Trzydziesty szósty
Viennie zdawało się, że obudziło ją rżenie konia, co było przecież mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Poruszyła się niespokojnie cała zesztywniała i otworzyła sklejone powieki. Leżała na boku w pozycji embrionalnej, przyciskając kolana do piersi. Przez krótką chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje, ale kiedy oczy przywykły jej do ciemności, pojęła, że spędziła noc w kryjówce przemytników.
Podniosła i się poczuła ból w głowie oraz przeraźliwy głód. Zaburczało jej w brzuchu na tyle głośno, że z drugiego łóżka dosłyszała chichot. To Victor.
Siedział wygodnie rozparty i ciął kolejne fragmenty halki na małe kawałki. Nie było możliwości, żeby tyle wyciął z połowy jej halki i kiedy ruszyła nogą, zrozumiała, że kiedy spała rozerwał jej drugą koszulkę, tę, którą zakłada się bezpośrednio na pantalony.
- Jesteś bezwstydnikiem! – krzyknęła, podnosząc się gwałtownie i przyciskając palce do skroni, starała się opanować zdradzieckie łupanie w czaszce.
- Spałaś jak zabita, a w mroku niczego nie widziałem. Słowo honoru – odpowiedział z olśniewającym uśmiechem.
- Ty nie masz honoru – syknęła czerwona ze wstydu.
Jak on śmiał obłapiać ją i dotykać jej garderoby, jej bielizny! Po chwili jednak złość jej przeszła, kiedy zauważyła na stoliku miskę z wodą, kilka gałganków materiału, twarde suchary, marmoladę i dzbanek z wrzątkiem.
- Nie musisz dziękować – prychnął, królewskim gestem rozpościerając jedno ramię i zapraszając ją do śniadania.
Była zbyt głodna, żeby teatralnie się boczyć, więc przysiadła na skraju jego łóżka i rzuciła się na posiłek. To było chyba najlepsze śniadanie w jej życiu i nie mylił się ten, który powiedział, że głód jest najwspanialszą przyprawą. Wszystko smakowało wyśmienicie, nawet jeśli moczone w słabej, gorzkiej herbacie suchary trzeszczały o zęby, a marmolada trąciła nieco stęchlizną. Jadła w milczeniu, a ból z każdym kęsem i łykiem powoli ustępował.
Ignorowała obecność Ashford'a dopóki nie pochłonęła całej porcji i nie zapragnęła umyć twarzy. Ani myślał się odwracać, więc zmuszona była dokonać pospiesznych ablucji pod jego czujnym, rozbawionym spojrzeniem.
On sam wyglądał znacznie lepiej, jakby sen pokrzepił go na tyle mocno, że byłby w stanie z miejsca stanąć do kolejnej bójki. To było niesprawiedliwe, ale za przygotowane śniadanie nie mogła źle mu życzyć.
- W kącie masz wiadro z wodą. Możesz się umyć, a ja oporządzę konia.
- Co takiego?
Koń i wiadro z gorącą wodą było tak absurdalne w tym wykopanym w ziemi pokoiku, że przez chwilę nie była w stanie połączyć faktów. Victor spojrzał na nią z ironią.
- Przecież to kryjówka – stwierdził przemądrzale. – Wystarczyło nieco poszperać.
I rzeczywiście, dopiero teraz Vienna zauważyła prowizoryczny dołek do grzania wody i dużą miskę nieco zardzewiałą i z odpryskami, ale nie zamierzała wybrzydzać.
- Złodzieje i szubrawcy, to wciąż ludzie i choć podejrzewam, że stronią od wody, to muszą coś pić, oprócz bimbru. Kilometr dalej jest niewielki staw. Znalazłem tam konia i przyniosłem wodę, a potem się umyłem. Albo w odwrotnej kolejności – dodał z drwiną, obserwując grymas obrzydzenia na twarzy Vienny, kiedy z odrazą wpatrywała się w kubek po herbacie.
Wiedziała, że z niej dworuje, ale rzeczywiście był czysty i Vienna wątpiła, żeby mył się tutaj. Jakoś udało mu się samodzielnie nastawić nos i wyglądał prawie normalnie.
