Trzydziesty piąty
Vienna zaczerpnęła głęboko powietrza i to być może był błąd, bo z miejsca odczuła ten oddech w każdym najmniejszym kawałeczku swojego ciała. Cała była obolała i choć jeszcze funkcjonowała na okruchach adrenaliny, to nieuchronnie zbliżała się do krytycznego punktu, w którym nieuchronnie się rozpłacze. Wiedziała, że to nastąpi, bo ból i strach już siały spustoszenie – kwestią czasu był moment, w którym wybuchnie.
Victor śmiał się jedynie chwilę dłużej, a potem jechali już w ponurym milczeniu. Oplatał ją ramionami: z początku mocno, ale teraz niedbale, jakby zaciskanie mięśni było ponad jego możliwościami, lub chęciami. I choć ściskał w palcach wodze konia, a jego szerokie uda oplatały jej nogi, to Vienna miała wrażenie, że to bardziej on polega na niej, niż ona na nim. Z każdym krokiem konia osuwał się nieco w przód, tak że Vienna zmuszona była niemal półleżeć na koniu, pokonana przez ciężar ciała Ashford'a.
Poganiali ogiera przez kilka pierwszych kilometrów, co jakiś czas rzucając zdenerwowane spojrzenia przez ramię. Oprychy księcia nie sprawiały wrażenia chętnych i gotowych do pościgu, ale co z tego, skoro urażona, a raczej zdeptana duma Stanforda mogła zmusić ich do działania.
To, co zrobił Ashford zrobiło na Viennie piorunujące wrażenie i choć do końca nie miała pojęcia od czego zaczęła się ta bójka w gospodzie, to musiała przyznać, że dobrze mu poszło, nawet jeśli przedzierali się teraz przez opustoszałe i zabłocone drogi na jednym zmęczonym już koniu i wydając z siebie dziwne dźwięki z bólu.
Bo to, co przez większość czasu słyszała Vienna, a co przynosiło na myśl upiorne rzężenie było niczym innym jak właśnie upiornym rzężeniem Victora. Koń sam z siebie zwolnił i zaczął niespokojnie krążyć, zataczając niewielkie koła.
Zatrzymali się przy rozwidleniu dróg: obie były w równym stopniu niezachęcające, zarośnięte i ciasne na tyle, że dwójka jeźdźców nie zmieściłaby się na jednym trakcie. Po lewej stronie mieli las teraz jeszcze jasny w blasku słońca, ale z każdą godziną będzie stawał się coraz bardziej odpychający, ciemny i niepokojący.
Vienna zaryzykowała nieśmiałe spojrzenie przez plecy. Trochę obawiała się tego milczenia Victora i choć na początku śmiali się jak opętani i spierali się, w którą stronę ruszyć, to od dłuższego czasu Ashford się nie odzywał, no chyba, że za rozmowę uznać pochrząkiwanie, dyszenie, jęki i stęknięcia, które czasami z niewiadomego powodu wywoływały w Viennie rumieńce, a już zwłaszcza wtedy, kiedy Victor robił to w akompaniamencie przypadkowych i niewinnych muśnięć gorącym oddechem jej karku, albo policzka.
- W którą stronę? – zapytała, ryzykując nieznaczne poruszenie. Victor jęknął żałośnie, ale zacieśnił uchwyt na wodzach konia, który wyczuwając słabość jeźdźca zaczął nierówno szarpać łbem. Vienna zauważyła, że palce Ashford'a bieleją z wysiłku, więc nakryła jego dłoń swoją i zacisnęła palce na wodzach. Koń uspokoił się i zarżał donośnie, co przy takiej ciszy zabrzmiało jak nieoczekiwany wystrzał z pistoletu.
- Obawiam się – zaczął Ashford – że będziemy zmuszeni przeprawić się przez las.
- Przez las? Zwariowałeś? – syknęła, wpatrując się w szeleszczące liśćmi drzewa.
- Jeśli chcesz dotrzeć do następnej gospody przed zmrokiem, to nie widzę innego wyjścia. Spójrz tam. – Wyciągnął ramię w bok, a Vienna zmrużyła oczy. – Ta ścieżka skręca w lewo i oplata las. Chyba prościej będzie skrócić tędy drogę, niż jechać naokoło, nie sądzisz?
