazem najdłuższą wymianą zdań, jaką kiedykolwiek odbył z kimś, kto mu się podobał. Gdy później się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że to właśnie ta myśl kazała mu powstrzymać Nobunagę, który właśnie zaczynał się podnosić. – Uczysz się języka?

– Kultura bardziej – odparł z nieśmiałym uśmiechem. – Literatura pomaga.

Zadziałało! Naprawdę zadziałało! Nobunaga nie tylko nie odszedł, ale nawet usiadł obok Julka, najwyraźniej bardzo chcąc ciągnąć tę rozmowę o niczym. Choć z drugiej strony – rzeczywiście mogło mu zależeć, by jak najlepiej poznać środowisko, w którym miał spędzić resztę życia. Julkowi momentalnie zrobiło się go okropnie żal i samolubna chęć zatrzymania mechanika tylko dla siebie błyskawicznie przerodziła się w chęć udzielenia mu pomocy.

– Na pewno. Ale chyba powinieneś najpierw dobrze nauczyć języka, a Mickiewicz raczej ci w tym nie pomoże.

– Dlaczego?

– Nikt tak nie mówi. Nie ma sensu uczyć się archaizmów.

– Aracha...?

– Archaizmy. To stare słowa, których nikt już nie używa.

Nobunaga pokiwał głową, po czym spojrzał smętnie na swój tablet.

– Wasz język bardzo trudny. Może ty mnie uczyć?

– Ja? – Julek parsknął śmiechem. – Nie, jestem chyba ostatnią osobą, która się do tego nadaje.

– Ty wiesz, gdzie świerzop. Nikt inny nie.

Przez krótką chwilę Julek wahał się, czy powinien powiedzieć Nobunadze o tym, że jego wiedza ograniczała się wyłącznie do tego, co wpoiła mu matka. Im dłużej jednak patrzył w roziskrzone nadzieją oczy, bursztynowe jak ten przebrzydły chwast, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ani słowem nie wspomni o swojej matce.

– Cóż, jeśli tak bardzo ci zależy, mogę pokazać ci, od których książek powinieneś zacząć.

Uśmiech, który na te słowa rozświetlił twarz Nobunagi, Julek uważał za przełomowy moment swojego życia. Wcześniej kpił z określeń „miłość od pierwszego wejrzenia" czy „motyle w brzuchu", ale wtedy poczuł to wszystko z taką mocą, że miał ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. I to bynajmniej nie ze szczęścia.

– Może chodź do mnie? – zaproponował Nobunaga tak niewinnie, że Julek miał ochotę skazać się na publiczną chłostę.

– To może trochę zająć.

– Nie rozumiem.

Z pełnym zażenowania westchnieniem Julek ściągnął koc, który do tej pory zasłaniał jego nogi. Przez bardzo długą chwilę myślał, że do reszty zraził do siebie Azjatę, bo tylko tak potrafił zinterpretować jego chmurną minę.

– Ty stalker – syknął Nobunaga z oburzeniem, jakiego Julek się nie spodziewał. – Stalker nie może mieć takie złe nogi.

– Gdybym miał dobre nogi, pewnie nie byłbym stalkerem. – Pamiętał, że powiedział to z ogromnym trudem, bo gardło ścisnęło mu się od tłumionego płaczu. Tak wiele razy rozmawiał o tym z matką i ojcem, że nie spodziewał się po sobie tak gwałtownej reakcji. A jednak przytyk kogoś zupełnie obcego, i to kogoś, komu desperacko chciał zaimponować, był po prostu ponad jego siły.

– Nie, nie, nie! Ty nie rozumiesz. – Śmiech Nobunagi był równie niespodziewany, co wcześniejszy gniew. – Ja ci zrobię dobre nogi. Nogi dla stalkera. Lepsze niż prawdziwe. Żebyś przyniósł mi i pokazał świerzop, hai?