- Całkiem dobrze mnie zszyłaś – powiedział ugodowo, wstając i kierując się ku drabinie. – Powinienem powiedzieć to wczoraj, ale jak zauważyłeś padłem zemdlony.
Krótko kiwnęła głową i zniosła jego badawcze spojrzenie, omiatające jej sylwetkę, jakby coś mu się w jej obrazie nie do końca zgadzało. Już chciała zapytać o co mu chodzi, ale wtedy wspiął się na górę z niejakim trudem.
Vienna z westchnięciem ulgi ruszyła w kierunku wiadra z wodą i za pomocą szmatek z własnej halki obmyła raz jeszcze twarz, szyję, ramiona i pospiesznie rozpięła suknię, co jakiś czas z zaniepokojeniem zerkając w górę i sprawdzając, czy Victor jej nie podgląda. Obmyła się pod pachami i sięgnęła do dziury w pantalonach, myjąc też miejsca intymne i czując obezwładniającą ulgę, kiedy odświeżyła się wilgotnym materiałem.
To było nawet miłe ze strony Ashford'a, że pomyślał o niej i o tym, że rozpaczliwie potrzebowała umycia. Wspięła się powoli po drabinie i wystawiła głowę, zastanawiając się, czy jest gdzieś miejsce, w którym mogłaby sobie ulżyć. Wstydziła się zapytać o to Victora, który od razu ją zauważył i ruszył w jej kierunku, pomagając wyjść na zewnątrz.
Świt był chłodny i wietrzny i kiedy Victor zauważył wyraz jej twarzy sięgnął do guzików koszuli i byłby ją zdjął, ale Vienna gwałtownie pokręciła głową.
- Daj spokój, nie masz nic wierzchniego.
Potarł ciepłymi dłońmi jej przedramiona i zmarszczył brwi.
- Dobrze, zostanę w koszuli, żeby cię nie kusić – prychnęła z niesmakiem na jego słowa. – Wejdę do środka, a ty możesz pójść w kierunku tych drzew.
Wskazał ręką zachęcająco wyglądające gęste krzaki. Wbiła wzrok w ziemię i chciała idiotycznie zaprotestować, ale nie było najmniejszego sensu, bo i tak już przeskakiwała z nogi na nogę, czując, że jeszcze chwila, a popuści przy nim.
Po drodze musnęła dłonią jedwabiste chrapy konia i potykając się na leżących na ziemi gałązkach, skryła się w krzakach, drżąc z niepokoju, że pod spódnicę wejdą jej jakieś robaki i pająki, dlatego spieszyła się, jakby ścigały ją ogary piekielne.
Kiedy w końcu siląc się na wyzywający wyraz twarzy pojawiła się na środku polanki, Victor czekał na nią z szerokim uśmiechem, splatając dłonie, na których ułożyła stopę i z ich pomocą wspięła się na konia.
Victor w absolutnej ciszy usadowił się za nią i jakby była to najzwyczajniejsza rzecz na świecie, oplótł ją ramionami, tym samym ogrzewając własnym ciałem. Nie miała siły walczyć z przyjemnością i ulgą, więc tym razem to ona oparła się o niego i ułożyła głowę w zagłębieniu jego ramienia.
Koń ruszył ostrożnie, prowadzony przez pewną rękę Ashford'a, a z każdym jego kołyszącym ruchem, Vienna ocierała się twarzą o zarośnięty policzek Victora i wcale nie miała ochoty się odsuwać.
Czuła na plecach dreszcze wędrujące w dół, aż do kości lędźwiowych, a dźwięk oddechu Ashford'a i jego ciepło na jej uchu i rozchylonych wargach wyczyniało cuda z jej pulsem. Pomyślała, że chyba umarłaby ze wstydu, gdyby to zauważył.
Lewą ręką objął ją w pasie i poczuła jak jego palce w pieszczocie poruszają się na jej brzuchu, coraz mocniej przyciskając ją do jego twardych mięśni.
- Skąd... – Głos jej się załamał i spróbowała raz jeszcze: – Skąd wiedziałeś, że jest tam kryjówka?