- W moim przypadku skracanie drogi zawsze ją wydłuża – wymamrotała. – Mam beznadziejne poczucie kierunku.
- A ja nie, więc z łaski swojej zaufaj mi i ruszajmy w tamtą stronę.
Chciała protestować, ale stwierdziła, że nie ma to najmniejszego sensu, skoro Victor najwyraźniej był w bojowym nastroju i nie zamierzał ustąpić. Nakierował konia i opadł na nią ponownie, klnąc szpetnie pod nosem.
- Chryste, jakaś ty koścista – wyrzucił ze złością.
- Och, przepraszam – syknęła z irytacją. – Ale nikt ci nie każe pokładać się na mnie jak zdechły prosiak.
Victor parsknął śmiechem, który od razu przeobraził się w upiorny kaszel, a ten ostatecznie w ciche jęki. Vienna skłamałaby gdyby powiedziała, że nie poczuła satysfakcji. Ale satysfakcja nie trwała długo, skoro stan Victora zwiastował kłopoty. A co jeśli miał uszkodzone jakieś ważne organy? A co jeśli zaatakuje ich banda księcia? Ona sama była słaba jak kocię i nie stanowiłaby żadnego atutu w przypadku konfrontacji z drabami. Koń ledwo już szedł, powłócząc nogami i rzucając łbem na wszystkie strony, spocony i zirytowany.
A co jeśli Victor straci przytomność? A jeśli umrze? A ona zostanie sama w środku lasu? Raz jeszcze podjęła próbę przekonania go, że skracanie drogi nie jest jej na rękę, ale jedynie wyśmiał jej obawy. Kiedy dotarli do pierwszych młodych drzewek, ciężko zsunął się z konia i oparł o niego oddychając krótko i urywanie. Twarz miał spoconą, zakrwawioną i brudną od kurzu.
Wyglądał jak nieboskie stworzenie z wieloma zadrapaniami i ranami jednymi większymi od drugich, ale ku zdziwieniu Vienny wcale nie sprawiał wrażenia mniej niebezpiecznego, niż wtedy w gospodzie, choć ledwo trzymał się na nogach. Odpoczął chwilę i otarł czoło wierzchem dłoni, chwytając w rękę uzdę i ciągnąc konia za sobą.
- Powinieneś wrócić na siodło – powiedziała ze złością, czując wstyd i upokorzenie, że to on odciążył zwierzę, a nie ona.
- Ważysz tyle, co nic – odparł z lekceważeniem. – Ten ogier nawet by tego nie odczuł.
Vienna nie chciała spierać się w przegranej sprawie, bo koń ewidentnie odzyskał siły uwolniony od jakichś osiemdziesięciu kilogramów, jak wyliczyła sobie Vienna, obserwując z wysokości końskiego grzbietu barczyste ramiona Victora, szeroką pierś, zwężającą się talię i umięśnione uda.
Cóż, ogier być może i nie odczułby, gdyby Vienna zeskoczyła z siodła, ale za to odczuł to Victor, który męczył się z każdym krokiem. Może powinna go podtrzymywać, zwłaszcza, kiedy weszli głębiej w las, a koń strzygł uszami, kiedy zwisające gałęzie muskały jego łeb.
Viennie na początku zdawało się, że poruszają się jakąś ścieżką, ale najwyraźniej musiała zarosnąć, bo pod końskimi nogami widziała jedynie rozmiękłą, brązowawą ściółkę i niewyrosłe paprocie.
Im głębiej wchodzili w las, tym robiło się ciemniej i chłodniej. Co jakiś czas zerkała na Victora, który z każdym krokiem robił słabł i częściej się zatrzymywał, opierając o bok zwierzęcia, albo o szersze pnie drzew.
- Zamieńmy się – zaproponowała coraz bliższa rozpaczy, bo wyrzuty sumienia i strach niemal ją zżerały.
Gwałtownie pokręcił głową i uniósł twarz w górę. Natrafiła na jego spojrzenie: twarde i ostre jak sztylet. Nie życzył sobie jej współczucia, a nawet wprawiało go w zdenerwowanie, choć było to głupie i dziecinne.
