Siedemdziesiąty
Rose bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi. W fałdach sukni trzymała nóż, który zabrała ze stołu podczas śniadania.
- Mam nadzieję, że nie będę musiała tego użyć – mruknęła.
- Na pewno nie, ale ostrożności nigdy za wiele.
Vienna poprawiła poduszkę pod głową Victora i ucałowała jego chłodne usta. Po raz ostatni z wielką ostrożnością sprawdziła poziom laudanum w strzykawce.
- Zaaplikuj tylko wtedy, kiedy zacznie się wybudzać.
- Wiem – powiedziała ostro Rose. – Tysiąckrotnie to mówiłaś. Jestem na wszystko przygotowana.
Już podczas śniadania dziewczęta zaczęły symulować złe samopoczucie. Ciocia Meredith ubolewała, że najpewniej nie wezmą udziału w zabawie, choć obie tak bardzo się na nią cieszyły. Chwilę później przemknęły do pokoju, w którym ulokowano Victora.
- Teraz wszystko jest w twoich rękach, Vienno. Mam nadzieję, że uda ci się przez nikogo niezauważona wykraść konia.
- W razie kłopotów mam pieniądze, które zamkną usta gadatliwym – zbagatelizowała.
Nie przyznałaby się Rose, ale zaczęła bardzo się denerwować. Dotychczas, kiedy działała wspólnie z przyjaciółką nie pozwalała sobie na strach, jednak teraz bolesny ucisk w żołądku i gorzki posmak w ustach świadczył o narastającym przerażeniu.
Już niedługo spotka się z Carmen. Bezwiednie dotknęła dłonią brzucha. Ryzykowała wiele, coś więcej, niż własne życie, ale równocześnie starała się ratować inne. Gorąco wierzyła w powodzenie misji. Miała przecież dobre pobudki i w gruncie rzeczy była całkiem przyzwoitą osobą, los zatem powinien ją wspierać. Może to i naiwne, ale musiała zaryzykować.
Czule pożegnała się z Rose i sowicie płacąc stajennym, wybrała sobie najlepszego konia. Trafiło na narowistą kasztankę Polly. Była szybka i wytrzymała, a na tych właśnie cechach Viennie teraz szczególnie zależało.
Usiadła po męsku i poganiając konia, wjechała na pobliski trakt. Stąd nie było daleko do twierdzy. Vienna wiedziała to nie tylko z map, ale także z osobliwego przeczucia i coraz ciaśniej oplatającej jej nadgarstek bransolety.
Ponure myśli co chwilę wdzierały się jej do głowy, ale skutecznie z nimi walczyła. Pocieszała się istnieniem sojusznika. Nie dopuszczała do siebie innej możliwości.
Po kilku godzinach zatrzymała się na zachęcająco wyglądającej łące, dając odpocząć klaczce. Sama zjadła skromny posiłek i niezwłocznie ruszyła w dalszą drogę, mając za plecami słońce zbliżające się do horyzontu.
Zmierzchało, kiedy koń w akompaniamencie stukotu kopyt wjechał na kamienistą ścieżkę. Vienna zadarła głowę w górę i ujrzała groźnie wyglądającą skałę, w której zagłębieniu skryta była niewielka brama.
Zrozumiała, że rzeczywiście ukształtowanie terenu idealnie nadawało się do odpierania oblężenia. Wyobraziła sobie jeźdźców, rycerzy walczących pomiędzy ostrymi skałami i zadrżała na tę myśl. Koń zwiesił łeb i tańczył niespokojnie, jakby wyczuwał echo minionych wydarzeń, a może zło sączące się od Carmen.
Vienna zsiadła z Polly i próbując uspokoić klaczkę, głaskała ją po chrapach. Była już tak bliska celu, miała go na wyciągnięcie rąk. Ale wtedy pojawiły się zdradzieckie wątpliwości. Chciała zawrócić, tchórzliwie oglądała się za plecy, na kuszącą drogę prowadzącą z powrotem do bezpiecznej rezydencji pana Larsona.