Poczuła jego uśmiech na uchu.
- W posiadłości ojca też mieliśmy taką kryjówkę. – Zauważyła, że nie powiedział, iż była to jego posiadłość, choć przecież dawno ją odziedziczył. – Często się tam bawiłem z Almondem. – Vienna wiedziała, że mówi o swoim psie, bo jakaś czuła nuta zabrzmiała w jego głosie, dopóki nie dodał: – Zanim ojciec go nie zastrzelił.
Zapowietrzyła się, bo palce Victora zacisnęły się boleśnie na jej pasie, a potem gwałtownie się od niego oderwały. Zaryzykowała spojrzenie w tył i nie widziała niczego, oprócz wyniosłej miny Ashford'a i lodowatego zacięcia w oczach, jakby ją o coś obwiniał.
- Dlaczego zastrzelił tę bestię? – wymamrotała, choć już domyślała się prawdy.
Victor milczał przez upiorną chwilę i Vienna pojęła, że ta zabliźniona rana wciąż go bolała. To było dziwnie tkliwie i intymne, odkryć, że dorosły mężczyzna wciąż jeszcze mierzy się z bólem małego chłopca. Vienna poczuła irracjonalną potrzebę dotknięcia jego twarzy, przeczesana splątanych włosów i wycałowania go, co rusz szepcząc przeprosiny, żeby ukoić i wypełnić czymś, czymkolwiek, tę straszliwą pustkę w jego oczach. Wiedziała jednak, że była ostatnią osobą, która mogłaby to zrobić. Ostatnią, której by na to pozwolił.
- Cóż, zdaje się, że zastrzelił mojego psa, bo mała, podła dziewucha na niego naskarżyła.
- Ja nie... – zaprotestowała, ale ucichła, kiedy zrozumiała, że jego w zasadzie i tak nie interesuje, co ma do powiedzenia. A chciała powiedzieć, że nie naskarżyła, bo przecież taka była prawda. Poczuła irracjonalną złość, bo powinna się wytłumaczyć, jeśli to rzeczywiście przez nią jego okrutny ojciec zastrzelił to bezrozumne zwierzę.
Od razu odczuła zmianę w jego postawie. Wyprostował się, jakby nagle jej dotyk był mu wstrętny. Chciała na niego krzyknąć, że to głupie wciąż wściekać się na wydarzenia sprzed lat, o których nawet nie wiedziała. Powinna nim potrząsnąć, ale zamiast tego poczuła palącą potrzebę zejścia z tego przeklętego konia i niedotykania Ashford'a, ale siodło był zbyt małe, żeby wystarczająco się odsunąć.
- Zatrzymaj konia – poleciła mu szorstko. Roześmiał się i oczywiście tego nie uczynił. Przedzierali się więc dalej, zmierzając w kierunku zarośniętej drogi.
- Siedź cicho i mnie nie denerwuj – warknął, ale nie przysunął się. Czuła przez skórę jego nienawiść i niechęć, która nagle ożyła w nim, wciąż gorąca i paląca, bo chłopiec, który w nim był nie mógł znieść jej obecności. To było dziecinne, ale kim była, żeby go oceniać? Zamiast tego ponowiła swoją prośbę, a raczej wymóg i w końcu Victor wstrzymał konia, kiedy wjechali na błotnistą ścieżkę.
Vienna wiedząc, że to głupie, ale nie mogąc dłużej znieść potępiającej obecności Victora, czując, że skłonny jest wbić jej nóż w plecy z trudem zsunęła się z siodła i niezgrabnie opadła na ziemię.
Victor z zadowolonym uśmieszkiem nachylił się w jej stronę, nonszalancko opierając dłonie na łęku siodła. Koń niespokojnie pod nim zatańczył, więc spiął go łydkami i od razu usadził w miejscu.
- Wiesz, że to idiotyzm.
Vienna prychnęła i odwróciła się na pięcie, żwawo ruszając do przodu. Atłasowe trzewiki mlaskały w błocie. Po chwili całe stopy jej przemokły i poczuła chłód na palcach i podeszwie.