- Ledwo żyjesz. I nie przydasz mi się wykończony – perorowała podniesionym głosem. Zacisnęła uda na bokach konia i rozpaczliwie próbowała ześlizgnąć się z siodła, ale wtedy przerwał im urywany krzyk jakiegoś ptaka.
Stężeli oboje i trwaliby tak nadal w dziwnym bezruchu, gdyby Victor nagle nie pociągnął konia za uzdę i nie puścił się biegiem przez chaszcze, które zaczęły uderzać Viennę w twarz, kiedy pędem przedzierali się przez gęstwinę. Koń poruszał się znacznie wolniej, dopasowując tempo do tempa Victora, ale to wciąż była zawrotna prędkość dla rannego człowieka.
Nie rozumiała paniki Victora i to niezrozumienie sprawiło, że krew ścierpła jej w żyłach. A potem dźwięki dyszenia i przedzierania się przez roślinność przerwał wystrzał z pistoletu, tym razem prawdziwy i męskie okrzyki, które stawały się coraz głośniejsze i dzikie.
Vienna chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co. Pochyliła się jedynie nad koniem, żeby zmniejszyć napór powietrza i chociaż pozornie uchronić głowę przed kulką. W końcu Victor zatrzymał się przed rozłożystym dębem i wyciągnął w jej stronę ramiona.
Spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale ostatecznie zsunęła się w dół. Strasznie jęczał i dyszał, ale nie uskarżał się. Z całej siły klepnął konia w zad i oboje patrzyli teraz na znikające w cieniu drzew zwierzę. Nie było czasu na pytania, bo Victor ciągnąc ją za rękę kluczył między cienkimi brzozami i rozgniatał ściółkę, pędząc w stronę... no właśnie, czego?
W końcu zatrzymali się przed niepozornie wyglądającym wzniesieniem. Victor rozejrzał się gorączkowo po maleńkiej polance, a Vienna chodziła za nim krok w krok. Otworzyła ze zdziwieniem usta, kiedy zaczął uderzać stopą o ściółkę i rozległ się zduszony dźwięk, wskazujący na to, że pod ściółką znajduje się pusta przestrzeń.
Z gardła Victora wydarł się cichutki okrzyk triumfu, kiedy upadł na kolana i zaczął postukiwać w zielone krzaczki, przykładając ucho, ewidentnie czegoś szukając. Vienna chciała pomóc, na coś się przydać, ale niewiele mogła zrobić, kiedy zerkał na nią i układał palec na ustach, nakazując jej ciszę.
Głosy mężczyzn znowu rozległy się niepokojąco blisko i Vienna zadrżała, otulając się ramionami, a potem wybałuszyła oczy, kiedy Ashford złapał za zardzewiały hak, pokryty listowiem i uniósł nieco pokrywę ze ściółki.
To była kryjówka. Podeszła do niego i w ciszy wpatrywała się w ciemność. Victor podsunął jej rękę, ale zaprzeczyła, nie chcąc wchodzić pierwsza, skoro nie miała pojęcia, co się tam znajdowało.
Był wściekły, widziała złość na jego twarzy, ale wywrócił jedynie oczami i sam wślizgnął się do środka. Odczekała upiorne sekundy, które dłużyły jej się niemiłosiernie, zanim ujrzała jego wyciągnięte ramiona.
Ponownie zaklął, kiedy spuściła nogi i najwyraźniej musiała trafić stopą w jego głowę. A mówił, że jest za chuda. Chyba jednak swoje ważyła, skoro bolał go ten pusty łeb. Zachichotała nerwowo i powoli wsuwała się coraz głębiej w ciemność i chłód, rzucając ostatnie spojrzenia na polankę.
Kiedy stanęła na ubitej ziemi, Victor wspiął się z powrotem na małą drabinę i wyszedł na zewnątrz, co Vienna przywitała z paniką. Co on robi? Gdzie zniknął i dlaczego wyszedł? Przechadzała się niespokojnie w środku, szukając źródeł pojedynczych smug światła, które padały na klepisko. Wszystkie z nich pochodziły od wydrążonych prostokątnych dziur, wielkości połowy cegły. W tych maleńkich smugach nie widziała za wiele, ale zauważyła, że klepisko było suche, jakby nie dostawał się tu deszcz. Ledwo dostrzegała zarysy drewnianych mebli, a nawet dwa niskie łóżka zapadnięte na środku od częstego używania.