Może powinna przybyć tu z Deamonem? Co za bzdura, że mu nie ufała. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że podczas tej wizji był po prostu zagubiony, ale wciąż wierny tylko jej. Ale przecież nie tylko o to chodziło. Nie mogła ryzykować jego życiem i życiem Victora. Zbyt wiele dla niej znaczyli, by pozwoliła im się dla niej poświęcić.
Zostawiła wystraszonego konia na drodze i sama ruszyła przed siebie. W uszach słyszała jedynie szum własnej krwi i dźwięk fal uderzających o skaliste nadbrzeże. Im głębiej wchodziła na drogę, tym stawało się ciemniej, jakby ostatnie promienie słońca tutaj nie dochodziły. Z duszą na ramieniu przeszła przez strzelistą bramę, nerwowo pocierając bransoletę. Bolało, jakby wbijały się w jej skórę ogniste igiełki.
Kiedy kładła dłoń na żelaznych okuciach ciężkich drzwi, zrozumiała, że nie ma już odwrotu. Gdzieś tam, lada moment Victor przeistoczy się w Deamona. Może i Vienna popełniła błąd przychodząc tu w nocy, kiedy cienie nabierały większej mocy, ale jakie to teraz miało znaczenie? W każdych okolicznościach wchodziła do gniazda żmii.
Krzyknęła cichutko, kiedy nieostrożnie nastąpiła na ostry kamień. Rozległ się nieoczekiwany hałas, gdy echo pustych ścian zwielokrotniło dźwięk osuwanych skałek. Vienna wsunęła się do środka, przyzwyczajając oczy do panującego mroku. Potarła dłonią ramiona, próbując odegnać chłód. Wewnątrz pachniało morzem, wilgocią i pyłem. Miejsce wyglądało na od dawna niezamieszkane, a to oznaczało, że zapewne wcale nie ma tu potencjalnej sojuszniczki Vienny. Spojrzała na drzwi. Miała jeszcze okazję, by zawrócić, ale wtedy ciszę przeciął śmiech.
- Popełniłaś największą głupotę, jaką można sobie wyobrazić.
Vienna przełknęła ślinę. Znała ten głos. Rozpoznałaby go wszędzie. Na razie rozlegał się z zewsząd i znikąd równocześnie. Trwożnie rozejrzała się dookoła szukając jego źródła, ale Carmen brzmiała, jakby tkwiła we wszystkich ścianach naraz.
- To chyba ten moment, w którym powinnam wyjaśnić wszystkie moje pobudki, czyż nie? Tak właśnie robią złoczyńcy w każdej bajce i w każdej opowieści, prawda?
- W istocie – wymamrotała Vienna. – Ale mało mnie obchodzi źródło twojej podłości. Dość już widziałam.
- Ale nie wszystko.
Vienna zesztywniała, kątem oka dostrzegając wijące się przy ścianie cienie. Powiększały się, sunąc po zakurzonej podłodze. Odczuwała nieodpartą chęć, by się cofnąć, ale nie chciała dać Carmen tej satysfakcji.
- Nie będę się powtarzać, Carmen. – Była wściekła, że głos tak jej drży. – Chcę przejść od razu do rzeczy.
- Nie robię interesów, jeśli o to ci chodzi – stwierdziła ze znużeniem Cyganka.
Robiło się coraz głośniej. Cienie syczały coś w zapamiętaniu, ale Viennie nie udało się rozróżnić poszczególnych słów. Wkrótce obok tych nieludzkich dźwięków dosłyszała tupot nagich stóp. W ciemności jarzyły się błękitne oczy.
- Jeszcze niedawno byłaś bardziej, niż chętna, by się ze mną układać.