Teraz mówił, że to idiotyzm, ale nie było idiotyzmem wrażenie jego wrogiego stosunku do niej. Nie był chyba na tyle głupi, by nie pojąć, że wyświadczyła im obojgu przysługę, oszczędzając wzajemnego dotyku.
Zauważyła, że Victor wstrzymał konia i korciło ją, by spojrzeć za siebie, ale wkrótce usłyszała ciche cmoknięcie Ashford'a i czarny diabeł, na którego grzbiecie siedział, ruszył stępa. Vienna miała wrażenie, że czuje jego gorący oddech na plecach. To by chociaż tłumaczyło, dlaczego ma tak spoconą skórę.
- Pieszo nie dotrzesz do gospody nawet do jutra – powiedział Victor z rozbawieniem, jakby od razu poprawił mu się nastrój. Ta huśtawka humorów w jaką popadał działała jej na nerwy. Najwidoczniej był niezrównoważony.
Vienna prychnęła ponownie i skrzyżowała ramiona na piersi, przyspieszając kroku i rozbijając drobnymi stopami niewielkie kałuże. Dzięki tym zabiegom miała już ubłocone pończochy.
- Będziesz szła piechotą, nawet kiedy zacznie się ściemniać?
Vienna podskoczyła, kiedy poczuła chrapy konia na plecach. Co za potwór z tego Ashford'a! Jechał na nieznanym sobie koniu i tak beztrosko sobie z nim poczynał.
- Posłuchaj – zatrzymała się gwałtownie i wzięła się pod boki – przestań straszyć mnie tym koniem!
- Nie straszę. – Victor wyglądał poważnie, ale kącik jego ust unosił się nieznacznie w górę. – Najwyraźniej Belb cię zaczepia. Spodobałaś mu się.
- Belb? – powtórzyła Vienna.
Victor wzruszył ramionami.
- Skrót od Belzebuba.
Koń uniósł łeb w górę, jakby rozumiał, że wymówiono jego imię. Fakt, że Victor go ochrzcił byłby nawet zabawny, gdyby tylko Vienna nie czuła takiej złości i niepewności.
- To słodkie, że nazywasz konia własnym imieniem. Śpicie także w tym samym łóżku i wymieniacie się garderobą? Jecie z tej samej miski?
Victor roześmiał się głębokim śmiechem. Vienna skamieniła, kiedy uświadomiła sobie, że wpatruje się w niego oniemiała i odwzajemnia uśmiech. Nie może tak być! Natychmiast musi uwolnić się spod tego czaru.
- Dlaczego jesteś taka uparta? – drążył. Koń szedł już tak blisko, że Victor ocierał się łydką o jej ramię.
Chciała się odsunąć, ale jeśli zrobiłaby choć krok w bok, jak nic wpadłaby w koleinę, z której bez jego pomocy raczej by się nie wygrzebała.
- Wcale nie jestem uparta – wycedziła, ocierając dłonią spocone czoło. – Po prostu nie mam zamiaru cię dotykać. Ale – ponownie się zatrzymała – moglibyśmy się zamienić. Co cię bawi, Ashford? – syknęła.
- Twoja naiwność. Doprawdy sądziłaś, że zejdę z Belba, żebyś mogła na nim jechać? Pozwól, że zdradzę ci pewną tajemnicę. Po pierwsze, Belb zrzuciłby cię, kiedy tylko usiadłabyś na niego tym swoim kościstym tyłkiem, a ja nie prowadziłby go za uzdę jak wczoraj, a po drugie chyba zwariowałaś sądząc, że jak idiota będę szedł obok. Masz prosty wybór: wsiadasz ze mną, albo idziesz piechotą. Chcę tylko dodać, że wciąż nie oddaliliśmy się od lasu. Ja dotrę do wsi szybciej, niż ty i nie będę czekał aż pożrą mnie wilki.
- Wilki!
- Owszem, wilki.
- Zwariowałeś – wymamrotała. – Wilki!
Ale zwolniła i spojrzała na niego przez ramię. Musiała zmrużyć oczy, bo słońce ostro zacinało, kryjąc twarz Victora w cieniu.