Śmierdziało stęchlizną i wilgotną ziemią, ale nie było najmniejszych wątpliwości do tego, że to często używana kryjówka, a przynajmniej była. Kiedy Vienna przeszła na drugą część pomieszczenia, zauważyła rząd równo poustawianych butelek z mętną zawartością w środku, a także słoiki, w których mogło być dosłownie wszystko. Postanowiła dokończyć inspekcję później, bo ku jej uldze, Victor pospiesznie wsuwał się do środka i zamykał za sobą klapę.
Bezgłośnie wylądował na podłodze, skacząc z ostatniego szczebla drabiny i pochylił się, oddychając płytko i urywanie. Vienna podeszła do niego i ułożyła dłoń na jego plecach, czując jak pod nią drży.
- To kryjówka przemytników bimbru i kłusowników – powiedział powoli, akcentując każdy wyraz z osobna, jakby nie dowierzał własnym wargom, że uda im się dokładnie wypowiedzieć słowa.
Ucichł od razu, kiedy dosłyszeli przytłumione głosy. Vienna zaczepiła palcami o jego przepoconą koszulę i byłaby wtuliła się w niego, ale w porę uświadomiła sobie, że to Victor, więc sztywno odsunęła się o krok i skrzyżowała ramiona na piersi, zastygając w bezruchu.
Była wykończona. Wszystko ją bolało, nawet cebulki włosów, a do tego dochodził strach i zmęczenie. Victor stężał i nasłuchiwał uważnie, odsuwając się od padającej smugi światła i ginąc w mroku. Schwycił ją za dłoń i pociągnął w swoją stronę.
Przylgnęła do jego piersi plecami i czuła jak porusza się jego klatka, kiedy oddychał. Bezwiednie złapała go za dłoń i przyłożyła do własnego mostka, tym samym sprawiając, że obejmował ją teraz w pasie niejako wbrew jego woli, ale nie zabrał ręki, a może nawet zacieśnił chwyt.
Głosy nasiliły się i Vienna pomyślała, że gdyby ostatecznie mocniej się skupiła, udałoby jej się rozróżnić poszczególne słowa, ale była tak przejęta i przerażona, że słyszała jedynie szum własnej krwi i urywany oddech Victora.
Kroki zbliżyły się i dykta nad ich głowami, przez którą weszli do środka wybrzuszyła się i pofalowała, kiedy czyjeś ciężkie ciało przechadzało się bezwładnie w kilku różnych kierunkach.
- Koń pognał tędy – powiedział któryś z mężczyzn, a Vienna przyłożyła dłoń do ust, żeby nie wyrwał się z nich żaden dźwięk.
- Tutaj ślady się urywają – odparł inny, dziwnie zaciągając samogłoski.
Dyskutowali jeszcze przez chwilę, spierając się o kierunek, ale żaden z nich nie pomyślał, że stoją na kryjówce. To było dziwne, że Victor ją znalazł. Ona sama nie dostrzegła niczego, ale być może dlatego, że dykta zdążyła zarosnąć, ale była pewna, że musieli naruszyć jej stan. Najwidoczniej Ashford ponaprawiał to, co zniszczyli, kiedy zniknął na kilka minut i udało mu się pozbyć śladów ich obecności.
Teraz usłyszała jak ktoś kuca na prowizorycznej klapie, a Victor przycisnął ją do siebie. Odwróciła twarz i natrafiła na jego spojrzenie, jeszcze twardsze, niż ostatnio. Spiął się i był zwarty do walki. Wyczuła po ruchach jego ciała, że uruchamiają się jego mordercze zapędy. Bezgłośnie odsunął ją za siebie i stanął w rozkroku, czekając aż oprychy wyważą dyktę i wejdą do środka. Ale ktoś podniósł się powoli, jego kolana strzyknęły tak głośno, że dosłyszeli to nawet tutaj, choć jej walące serce musiało być takie głośne, że Vienna nie powinna słyszeć niczego innego, oprócz niego.