- Wtedy nie miałam tego. – Z ciemności Carmen wyciągnęła rękę. W dłoni połyskiwało coś jasnego i pięknego jak poranek. Serce Victora uderzało miarowo. Vienna stłumiła napływające do oczu łzy. – Chciałam ci podziękować za ten dar. Bo widzisz, moja droga, gdyby nie ty i znacznie mniejsza odległość między nami, nigdy nie udałoby mi go pochwycić. Znasz te legendy, że pożarcie serca wroga daje nadludzką siłę? Że tym przejmuje się jego moc? Robiono tak niegdyś w przeszłości. A ja myślę, że powinnam na nowo ożywić tę tradycję. A gdyby tak zjeść i serce Deamona? A może i twoje na dokładkę? Jak myślisz, Vienno, ty mała, głupia, naiwna owieczko, czy dzięki temu uwolniłabym się z tych kajdan?! – wrzasnęła nagle, rzucając się gwałtownie w stronę Vienny.
Rozległ się huk uderzających o siebie łańcuchów. Ręce i nogi Carmen skute były eterycznymi wiązkami niemal zupełnie takimi, jakie wydobywały się z bransolety Vienny, z tą znaczącą różnicą, że były mocniejsze i grubsze.
Vienna podążyła wzrokiem za ich ujściem i zauważyła pochyloną, skarlałą sylwetkę. Zamrugała, próbując dojrzeć więcej zza pleców Carmen. Postać poruszała się w rytm ruchów Cyganki. Vienna dojrzała błysk bransolet na nadgarstkach postaci. Ktoś pętał Carmen tak samo jak Vienna pętała cienie i Deamona.
- Nie zwracaj uwagi na to truchło – powiedziała Carmen, nie spuszczając oczu z Vienny. – Nie pomoże ci – dodała, jakby czytała jej w myślach.
- Ale wciąż cię więzi. Truchło – odparła z naciskiem, uśmiechając się drwiąco.
W ciemności błysnęły białka Carmen.
- Nie sprowokujesz mnie kpinami. I doprawdy nie wiem, coś ty sobie myślała, przychodząc tutaj. Zaraz przybędzie tu Deamon. Czuję go, wiesz? Tęskni za swoją panią. Za jej pocałunkami i dotykiem. Kojarzysz ten słodki dźwięk, jaki wydaje, kiedy w ciebie wchodzi? Tak? Cóż, ja też.
Vienna zacisnęła pięści. Wiedziała, że Carmen próbuje ją zdenerwować, budząc w niej zazdrość. Stłumiła w sobie jej ukłucie. Deamon nie miał innej kobiety, oprócz niej, wiedziała o tym. I to wcale nie było najważniejsze. Mógłby mieć i tysiące, ale liczyło się tylko to, że w tej chwili był bezpieczny. Chyba.
Bransoleta na nadgarstku Vienny zawibrowała, a z palców dziewczyny zaczęły wysnuwać się cieniutkie nici. Vienna mogłaby przysiąc, że ujrzała panikę na twarzy Carmen, która jednak od razu przybrała znudzony wyraz.
- To zbyt mało, by mnie powstrzymać – stwierdziła, poruszając ramionami i wskazując brodą na Viennę.
Zasuszona postać poruszyła się, jakby podczas obecności Vienny traciła siłę. Czy to była pułapka? Może Vienna miała zastąpić tę kobietę? Ale jeśli tak, to powinna być gotowa, a Vienna zdecydowanie gotowa nie była. To przecież nie przypadek, że więzy trzymające Carmen w zamknięciu nagle stały się znacznie słabsze, kiedy Vienna przekroczyła próg jej więzienia.
- Wiesz, co daje siłę tym okowom? – zapytała Cyganka, z dźwięczącą w głosie nostalgią. – Miłość – wyjaśniła, nie czekając na odpowiedź Vienny. – Zrobiła wszystko, by mnie chronić, nawet sądząc, że chroni mnie przede mną samą. Nawina kobieta. Głupia. Zupełnie jak ty. Ale na tym podobieństwa się kończą, Ousborn – dodała zjadliwie.