- Mówię poważnie – dodał, a Vienna stężała. – No i naprawdę chcę już dotrzeć do gospody. Nie wiem, co nas czeka po drodze, ale równie dobrze znowu możemy natknąć się na oprychów Stanforda. Tym razem wątpię, że znowu nam się poszczęści i znajdziemy kryjówkę.
- Nie mam zamiaru cię dotykać, skoro się mnie brzydzisz. Znowu mnie nienawidzisz – rzuciła oskarżycielsko.
- Znowu? Przecież to nigdy się nie zmieniło – stwierdził, unosząc w górę brew.
- Kłam dalej. Połączyły nas szczególne przygody i wiem, że dbałeś o mnie. Jeśli się kogoś nienawidzi, nie zabiega się tak o jego bezpieczeństwo.
Victor zacisnął szczękę, a mięśnie na jego policzkach drgnęły nieznacznie.
- Nie porzuciłbym cię przecież w gospodzie, ani nie pozwolił, żeby Stanford się do ciebie dobrał. Nie jestem potworem, ty skończona idiotko – syknął i zsiadł z konia, stając naprzeciwko niej.
- Równie dobrze mogło być to chwilowe szaleństwo.
- Chryste, ale z ciebie wariatka – powiedział z niedowierzaniem, przeczesując nerwowo włosy. – Jesteś taka niewdzięczna.
- Wcale nie jestem niewdzięczna. To ty zachowujesz się, jakbyś do reszty zwariował. Ratujesz mi życie, a potem obwiniasz mnie za śmierć twojego psa. Nie mogę znieść twojej nienawiści. Jestem już tym zmęczona, Ashford.
- To nie jest nienawiść – zaprotestował słabo, zaprzeczając sam sobie i pokręcił głową, jakby do końca nie wierzył we własne słowa.
- To co takiego w takim razie? – Prawie wrzasnęła i koń się spłoszył, rżąc cicho na środku wiejskiej drogi. – Zresztą, nieważne – rzuciła i ruszyła przed siebie, stawiając nierówne kroki.
Słyszała za plecami, że Ashford po krótkiej chwili zwlekania pospieszył za nią i krok za krokiem ją doganiał, aż w końcu poczuła na ramieniu jego palce. Szarpnął nią, niezbyt mocno, ale na tyle stanowczo, że odwróciła się w jego stronę.
Patrzyła na niego, unosząc w górę brodę, a potem poczuła jak jego dłoń wsuwa się w jej włosy i przyciąga jej głowę do jego twarzy.
Spanikowała i zesztywniała, wpatrując się w czarne źrenice połykające tęczówki Victora. Oddech mu przyspieszył, a wargi rozchyliły w drżącym oczekiwaniu. Wiedziała, co chce zrobić Ashford, ale nie zamierzała mu tego ułatwiać. Sama ledwo trzymała się na nogach i tylko upór powstrzymywał ją przed tym, żeby nie uciec przed nim z wrzaskiem.
Wiedziała, że walczy ze sobą, bo jakaś jego część chciała ją pocałować w dziwnym, rozpaczliwym i złośliwym pragnieniu, a druga zażarcie z nią walczyła. Widziała tę walkę wyraźnie w ciemniejących źrenicach i w tym przyspieszonym, krótkim oddechu, jakiego nabierał z każdą sekundę.
A ona milczała, prostując się i nie umykając przed jego wzrokiem, zastanawiając się, czy ona nie czuje tej samej potrzeby, tej naglącej, przeszywającej i dręczącej konieczności, żeby zatopić się w jego ustach i przyciskać się do niego, zaciskając mu palce na gardle i dusić, dusić i całować, a potem znowu całować i znowu dusić.
I kiedy już dłużej nie mogła znieść tego zawieszenia i jego niepewności, zarzuciła mu ramiona szyję i przyciągnęła go do siebie, aż ich usta uderzyły o siebie w bolesnym pocałunku. Odruchowo się cofnął, ale nie do końca, choć był kompletnie nieprzygotowany na jej reakcję. Mógł to przerwać, w każdej chwili miał nad tym całkowitą kontrolę, ale jednak tego nie zrobił.