Długo jeszcze trwali w bezruchu, choć byli już pewni, że napastnicy opuścili małą polankę. Victor odetchnął ciężko i jak prowadzony na sznurku, ruszył w kierunku jednego z łóżek. Vienna podążyła za nim i stanęła niepewna tego, co powinna teraz zrobić.
- Podaj mi tę butelkę – odezwał się cicho.
Posłusznie sięgnęła po płaską butelczynę. Victor odkorkował ją i w Viennę uderzył smród mocnego alkoholu. Ashford przyłożył szyjkę do ust i pociągnął spory łyk, krzywiąc się, a potem krótkim ruchem zdjął przez głowę koszulę i z zaskakującą werwą cisnął nią na łóżko, jakby rzucał Viennie rękawicę. Patrzył na nią z przekornym uśmiechem na ustach, a Vienna mrugała, próbując doprowadzić twarz do stanu chłodnej obojętności, choć widok jego nagiej skóry, zrobił na niej ogromne wrażenie.
W niewielkim świetle nie mogła zobaczyć zbyt wiele, ale widziała na tyle, by jęknąć. Jego skóra była sina i zakrwawiona, a cienie na żebrach świadczyły o tym, że oberwał na tyle mocno, żeby przynajmniej obić mu kości.
Uśmiechnął się kwaśno i sięgnął po koszulę, chcąc ją porwać na kawałki, ale Vienna zaprotestowała, oferując mu halkę. Przyjął to z kpiącym uniesieniem jednej arystokratycznej brwi.
- Czymże zasłużyłem na takie poświęcenie? – szepnął, a ton jego głosu zirytował Viennę, która ułożyła stopę na desce pryczy i czekała niecierpliwie aż Victor rozerwie szorstką halkę.
- Nie jestem niewdzięczna – odparła. – Wydaje mi się, że kilkukrotnie uratowałeś mi życie – przyznała z niechęcią, co go rozbawiło.
Pochylał miedzianą głowę i pociągnął halkę tak mocno, że Vienna zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie chwyciła jego obnażonych ramion. Syknął z bólu, ale w ogóle tego nie skomentował. Szew puścił i Victor rozerwał halkę niemal do połowy. Znacznie prościej byłoby, gdyby ją całkowicie z siebie zdjęła, ale wtedy musiałaby ściągnąć najpierw suknię, co jak na razie nie wchodziło w grę. A „jak na razie" oznaczało oczywiście stan, w którym Ashford krwawiłby wszystkimi otworami, a nawet przez skórę i umierał w męczarniach – wtedy byłaby skłonna się przed nim rozebrać, o ile oczywiście byłby przy tym nieprzytomny.
- Dobrze się spisałaś – powiedział dziwnym tonem, składając z pedanterią kawałki oderwanej halki i polewając je alkoholem. – Byłaś naprawdę dzielna.
Spojrzała na niego podejrzliwie, pocierając rękoma obolałe łydki. Stopę wciąż trzymała przy jego udzie, ale nawet tego nie odnotowała, bo on sam całkowicie ją teraz ignorował.
- Wcale nie. Dałam sobie wyrwać wszystkie włosy. – Dotknęła palcami czubka głowy i skrzywiła się ze smutkiem.
Victor spojrzał na nią z ukosa.
- I tak pięknie wyglądasz – powiedział, jakby mówił coś tak oczywistego, jak na przykład to, że dzisiaj słonecznie, albo że herbata bardzo mu smakowała.
Vienna nie potrafiła rozczytać tego tonu. Zastanawiała się, ile w tym było wyćwiczonej kurtuazji, ile bredzenia, ile obojętności, a ile złośliwości, ale dalsze rozważania były kompletnie niepotrzebne, bo Victor już podawał jej materiał i wskazywał na własne ramię. Vienna syknęła, kiedy uświadomiła sobie, że na plecach ma płytką, ale naprawdę długą ranę.