Cienie narastały wokół Vienny, nabierając wyraźniejszych kształtów. Robiło się coraz chłodniej i ciemniej, ale Vienna nie ruszała się nawet o krok. W porządku, jeśli ma zająć miejsce tej kobiety, zrobi to.
Wtedy ogromna siła odrzuciła ją na bok. Vienna upadła na podłogę, uderzając brzuchem o drewnianą ławę. Poczuła ostre ukłucie bólu narastające w podbrzuszu i jedynie siła woli powstrzymała ją przed zemdleniem.
Bezwiednie zsunęła dłoń w dół i sięgnęła pod fałdy sukni. Poczuła, że coś wilgotnego wypływa z jej wnętrza. Oniemiała patrzyła na błyszczące od krwi palce i rozszlochała się bezgłośnie w tym samym momencie, w którym Carmen wybuchła obłąkańczym śmiechem.
- Podziękujesz mi później – odezwała się Carmen. – Brzemienna strażniczka, to raczej niespotykany ewenement. Powinnaś czuć obrzydzenie na myśl, że Ashford skalał cię swoim nasieniem, ale ty się cieszyłaś, prawda?
Vienna dłużej nie mogła już powstrzymać łez. Spłynęły gorącym strumieniem po jej policzkach. Jakiż wielki błąd popełniła. Naraziła dziecko i Carmen je skrzywdziła. Nigdy sobie tego nie wybaczy, nigdy.
- No cóż, było minęło – mówiła beztrosko, ale Vienna przestała jej słuchać, bo gdzieś w jej wnętrzu, w środku duszy rozległ się cichy głos.
Kojarzyła go, znała. Coś mówił, na początku niewyraźnie, ale z każdą chwilą brzmiał coraz głośniej: Przy istnieniu trzyma ją świadomość klątwy, którą rzuciła na Ashford'ów i Ousborn'ów. Karmi się jej plonami. Wytrzymaj jeszcze chwilę. Niedługo pozna prawdę i zrozumie.
Ale jaką prawdę? Vienna zasłabła, uzmysławiając sobie, że wypływająca z niej krew wkrótce sprawi, że zemdleje, a potem umrze. Jeśli nie pomoże jej lekarz, będzie po niej.
Cyganka zbliżyła się do niej o kolejnych kilka kroków, ciągnąc za sobą bezwładne ciało. Vienna zmarszczyła czoło, kiedy wszystko zaczęło nabierać sensu. Na podłodze leżała kobieta. Czarne włosy przyprószone siwizną, długie kolczyki w uszach i pomarszczona twarz. Vienna rozpoznała ją z wizji. Carmen uwięziła jej własna babka. Vienna dostrzegła, że pierś kobiety ledwo dostrzegalnie się unosi. Żyła! Ale to niemożliwie. Nie, nieprawda, tu wszystko było możliwe. Chłopcy zaklęci w cienie, Cyganka, karmiąca się nienawiścią od setek lat, tajemnicze wizje. Wszystko. To wszystko było możliwe.
- Babcia z największą radością odda ci panowanie nade mną, czyż nie, babo? Szkoda tylko, że obdarowała cię tylko jedną bransoletą, a w tobie nie ma ani kropli romskiej krwi, ty plugawa córko Ousborn'ów. – Splunęła w twarz Vienny, chwytając ją palcami za brodę.
Vienna dostrzegła, że serce Victora zabiło gwałtownie. Albo to jedynie przewidzenie. Może wzrok płata jej figle. Sięgnęła po nie niezgrabnie, a Carmen krzyknęła desperacko, kiedy Vienna palcami musnęła eteryczny kształt.
Cienie skłębiły się wokół niej, a bransoleta rozbłysła światłem. Mogę ją spętać, potrafię, mogę to zrobić, powtarzała sobie w myślach.
- Carmen!
Cyganka drgnęła i gwałtownie odwróciła się w tył. Vienna zakwiliła, czując lodowaty ciężar na piersi. To cienie tłoczyły się na niej i lada moment, a wnikną w nią, a wtedy Carmen bez trudności sięgnie do jej serca.
