Początki końca

26.06.1940 r. Obóz Luftwaffe, nieopodal Allenstein

Śmierć kapitana Ulricha Weinera była bardzo niespodziewaną, choć nie do końca smutną informacją, jaka spadła na drugi dywizjon 71 pułku Luftwaffe*. Szanowny pan Hauptmann był daleki od bycia doskonałym i wybitnym dowódcą, co ukazywały niezbyt chlubne wyniki podległych mu eskadr**. Część pilotów odetchnęła z ulgą na nowe wieści, pozostali jednak z niepewnością wypatrywali zastępstwa. W końcu nie było wiadome, kto miał przyjść po kapitanie, a lotnicy lepiej niż co niektórzy oficerowie zdawali sobie sprawę z konieczności prowadzenia dywizjonem twardą ręką.

Przyczyna niespodziewanej śmierci wydawała się bardzo błacha: mężczyzna, jak to mu się już zdarzało, spił się w samotności, by potem uraczyć się kąpielą. Niestety, musiał się gorzej poczuć, być może i nawet doszło do ataku serca, co skutkowało utratą przytomności i w efekcie utopienia się kapitana. Niezbyt zaszczytny koniec człowieka, który dopiero co wyruszył na wojnę i zdołał przeżyć całą kampanię podczas ataku na Polskę.

Od pewnego czasu w obozowisku panował bliżej nieokreślony chaos. Przepływ informacji był niezwykle oporny, przez co gdy jedna połowa żołnierzy panikowała z powodu otrzymywanych meldunków, druga bezskutecznie próbowała się dowiedzieć co jest na rzeczy. Jak rozpierzchnięte owce bez swojego pasterza.

W tym wszystkim zdawało się, że jedna eskadra szczególnie zachowywała względny spokój. Dziesiątka mężczyzn z "czwórki" zajmowała się swoimi sprawami, jakby to była najzwyklejsza środa. Oczywiście, gdyby ktoś podsłuchał wymieniane między nimi rozmowy, prędko zorientowałby się, że i oni poddawali się dyskusji o tym całym zamieszaniu. Poza tym pozostawali na swoich miejscach, czy to dokręcając śrubki w swoich samolotach, czy to czyszcząc swoje buty. Był to naprawdę ładny i ciepły dzień.

– Jak myślicie, kogo do nas przyślą? – spytał młodziutki, rudy chłopak. Słońce zdążyło porządnie wylizać jego twarz, eksponując jeszcze bardziej liczne piegi ozdabiające jego policzki. Z daleka wyglądał, jakby cały czas się rumienił.

– Kto go tam wie? Może przesuną kogoś z innego dywizjonu, albo przyślą kogoś z Monachium. Tak czy siak pozostaje nam czekać. Widzisz co tam się dzieje, Hans. Jakieś informacje krążą, ktoś w końcu musi nam powiedzieć, co się dzieje – odparł starszy od rudzielca brunet. Jego twarz zdobił najpiękniejszy wąs w całej eskadrze. Ba! Ten wąs mógłby konkurować o pierwsze miejsce w całym dywizjonie! Nikt lepiej nie dbał o wąsy od Friedricha. Zresztą, jego koledzy, zazdrośni tak pięknego zarostu, we wszelkich zakładach zawsze wyciągali na stół najwyższą cenę - by ten w razie porażki się ogolił.

– Jeden nalot by wystarczył, a nikt nawet by się nie zorientował, zanim byłoby po nas. Taki mamy burdel – odezwał się grobowym, oschłym głosem Kurt. Ktoś tam cicho zamruczał, nijako zgadzając się z jego słowami.

– A gdzie jest nasz kapitan? Cały dzień go nie widzieliśmy, może by wreszcie się pojawił i dał nam jakieś instrukcje? – Paul Krieger raczej słynął ze swojej bezpośredniości. Czasem jego szczere pyskówki kończyły się dla niego nie najlepiej, ale w większym ogóle był za nie ceniony. Jeśli ktoś chciał się dowiedzieć o sobie brutalnej prawdy, Paul był gotowy ją dostarczyć.

Słowa Paula spotkały się z zaangażowaniem wszystkich pilotów. Każdy, jak jeden mąż, przenieśli swój wzrok na jednego z nich. Pewnego blondyna, który właśnie w tej chwili z wyciągniętym w intensywnym skupieniu językiem próbował związać dwie niteczki wystające ze zszytej niedawno przez niego koszuli. Mężczyzna usłyszał, że rozmowa, która całkowicie ominęła jego uszy, nagle ucichła, a równocześnie zaczęło mu doskwierać nieprzyjemne uczucie wpatrywania się w jego osobę. Podniósł wzrok do góry i zastygł, widząc, jak cała dziewiątka pilotów patrzyła się na niego. Czym prędzej schował język i się wyprostował. Czy ktoś mu zadał jakieś pytanie? Zrobił coś nie tak? Odchrząknął i panicznym wzrokiem rozejrzał się po swoich towarzyszach. Spojrzenie mężczyzny na końcu zatrzymało się w Friedrichu, z którym to był najmocniej związany. Spędzali ze sobą najwięcej czasu, w końcu byli przydzieleni do jednej Rotte***

– Hm...? – wydał z siebie zdezorientowany odgłos.