Westchnął cicho i zdawało jej się, że wyszeptał jej imię, a może było to przekleństwo? Cóż, to nieważne, dla niego znaczyło przecież to samo, czyż nie?
Przygarnął ją, ciągnąc za włosy, drugą ręką gładząc jej talię i spuszczając ją niżej na jej pośladki i przyciągając do siebie aż poczuła na brzuchu jego twardniejącą z każdym muśnięciem warg męskość.
To nie był piękny pocałunek. Był brzydki, szkaradny i bolesny, jakby Victor chciał zrobić jej krzywdę, jakby wściekał się, że go pocałowała, ale nie mógł przerwać, nie kiedy wciskała się w niego i delikatnie dotykała jego policzków, a potem wsuwała palce w jego włosy i szarpała nimi, wkładając w to chyba całą siłę, którą dysponowała.
W końcu oderwał się od niej i patrzył ze złością, odsuwając ją na odległość ramienia. Zachwiała się, ale podtrzymał ją i patrzył jak powoli jej oddech się uspokaja.
- To było okropne – podsumował. – Wiesz jednak, że nie mogłem tego zlekceważyć.
- Tego? – wyszeptała.
- Tak, do diabła! Twojego pocałunku!
Znowu patrzył na nią ze złością, a wszystkie emocje, które włożył w ten okrutny pocałunek na nowo w nim rozgorzały, teraz nawet bardziej intensywne i złowrogie.
- Spójrz tylko na siebie. – Wskazał podbródkiem na jej twarz. – Wciąż patrzysz na mnie jak na jedno wielkie nic. Trudno całować usta wykrzywione takim obrzydzeniem.
- Wcale się nie wykrzywiam. I nie czuję obrzydzenia – parsknęła, zaciskając pięści, czując paląc potrzebę wyjaśnienia mu wszystkiego. Ale co miała wyjaśnić? Co powiedzieć, skoro sama nie była pewna własnych uczuć. Czy rzeczywiście tak na niego patrzyła? Być może nie umiała już inaczej, nawet jeśli już tak o nim nie myślała.
Victor tylko prychnął w odpowiedzi i szybkim krokiem zawrócił do konia, dość nerwowo ciągnąc go za sobą. Wystarczyło, że spojrzał na Viennę, a ona posłusznie wsunęła się na siodło. Wbrew swoim słowom, szedł jednak obok konia, choć to znacznie ich spowalniało.
Vienna szukała odpowiednich słów, bo bardzo chciała coś odpowiedzieć. Starała się zrozumieć to, co mówił Victor, ale każdy wniosek do jakiego doszła wydawał jej się idiotyczny. Nie potrafiła go rozgryźć i choć co jakiś czas zerkała na jego pochyloną głowę, to nie rozumiała tych uczuć, które nim szarpały.
Dlaczego chciał ją pocałować i dlaczego był zły na nią, uznając, że patrzy na niego jak na nic niewartego? To nie była prawda, nie teraz, kiedy poczuła między nimi wątłą nić porozumienia. Troszczył się o nią na swój sposób, doskonale o tym wiedziała i była mu za to wdzięczna, choć przez cały czas musiała zachować spokój i ostrożność, bo Victor zachowywał się jak szaleniec z tym wahaniem nastrojów i równie dobrze mógł szykować coś okropnego.
I kiedy tak gorączkowo rozmyślała nad dalszym postępowaniem, poczuła, że ogarnia ją wszechogarniająca słabość pomieszana z panicznym, przeraźliwym lękiem, jakby coś zabierało jej własną wolę.
- Victor – szepnęła i wydawało jej się, że zrobiła to bezgłośnie, ale do razu uniósł głowę i zmarszczył z niepokojem brwi, a ona poczuła jak złota obręcz zaciska się na jej nadgarstku.
Łzy pociekły jej z oczu, a dłonie oderwały się od lejców i zatrzepotały przed jej oczami, jakby próbowała coś od siebie odegnać, ale nie zdążyła, bo osunęła się w ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top