- Zostaw ją – syknął Deamon.
Stał nieco pochylony. Jedno z jego skrzydeł było rozpostarte na całą jego imponującą szerokość. Drugie trzymał blisko ciała i Vienna pojęła, że Rose jednak musiała ugodzić je nożem. Zrobił kilka kroków, nie spuszczając Cyganki z oczu.
- Wiedziałam, że przyjdziesz. – Carmen podniosła się z kolan i ruszyła do Deamona, ciągnąc za sobą ciało babki. – Sądzisz, że cokolwiek jest mnie w stanie teraz powstrzymać? Zaraz będę miała i jej serce. Cienie już nad tym pracują, choć ta przeklęta bransoleta znacznie to utrudnia.
- I po co to wszystko? – zapytał Deamon. – Będziesz sama.
- Ale wolna – syknęła. – Tkwię tu uwięziona przez tyle lat. Przez cały ten czas byłam uśpiona, czekając, aż wreszcie rody Ashford'ów i Ousborn'ów się ponownie się połączą. Stworzyłam ciebie, byś był moimi oczami i szpiegował dla mnie. Widziałam życie, zaznałam go i zasmakowało mi. Nie zrezygnuję z niego, gdy mam je w zasięgu ręki. A raczej trzech serc. Podejdź tu, mój kochany. Weź mnie w ramiona, jak wtedy. Pamiętasz?
Deamon stężał. Czuł mrowienie w najmniejszych kawałkach ciała. Skrzydło cholernie go bolało, bo Rose dźgnęła w nie chyba setkę razy. W żyłach czuł krążącą truciznę. Ta mieszanka znacząco zmniejszała jego szanse na pokonanie Carmen, ale nic nie miało znaczenia, kiedy na szali leżało życie Vienny i Victora. Victora, który wkrótce zajmie jego miejsce i będzie tylko bezużytecznym workiem kości.
Miał może kilka minut do świtu i musiał je wykorzystać. Próbował znaleźć rozwiązanie, ale w stanie otumanienia ledwo myślał. Zarejestrował tylko zakrwawione dłonie Vienny, jej coraz chrapliwszy oddech i skarlałą postać z przytwierdzonymi do nadgarstków bransoletami.
- A czy ty Deamonie jesteś wolny? – zapytała Carmen, muskając dłonią jego policzek.
Chciał się cofnąć, bo jej dotyk był mu wstrętny, ale wtedy pojął, że oto nadarzyła się okazja. Carmen chyłkiem sięgała do jego piersi. Wiedział, że planuje zabrać mu jego serce. Widział, że cienie, z którymi zwykle walczył kłębią się za jego plecami, a jeden już sięga w jego kierunku. Pochylił się, markując osłabienie, co wcale nie było trudne, biorąc pod uwagę jego stan, a potem schwycił Carmen za wiotką szyję i zanurkował głową w dół prosto do jej dłoni. Szeroko otworzył usta i na ostatnim wydechu pochłonął serce Victora, niewielką złocistą plamę światła.
W jednej chwili bezwładne ciało Victora runęło na podłogę, a wściekły krzyk Carmen rozdarł ciszę. Dopadła do niego, próbując wcisnąć dłonie w jego pierś, ale Victor już odzyskiwał przytomność. Toczył bezrozumnym wzrokiem po ciemnym wnętrzu, a kiedy zrozumiał, kto przed nim klęczy, przetoczył się na bok.
Wtedy natrafił wzrokiem na skuloną postać na podłodze. W gardle poczuł ostre drapanie i uwierający płacz.
- Babcia? – szepnął niemal bezgłośnie.
Czuł wbity w siebie wzrok Carmen. Nie mógł jej ignorować, bo była niebezpieczna jak dzikie zwierzę, ale nie potrafił poradzić sobie z szokiem. Jego ukochana babcia, która nie żyła od dwudziestu lat pętała bransoletami Carmen.