- Łajdak musiał mnie poharatać nożem, choć niebiosa mi świadkiem, że nawet tego nie odnotowałem. Przetrzyj ją proszę alkoholem, żeby nie wdarło się zakażenie.
I choć Vienna nie darzyła Victora szczególnie pozytywnymi uczuciami, to i tak skrzywiła się na myśl, że będzie musiała sprawić mu ból.
- No dalej – zachęcał ją z leniwym uśmieszkiem. – Masz doskonałą okazję, żeby zrobić mi krzywdę.
- Przestań – warknęła, nagle zawstydzona własnymi myślami. – Nie chcę zrobić ci krzywdy – dodała cicho, czekając na reakcję Ashford'a, ale milczał, cierpliwie czekając aż przystawi szmatkę do jego skóry.
A kiedy to zrobiła jego mięśnie stężały, a on sam stęknął i opuścił głowę w dół, zaciskając palce na obramowaniu łóżka. Pociągnął kolejny łyk alkoholu i bez słowa podał jej butelkę, żeby polała nim ranę. Zrobiła to obficie, a on sarkał i przeklinał.
- Trzeba to zszyć – wyszeptała. – Skoro to kryjówka przemytników, musi być tu jakaś apteczka.
- Apteczka – prychnął i roześmiał się głośno, zdecydowanie za głośno jak dla Vienny, ale nie miała serca go uciszać. – Co najwyżej igła i nici.
- Przecież tyle wystarczy – odparła i ruszyła w kierunku zdezelowanych, drewnianych mebli.
Cudem znalazła kilka świec i okazały świecznik, zupełnie niepasujący do brudnego, podziemnego wnętrza. Najwidoczniej został skradziony, ale teraz Vienna miała ochotę wycałować złodzieja, który to uczynił. Obok niego leżało schludnie ustawione krzesiwko. Zapaliła świece i ciasne wnętrze od razu ogarnęło miękkie, chybotliwe światło.
Vienna miała ochotę rzucić się z kandelabrem do Victora, żeby dokładniej przyjrzeć się ranie, ale powstrzymała się, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo się tym przejmuje.
Zamiast tego więc zaczęła otwierać szafki, które skrzypiały przeraźliwie. Ostatecznie jej poszukiwania przyniosły motek nici, dwie szerokie igły, trzy kufle, słoiki z marmoladą, albo czymś, co przypominało marmoladę i jeszcze więcej alkoholu, a właściwie całe morze alkoholu. Przy największej szafce stały oparte, zakurzone strzelby i teraz Vienna zrozumiała, że otwory przez które wpadało światło, idealnie pasowały do ich luf.
Wróciła do Victora, który półleżał teraz opierając się na łokciach i przypatrywał się jej w ciężkim milczeniu, choć pozycja ta była dziwna, biorąc pod uwagę, że naciągał ranę na łopatce. Zmarszczyła brwi, ale niczego nie powiedziała. Poruszył się powoli i dotknął palcem nosa.
- Musisz go nastawić.
- W życiu nie nastawiałam nosa i nie mam zamiaru robić tego teraz! – zaoponowała i dość niezdarnie złapała go za ramię i zmusiła, żeby usiadł tyłem do niej. Poustawiała świece na niskim stoliku i manewrowała ciałem Victora tak długo, aż znalazła najlepszą pozycję.
- Stracę na urodzie, jeśli krzywo się zrośnie – sarkał.
- Nie zrośnie się przez noc – odparła ostro, ale zrozumiała, że Ashford i tak ją do tego pewnie zmusi.
Naciągnęła więc nić do oczka igły i raz jeszcze polała alkoholem ranę. Victor jedynie zadrżał, kiedy wbiła igłę w ranę i przeciągnęła nic boleśnie powolnym ruchem. Zastanawiała się, czy oszczędzić mu bólu i zrobić to szybko i nierówno, czy zostawić mu prostą, schludną bliznę. Wahała się, przynajmniej na początku, ale kiedy głowa Victora opadła w dół, zrozumiała, że zemdlał, więc już się nie spieszyła.
Palce ślizgały jej się od mieszkanki krwi i alkoholu i w końcu zaczęły kleić się, a nić ślizgała się w oczku igły. Nie ułatwiało jej to pracy i co jakiś czas wycierała ręce o brudną suknię i ponownie opłukiwała dłonie w alkoholu.