Julek nigdy nikomu się do tego nie przyznał, ale rozpłakał się wtedy jak dziecko. Z jednej strony uderzyło go, że ten po stokroć doskonały ogier rozpłodowy okazał się miłym i uczynnym facetem, który z jakiegoś nieokreślonego powodu postanowił dać dopiero co spotkanemu inwalidzie szansę na nowe życie. Z drugiej strony wiedział już, że wpadł po uszy i jeśli zgodzi się na ten cudowny układ, skaże się na przebywanie z kimś, kto z miliona powodów nie mógł do niego należeć.

Cichutkie skrzypienie, jakie rozlegało się przy każdym jego kroku, bezustannie przypominało Myszoskoczkowi o decyzji, którą wtedy podjął. Cudowne kończyny wywalczyły mu przydomek, który zdawał się podkreślać, że bez Nobunagi Julek już nie istniał. Tej wiosny miało minąć sześć lat od ich pierwszego spotkania.

Sześć lat bezustannego naprawiania i udoskonalania protez.

Sześć lat uczenia języka i zawiłości polskiej kultury.

Sześć lat patrzenia, jak Nobunaga jest rozchwytywany przez Bastianki, z których wiele urodziło już skośnookie pociechy i teraz próbowało zagarnąć mechanika wyłącznie dla siebie.

Nie tylko ze względu na nogi Myszoskoczek nie potrafił żyć bez Nobu. Chodziło o coś znacznie więcej, o jakąś chorą więź, którą musiał regularnie odnawiać, cierpiąc przy tym bardziej, niż gdyby przez te wszystkie lata był zupełnie samotny. Coś nieziemskiego kryło się w delikatnym dotyku Nobu, w sumienności, z jaką sprawdzał każdą śrubkę i każdy przewód, w pełnym czułości spojrzeniu, jakim obdarzał Julka zawsze, gdy ten do niego wracał.

Gdzieś na początku żarzyło się pragnienie, aby tak po prostu, zupełnie spontanicznie, paść przed Nobu na kolana, obciągnąć mu, a potem nigdy o tym nie wspominać. Kilka razy Julek próbował nawet wprowadzić ten jakże genialny plan w życie, ale jego aluzje pozostawały dla mechanika zupełnie nieczytelne. Nobunaga nie dał mu nic, poza dobrocią, wsparciem psychicznym i fizycznym, no i swoim czasem, którego na zbyciu miał tak niewiele. Jak można planować jednorazowy wyskok wobec kogoś tak nieskończenie cudownego? Nawet Julek nie był aż tak egoistycznym dupkiem.

Westchnął głęboko i zwalczył chęć dramatycznego zerwania z siebie maski gazowej i wystawienia się na działanie promieniowania. Cóż, był to niezwykle kreatywny pomysł na samobójstwo, ale stał na progu pierwszej śluzy i szansa, że ktoś by go ocalił, zanim zdążyłby umrzeć, była na tyle duża, że postanowił sobie darować. Co najwyżej naraziłby się na pośmiewisko, a wypadające włosy i zęby tylko uczyniłyby jego życie jeszcze bardziej nieznośnym.

Niechętnie wstukał kod dostępu i czekał, aż gigantyczne metalowe drzwi staną przed nim otworem.

– Jak tam na dworze? Ciepło dzisiaj, nie? – zażartował Adam Odźwierny, wpuszczając Julka do Bastionu.

– W sam raz na opalanie. – Julek wzruszył ramionami. Nie miał ochoty na dalsze rozmowy, więc gdy tylko zobaczył, że Adam, desperacko spragniony kontaktu z drugim człowiekiem, zaczyna otwierać usta, rzucił jednym tchem: – Coś się dzieje z protezami, muszę biec do Nobu.

– Ciągle ci się coś psuje. Niby geniusz, a nawet kilku śrub nie potrafi... – usłyszał jeszcze za plecami.

Dokładnie tak samo potraktował wszystkich pozostałych Odźwiernych, a ich reakcja była identyczna do tej Adama.

Mieli rację. Dzieła genialnego mechanika ściągniętego do Bastionu aż z Laputy nie mogły się tak często psuć. Więcej – te dwie niepowtarzalne protezy były absolutnie jedynymi tworami Nobu, które wymagały tak częstego naprawiania. Julek był w szoku, że nikt się jeszcze nie domyślił, co tak naprawdę było powodem tych drobnych usterek.