- Coś ty powiedział? – syknęła Cyganka, łapiąc go za ramię. – Jak tyś ją nazwał?
- To moja babcia – warknął, popychając oniemiałą Carmen. Nie widział jeszcze Vienny. Zresztą, trudno było ją dostrzec w plątaninie cieni. I z całą pewnością Victor nawet nie pomyślał, by była tu obecna.
Klęknął przy babci, odgarniając z jej pomarszczonej twarzy włosy. Poruszyła się pod jego dłonią, jakby dotyk palców Victora wtłoczył w nią życie.
- Ona nie wie. Nie chce mnie słuchać – jęknęła.
- Kto nie chce, babciu?
- Przestań ją tak nazywać! – wrzeszczała Carmen, po dziecinnemu tupiąc stopami w podłogę.
W tym samym czasie nici sączące się z palców Vienny ciasno oplotły kostkę Cyganki. Pochłonięta atakiem szału nie zauważyła, że okowy z bransolet babci stają się coraz krótsze, jakby wsparcie ze strony Vienny napełniło babcię nową energią.
- Opanuj się, ty krnąbrna dziewucho! – skarciła Carmen babcia. Jej głos nabrał żelaznych nut. Podniosła się na łokciach, wczepiając palcami w ramię Victora. – Ty uparty, głupi bachorze!
Carmen zamrugała, a jej piękna twarz wykrzywiała się w grymasach złości.
- Wciąż tego nie dostrzegasz, ślepa lisico?
Carmen otworzyła usta, piorunując wzrokiem babcię i Victora. Jej pierś poruszała się w spazmatycznych oddechach. Widziała. Tak, teraz widziała, ale wciąż odrzucała prawdę.
- Kłamiesz! – wrzasnęła, opryskując babcię śliną.
Staruszka chwiejnie podniosła się na kolana i sękatymi palcami złapała za brodę Victora, podsuwając ją niemal pod samą twarz Carmen.
- Ma twoje usta i ten sam nos.
- Kłamliwa świnia! – Zamachnęła się na babcię, ale powstrzymały ją łańcuchy.
- Byłaś taka wściekła, taka gniewna – kontynuowała babcia. Wsparcie ze strony Vienny dodało jej sił. – Mówiłam, że nie możesz pójść do tego lasu, mówiłam ci!
Carmen zacisnęła palce na uszach, a z oczu popłynęły jej łzy pełne furii. Niemal o tym zapomniała. To było tak dawno...
Ciemny las, rozpalone ognisko i ostry, mdlący zapach palonych ziół. W palcach ściskała srebrzyste, platynowe włosy i miedziany lok. Nienawiść na jej twarzy odbierała jej wrodzony urok. Z wściekłością wpatrywała się w tańczące płomienie, czując jak przez jej ciało przenika życiodajna pieśń przodków.
Nikt jej tego nie uczył. Babcia zabraniała kontaktów z przodkami, uznając, że Carmen jest za młoda, by z nimi rozmawiać, ale to nieprawda. Chodziło tylko o to, że babcia się jej bała, bo była od niej znacznie słabsza.
Dziewczyna potarła palcem bransoletę. Dopiero dzisiaj zrozumiała, że to nie był zwykły podarek, tylko kajdany. Kajdany od babci, która chciała ją kontrolować i odebrać jej siłę. Ale Carmen ją rozgryzła, przejrzała jej plany i zrozumiała, że miłość babci tylko ją ogranicza. Że każda miłość ją ogranicza. Miłość do Ashford'a, miłość Ashford'a do dziwki Ousborn'ów i miłość tej dziwki do Ashford'a. Nawet chorobliwe pożądanie Bavala, który ubzdurał sobie, że darzy Carmen miłością.