Kiedy skończyła, uważnie obejrzała resztę ciała Victora, ale żadne jego obrażenie nie wymagało już szycia. Trochę pobrudziła jego plecy i powinna go obmyć, ale nie miała tu wody. Zastanawiała się, czy zaryzykować i nie poszukać jakiegoś źródła. Na pewno musiała być tu jakaś rzeczka, albo staw, skoro kłusownicy się tutaj ukrywali. Wiedziała jednak, że Victor tylko by się wściekł, gdyby dowiedział się, że wychodziła. Pchnęła go więc lekko i z wysiłkiem przewróciła na bok.
Przez chwilę patrzyła na jego ściągniętą cierpieniem twarz i wilgotne loki przyklejone do czoła. Zaczesała je w górę i odsłoniła ranę na łuku brwiowym. Przesunęła palcem po policzku i obrysowała kształt nawet przez sen nadąsanych warg. Nos rzeczywiście był paskudnie złamany, dlatego ominęła go w ciekawskiej wędrówce. Wierzchem palców pociągnęła niżej przez szyję, aż do dołka pod jego gardłem teraz mokrego od zbierających się w nim kropel potu. Wydawało jej się, że będzie to dla niej odrażające, a tymczasem poczuła nieodpartą chęć dotknięcia tego zagłębienia ustami. Spłoniła się rumieńcem i przycisnęła drżące dłonie do policzków, zawstydzona sama przed sobą.
Odeszła od nieprzytomnego Victora i usiadła na drugim łóżku, uprzednio uważnie sprawdzając, czy nie ma na nich żadnych insektów. Była wykończona, ale czuła obrzydzenie na myśl, że miałaby się położyć na starych kocach. Oparła się więc plecami o ścianę i oplotła ramionami kolana. Z biegiem czasu robiło jej się coraz zimniej i z tęsknotą patrzyła na rozgrzane ciało Victora. Jakże łatwo było wsunąć się do jego łóżka i przytulić plecy do jego piersi. Z pewnością objąłby ją ciężkim ramieniem i przycisnął się do niej.
Ta myśl przywołała przed jej oczy twarz Deamona. Zacisnęła powieki i potrząsnęła głową. To do niego pragnęłaby się przytulić. Leżeliby twarzami do siebie i wpatrywali w oczy. Jego byłby czarne jak najgłębsza noc, a jego ogon muskałby jej plecy. Oddychaliby w tym samym tempie i może, może! Może odważyłaby się wyznać mu co do niego czuje, a on odwzajemniłby się tym samym i żyliby razem długo i szczęśliwie.
Westchnęła bardziej zasmucona tymi majakami, niż pocieszona, bo prawdopodobieństwo ich ziszczenia się bliskie było zeru. Odchyliła głowę w tył i zacisnęła powieki, czując jak w kącikach oczu zbierają się jej łzy. Co też ona narobiła? Dlaczego ruszyła w pogoń za Rose, która (teraz z całą pewnością wiedziała) porzuciła ją na pastwę zbereźników. Po co angażowała w to Ashford'a? Gdyby nie wyjeżdżała, mogłaby zobaczyć się z Deamonem. Może nawet udałoby się jej ponownie uwięzić go za pomocą bransolety i sprawić, że nie ucieknie, dopóki wszystkiego jej nie wyjaśni.
Ze złością potarła chłodny metal i z ciekawości spróbowała ściągnąć z nadgarstka bransoletę, ale nie była w stanie. Przeniosła wzrok na Victora, który oddychał teraz lekko, jakby zaraz miał się obudzić. W panice zamknęła oczy i zaczęła udawać, że zasnęła.
Nie odważyła się spojrzeć i sprawdzić, co on robi, ale wyczuła, że porusza się bezgłośnie i niemal na palcach chodzi po pomieszczeniu, otwierając szafki, które ku jej zaskoczeniu tym razem nie wydały z siebie żadnego dźwięku. I kiedy tak starała się zapanować nad oddechem, symulując sen, sama nie wiedziała, kiedy naprawdę zasnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top