Zdejmując spodni kostium i wchodząc pod prysznic, zaczął się poważnie zastanawiać, czy tym razem nie powinien sobie darować. Nobunaga nie był przecież aż tak niedomyślny, musiał się pewnego dnia zorientować, że Julek sam uszkadzał uszczelki i luzował śrubki, aby dać sobie pretekst do kolejnej wizyty.

– Ostatni raz – szepnął, gdy tylko skończył się program piana dezynfekcyjna–wrzątek– antyseptyczna mgiełka z antybiotykiem w pakiecie. Wydłubał z kieszeni nożyczki do paznokci i na chybił trafił wybrał nit do podważenia. Gdy tylko usłyszał delikatną zmianę w skrzypieniu kończyn, ubrał się i wybiegł prosto na jeden z tysięcy śnieżnobiałych korytarzy Bastionu.

– Pamiętaj o raporcie! – krzyknęła za nim Wanda Wartowniczka.

– A kiedykolwiek zapomniałem?

– Nie. I za to cię lubię.

Puścił jej oko i bez dalszego ociągania pobiegł do warsztatu Nobunagi. Kiedyś zastanawiał się, dlaczego Wanda była jedną z nielicznych kobiet, które nie tylko akceptował, ale nawet trochę lubił. Dawno porzucił myśl, że chodziło o to, że był gejem. Znacznie bardziej skłaniał się do wniosku, że wynikało to z faktu, iż Wanda jasno dała wszystkim do zrozumienia, że nie zamierza ładować się Nobu do łóżka. No i kiedyś podczas świątecznej uczty wzniosła toast za Julka, nazywając go najodważniejszym i najsumienniejszym stalkerem, z jakim przyszło jej pracować.

– Po prostu się w tobie podkochuje – zażartowała kiedyś jego matka, ale Julek zbył to przypuszczenie wzruszeniem ramion. Nawet jeśli tak było, w ogóle go to nie obchodziło.

Z narastającą niecierpliwością wymijał ludzi, którzy z trudnego do zrozumienia powodu koniecznie chcieli dowiedzieć się, jak było na zewnątrz. Odpowiadał im zdawkowo i szedł dalej. Nie mógł marnować ani chwili, gdy już od trzech dni nie widział się z Nobunagą. Był jak narkoman na przymusowym odwyku, uciekający przed sanitariuszami, którzy dla jego własnego dobra chcieli ściągnąć go w bezpieczne ramiona rzeczywistości.

Zatrzymał się dopiero przed drzwiami do warsztatu. Nie miał pojęcia, jak wyglądał, ale podejrzewał, że jego twarz była czerwona z wysiłku a cienki jak mysi ogon warkocz nie zdążył wyschnąć. Nic go to nie obchodziło. Wziął głęboki wdech i zapukał.

Odpowiedziała mu cisza. Nieco zaniepokojony poczekał chwilę, a potem zapukał jeszcze raz, odrobinę mocniej.

– Wejdź.

– Już się bałem, że cię nie... – zaczął Julek, jak burza wpadając do środka, zamilkł jednak gwałtownie, gdy tylko jego wzrok padł na Nobu.

Mechanik siedział przy stole warsztatowym z twarzą ukrytą w dłoniach. Jego ramiona lekko drżały, zupełnie jakby płakał.

– Hej, wszystko w porządku?

– Dostałem odmowę – szepnął Nobunaga, powoli opuszczając ręce. – Twierdzą, że nie wolno mi mieć więcej dzieci, że wysyciłem pulę genetyczną i wypełniłem obowiązek względem Bastionu.

– Och. – Tylko na tyle było stać Myszoskoczka. Nawet nie wiedział, jak inaczej powinien na to zareagować. Jego ciało poradziło sobie znacznie lepiej, bo momentalnie poczuł mdłości.

A więc o to chodziło. Był zły, bo nie mógł mieć więcej dzieci? Naprawdę to dla niego taki problem? Julek nic z tego nie rozumiał.

Nobu podniósł się powoli, a jego spojrzenie wyrażało dokładnie to, co Julek właśnie czuł – najczarniejszą rozpacz i bezradność.