Ale ona była ponad to, ponad te śmieszne miłostki. Zimny wiatr poruszył jej włosami. Carmen postąpiła do przodu i stanęła tak blisko ogniska, że płomień poparzył jej kolana. Nic jej to nie obchodziło, kiedy zmienionym głosem mruczała zaklęcia. Palce zaciskała tak mocno, że włosy wżynały się w jej skórę. Krew pociekła między knykciami i poplamiła bransoletę.
W lesie zatańczyły cienie i Carmen zlękła się ich nienawiści. Czyniła coś zabronionego, wezwała przodków, by jej służyli, ale cienie nie chciały mieć pana. Walczyły z nią, szczerząc widmowe kły i kąsając ją do bólu. Część z nich wniknęła w jej serce i otuliła mrozem.
Ale Carmen kontynuowała swoje zaklęcia, nie mogła już przestać. Skonstruowanie klątwy nie było proste. Niestety w przyrodzie najważniejsza była równowaga i jeśli Carmen chciała coś dostać, musiała też coś oddać. W zamian za rzucenie przekleństwa i panowanie nad cieniami, oddała przodkom na własność własne serce. Bo po cóż jej ono?
Była wściekła, kiedy po fakcie dowiedziała się, że nie można rzucić klątwy bez możliwości jej zdjęcia. Musiały zaistnieć pewne warunki, które umożliwiały zerwanie przekleństwa. Takie były zasady
A klątwa, którą rzuciła była piękna: każdy męski potomek Ashford'ów w wieku dojrzewania rozdzielał się na swoją cienistą część i żył z nią tak długo, aż zdychał w końcu rozerwany na dwoje, popadając wcześniej w szaleństwo.
Tyle, że Carmen była głupia. Gdyby tylko przywiązywała większą uwagę do nauk babci, pojęłaby, że tylko Romowie mogą takową część posiadać. Zrozumiałaby, że nie rzuca klątwy jedynie na potomków Ashford'ów, ale także i na własnych. Ashford zasiał w jej łonie ziarno, a ona za siedem miesięcy powije chłopca.
Tylko, że wtedy będzie już w swoim więzieniu, skazana na wieczne potępienie. Gdyby wiedziała, że dziecko, któremu Ashford da swoje nazwisko, będzie także i jej synem, nigdy nie rzuciłaby klątwy. Ale nie chciała słuchać babki, która zauważyła, że spóźnia się jej comiesięczne krwawienie. Nie, ona wolała uśpić babkę miksturą i w noc przesilenia udać się do lasu i podjąć najgorszą w skutkach decyzję.
Bo klątwa, a tym samym uwięzienie Carmen, trwać będzie dopóty Ashford nie zaakceptuje swojej cienistej natury, dopóty oba byty nie pojmą, że są jednością i dopóty córka Ousborn'ów nie pokocha ich obu. Wtedy i tylko wtedy przekleństwo zostanie zerwane, a oba rody uwolnione.
Gdy rankiem przy szczątkach ogniska babcia odnalazła zemdloną Carmen, nie wiedziała, co począć. Zdawała sobie sprawę z tego, że stało się coś strasznego i wnuczka dopuściła się okropnej potworności. Naprędce ukryła jej nieprzytomne ciało w gęstych krzakach i udała się do Ousborn'ów. Nie chciano wpuścić jej do rezydencji gadziów, ale w końcu narzeczona Ashford'a zgodziła się ją przyjąć.
Spędziły długie godziny na niezwykle trudnej rozmowie. Dziewczyna była uparta i początkowo nie mogła uwierzyć w rewelacje staruszki, ale wkrótce pojęła, że kobieta nie kłamie. O zmroku wyruszyły do lasu i długo debatowały nad tym, co powinny zrobić.
- Masz zupełną pewność, że to dziecko mojego narzeczonego? – zapytała cierpko, wbijając wzrok w płaski brzuch Carmen.
- Tak, spłodził syna. A twoje łono jest suche i nieurodzajne.
- Co to ma do rzeczy? – warknęła.
- Jedynym zadaniem kobiety w twojej sferze jest zapewnienie mężczyźnie dziedzica. Ty jesteś pusta jak wydrążona skała. A tu Ashford ma syna z mocno bijącym sercem.