– Wiesz coś od kapitana? – Friedrich ponowił niezadane przez nikogo pytanie. Erich był osobowością, której ciężko było nie zauważyć. Głośny, uparty, robiący zawsze coś zanim dokładnie tego nie przemyślał. Na stołeczku u kapitana lądował statystycznie najczęściej, co zmieniło się w żart o tym, że zna nawet grafik dnia Hauptmanna. Zresztą, poniekąd stało się to rzeczywistością. To Erich był tym pilotem, którego pozostali zawsze typowali na tego, co ma pójść "na zwiad". Jakoś wyjątkowo dobrze radził sobie z dyskutowaniem z przełożonymi, mimo tego, że tak jak Paul, nie potrafił gryźć się w język. Pozostali nie mieli aż takiej naturalności przy oficerach i nie potrafili wyciągać z nich co istotniejszych informacji. Erich natomiast był zwyczajnie na tyle bezczelny, że gdyby chciał, to dowiedziałby się wszystkiego. Szczególnie od dowódcy ich eskadry.

– Ale co mam wiedzieć? Jakie majtki nosi? – spytał marszcząc brwi. Hans cicho się zaśmiał. Kurt przewrócił oczami.

– Nie wiem, czy nie zauważyłeś, Dummkopf, ale nie mamy dowódcy dywizjonu – burknął Kurt, co nieznacznie rozjuszyło Ericha.

– Zaraz możemy nie mieć też jednego pilota – odparł prychając cicho. Becher zgrzytnął zębami. Erich westchnął. – Z samego ranka minąłem się z kapitanem Schillerem. Mówił coś, że wpadnie do nas w ciągu dnia, że mamy czekać i cośtam 

Wśród lotników poniósł się nieco poirytowany lament.

– I kiedy raczyłeś nam o tym powiedzieć, Erich? – spytał niezwykle pretensjonalnie Friedrich. Erich wzruszył ramionami.

– Zapomniałem. Ale jaka to różnica? I tak byście czekali i tak, a Schiller też by przylazł. Matek wam tym nie... – pilot natychmiast przerwał, widząc, jak nagle całe towarzystwo się spięło. Wzrok mieli utkwiony gdzieś za Erichem, na co ten błyskawicznie się odwrócił. Zaraz potem wstał i odłożył na swoje siedzenie koszulę. Jego śladem poszła cała reszta.

W niedalekiej odległości od nich kroczył całkiem wysoki mężczyzna. Choć dzierżył w dłoni laskę, którą wspierał się stawiając jedną z nóg, każdy krok i każdy ruch wykonywał z zaskakującą gracją. Wręcz ciężko było stwierdzić, by mu cokolwiek doskwierało. Poruszał się lekko, sprężyście, z dumną sylwetką. Biła od niego siła, pomimo odrobiny fizycznej niedołężności. Gdy był już bliżej, piloci byli w stanie lepiej odczytać jego twarz. A ta zastygnięta była w chłodnej powadze.

– Żołnierze – głos mężczyzny, pomimo tego, że nie użył wszystkich swoich możliwości, poniósł się donośnie po polu. Kapitan Schiller zatrzymał się wreszcie i wyprostował, zakładając ręce wraz z laską za plecami. Piloci odeszli od prowizorycznego stolika stworzonego z drewnianego pudła i stanęli przed oficerem. Ten zmierzył ich krótko spojrzeniem, a gdy uznał, że może kontynuować, odezwał się ponownie. – Pewnie jak wszyscy tutaj zastanawiacie się co będzie dalej. Dostaliśmy wiadomość, że zastępstwo już do nas jedzie

Paul gwizdnął z podziwem, zwracając na siebie uwagę wszystkich.

– To się bardzo pospieszyli – stwierdził, mając gdzieś tam rację. Nie minęły nawet trzy dni od śmierci poprzedniego dowódcy. Hauptmann nieco pochylił głowę, karcąc Kriegera spojrzeniem spod byka.

– Trwa wojna, Krieger. Jednostka bez dowódcy jest bezużyteczna – odparł poważnie.

– Przypadkiem nie powinien się tym wszystkim zająć jego adiutant? Chyba był jako zastępca... – spytał Willi, drugi najmłodszy z lotników. Kapitan uniósł wysoko brwi.