– Słuchaj, jeśli tak bardzo zależy ci na...

– Zrobiłem coś strasznego, Juls.

– Którejś z kandydatek?

– Tobie.

Z każdym słowem Julek rozumiał coraz mniej. Potrząsnął głową i zaśmiał się nerwowo. Jak miał powiedzieć, że od sześciu lat marzył o tym, by Nobu robił z nim rzeczy tak sprośne, że sama myśl, że Azjata chciał go skrzywdzić, bardziej podniecała niż przerażała?

– Przecież nic mi nie jest.

– Ale jesteś tu.

– Dlaczego miałoby mnie nie być?

– Bo już dawno mogłem zrobić tak, żeby się nie psuły. – Nobu bezładnie wskazał na nogi Julka, a z oczu pociekły mu łzy.

No i pięknie. W końcu się doigrał. W kilku skokach znalazł się tuż przy Nobu, złapał jego twarz w dłonie i kciukami otarł mokre policzki.

– Przepraszam. To nie twoja wina. To ja od początku przy nich majstrowałem. Myślałem, że dzięki temu będę mógł częściej cię widywać i...

Nie zdołał dokończyć. Nobu chwycił go i pocałował, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Julek nie zamierzał stawiać oporu. Z jednej strony był na to zbyt zszokowany. Z drugiej... Matko Boska Częstochowska, jak on całował! Gdyby miał prawdziwe nogi, pewnie zmiękłyby mu kolana. W przypływie odwagi zarzucił mechanikowi ręce na szyję i pozwolił posadzić się na warsztatowym stole.

Nic się nie liczyło, ani to, że miał do napisania raport, ani to, że było mu niewygodnie, bo chyba usiadł na śrubokręcie. Był tylko Nobu, jego pełne miękkie usta, duże dłonie z wyjątkowo zwinnymi palcami.

– Jak u Prusa – usłyszał tuż przy uchu i przez chwilę nie miał pojęcia, jak odnosiło się to do cudownie ciepłego ciała Nobu, pulsującego podnieceniem w jego ramionach.

– Bolesława Prusa?

– Powiedziałeś, żeby nie czytać Pana Tadeusza tylko Kamizelkę.

– Och. No tak. Kamizelka. – Zupełnie zapomniał. Wydawało mu się, że pamiętał absolutnie wszystko, co wiązało się z Nobunagą, ale najwyraźniej był w błędzie. Owszem, zasugerował kiedyś, że Nobu powinien sięgnąć po coś bardziej przystępnego niż wypociny romantyków, ale nie pamiętał już, że chodziło o Prusa i Kamizelkę.

Cholera, rzeczywiście było w tym coś wybitnie Prusowskiego. Teraz, gdy Julek mocniej się nad tym zastanowił, zdołał przypomnieć sobie, że Nobu znajdował usterki nie zawsze tam, gdzie młody stalker pomógł im zaistnieć. Mimowolnie parsknął śmiechem.

– Nobu, czy to znaczy, że ty... – Nie miał pojęcia, jak skończyć.

Najwyraźniej jednak Nobunaga wiedział, co chodziło mu po głowie. Ba, oczywiście, że wiedział. Jeśli przez ostatnie sześć lat tak rozpaczliwie chciał zatrzymać przy sobie Julka, to znał go zapewne lepiej niż rodzona matka.

– Tak – szepnął z ustami rozciągniętymi w uśmiechu, który omal nie sprawił, że serce Julka pękło ze szczęścia.

– Nawet jeśli jestem...

– Odważny? Dobry? Inteligentny? Przystojny?

– Masz pewność, że chodzi o mnie?

– A widzisz tu kogoś innego?

– Ciebie?

– Baka, nie mówiłbym tak o sobie.

– W to, żeby ktokolwiek mówił takie rzeczy o mnie, też raczej trudno uwierzyć.

– Lepiej zacznij się przyzwyczajać.

– Pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Natychmiast wracamy do całowania.

– Jeszcze przyjdzie dzień, że będziesz błagał, żebym przestał.

– Nigdy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top