- Przecież to absurd! Nie wezmę dziecka Cyganki i nie wychowam jak swojego!
Staruszka złapała damę za dłoń i dziewczyna z miejsca znieruchomiała, czując, że jakaś siła wnika do jej umysłu.
- Okaż łaskę temu dziecku. Czemu ono winne? Będzie dobry synem, przecież widzisz sama.
- Będzie diabłem – syknęła. – Pokazujesz mi przyszłość z całymi jej wadami i zaletami. Owszem, widzę chłopca, a potem mężczyznę, ale widzę też kłębiące się wokół niego cienie i bestię, którą się stanie. Widzę też, że będzie krążył wokół córki mojej siostry jak dzikie zwierzę wabione nęcącym zapachem.
- To nie będzie jego kuzynka – przerwała jej Cyganka.
- Ale on o tym nie wie, a to obrzydliwe!
- Zwalczy to jak i każdą pokusę, a na starość będzie dla ciebie pocieszeniem. Pokochasz go jak swoje własne dziecko. Widzę to i ty też zobaczysz. – Dotknęła palcem jej czoła i po chwili zabrała dłoń.
- Nawet jeśli się zgodzę, Ashford nigdy nie da nazwiska Romowi.
- O niczym się nie dowie. Skłamiesz, że jesteś brzemienna. Pomogę ci we wszystkim. Po ślubie poprosisz o przeniesienie do małej wiejskiej rezydencji hrabiego i tam będziesz przez całą udawaną ciążę. A kiedy przyjdzie czas, podaruję ci syna Carmen.
Kobieta zacisnęła wargi.
- Dlaczego miałabym się zgodzić? Co mnie obchodzi ich bękart? Ta sprawa w ogóle mnie nie dotyczy.
- Dotyczy, jeśli kochasz narzeczonego, a wiem, że tak jest. Znam twoje serce.
Carmen potrząsnęła głową. Wizja sprawiła jej fizyczny ból. Łkała i jęczała, próbując pozbyć się obrazów z umysłu. Babcia stała, opierając się na ramieniu Victora, a smutek na jej twarzy sprawiał, że Carmen ogarniała jeszcze większa wściekłość.
Pojęła absurd swojej sytuacji. A kiedy zrozumiała, że nienawiść, która utrzymywała ją przy życiu i okowy magii, które nie pozwalały jej wydostać się na zewnątrz są w zasadzie wynikiem ogromnego nieporozumienia, pusta przestrzeń w jej piersi powiększyła się.
Dopóki Carmen wierzyła, że przy istnieniu trzyma ją nienawiść do wspólnych potomków Ashford'ów i Ousborn'ów, żyła w swojej klatce. W momencie, w którym zrozumiała, że w rzeczywistości Ashford'owie i Ousborn'owie nigdy nie mieli wspólnego dziecka, pojęła absurd własnej klątwy i to, że przestała działać. A skoro przestała działać, nic już nie trzymało Carmen przy życiu.
- Nie wiedziałam – jęknęła. – Mogłaś mi powiedzieć – rzuciła oskarżycielsko. – Przez cały ten czas...
- Wtedy mnie słuchałaś, a później było już za późno. Nie chciałam twojego cierpienia, ale sama zrobiłaś sobie krzywdę. Ale dość już tego. Nadszedł twój czas, Carmen. Zasady klątwy są proste. Znasz je doskonale, bo sama ją rzuciłaś.
- Cienie były podstępne – syknęła. – Oszukały mnie.
- Nikt cię nie oszukał. Sama jesteś sobie winna, dziewczyno. Zawarłaś pakt z siłami, których nie rozumiesz, a teraz nadeszła już pora.
Carmen zamrugała i otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Na oczach Victora, Vienny i babci w jednej chwili z ciała Cyganki nie pozostało nic oprócz pyłu. Klątwa została zerwana.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top