– Adiutant...? – spytał, rozglądając się dookoła ostentacyjnie. – Gdyby był na miejscu, to owszem, może by się tym zajął

Lotnicy się podburzyli.

– Nie ma go...?

– Gdzie on jest? 

– Wystraszył się konsekwencji? Lizus 

– Chłopcy. – zdecydowany głos Schillera uciął narastający gwar. – Nie wiem, co się z nim stało. Nie ma go. Możliwe, że dostał inne zadanie. Nie mnie to oceniać. Co dla nas jest istotne w tej chwili to fakt, że zmierza do nas nowy major. Major Wilhelm Winter. Nie wiem o nim nic więcej jak to, że udzielał się w czasie kampanii w Polsce i potem we Francji. Co wy musicie zrobić, to przygotować się na jego przyjście. Doprowadzić wszystko do porządku. Doprowadzić siebie do porządku. Macie się jakoś zaprezentować przed nowym dowódcą. Wiecie, że na nasz temat pojawiają się różne... nieprzychylne komentarze. Poprzedniego dowódcę do nas zniesmaczyły. Macie się zachowywać i robić wszystko, byle nie potwierdzić pomówień

– Komuś się po prostu nie podoba to, że jesteśmy najlepsi – stwierdził z całą pewnością Erich, co spotkało się z pełnymi aprobacji odpowiedziami pozostałych lotników. Friedhelm Schiller spojrzał na pilota. Erich uśmiechnął się szeroko, jawnie pokazując przerwę między jedynkami.

– Komuś się nie podobają wasze imprezy, Schefer – odparł, sprawiając, że na twarzy Ericha w sekundę pojawił się naburmuszony wyraz. Oczywiście, że bił do niego. – Nie podoba się im wasze podejście do spraw. Nie podobają im się wasze zapite skrzeki w środku nocy. Nie podobają im się problemy, jakie generujecie. I nie podoba im się to, że faktycznie jesteście najlepsi – na ostatnie słowa pochlebstwa, które ze strony kapitana płynęły bardzo rzadko, kilku lotników się uśmiechnęło.

– ...i komuś nie podoba się pan, panie kapitanie – stwierdził poważnie Friedrich. Kapitan nieznacznie się wyprostował, jego broda delikatnie drgnęła ku górze. 

– Być może. – stwierdził dość oschle. – Ale nie może być to coś, co będzie wpływało na was. A teraz zajmijcie się tym, co macie zrobić. Rozejść się! 

Lotnicy z lekkim ociąganiem po kolei ruszyli w swoje strony. Na końcu pozostał tylko Erich, który czekał z założonymi na piersi rękami. Tuptał nerwowo nogą o ziemię. Kapitan zmierzył go nonszalancko wzrokiem.

– Mogę w czymś pomóc, Schefer? – spytał dość zbywająco, nie chcąc się angażować w kolejne dyskusje z tym przeklętym pilotem.

– Więc? Kto to taki? – Erich uniósł do góry brew. Schiller puścił ręce zza pleców i oparł je przed sobą na lasce. 

– Zadaj inne pytanie, jeśli takowe posiadasz. Jeśli nie, to znikaj mi sprzed oczu – mruknął z wyraźną niechęcią. Pilot nie zamierzał odpuszczać.

– Wiesz, wystarczy, że mi powiesz, my ustawimy tych ludzi do porządku – kącik ust oficera wygiął się w nieco zdegustowanym wyrazie. Kapitan miewał sporo problemów z dotychczasowymi przełożonymi, jednak nigdy nie próbował ich wyciągać przed publikę. W życiu nie wymienił ani jednego nazwiska, które by mu podpadło.

– Dla ciebie Hauptmann Schiller. Nie przeszliśmy na "ty", Schefer. I lepiej bierz się do roboty, bo z twoim zapałem to do końca wojny się nie ogarniesz – odparł twardo, odwracając się do tyłu. Delikatnie się skrzywił, gdy przy specyficznym ruchu poczuł kłujący ból w biodrze. Zignorował go jednak i ruszył w stronę swojego polowego biura. Erich odprowadził go wzrokiem, wysoce rozczarowany tą interakcją. Nie potrafił rozgryźć kapitana i to go frustrowało. Poprzysiągł jednak już sobie kiedyś, że jeszcze mu się to uda. I uda mu się przede wszystkim zluzować jego nastawienie. Bo dla niego stary oficer był napięty "jak guma z gaci". 

– Co, Hauptmann dał ci kosza, Erich? – wredny uśmieszek rozciągnął się na ustach Friedricha. Drugi lotnik zmarszczył brwi i machnął ręką.

– Szkoda gadać. Człowiek chce mu pomóc, a ten... – Friedrich się cicho zaśmiał. Wykręcił szmatę nad wiadrem.

– Naucz się, Erich. On ma cię w dupie. To kolejny oficer, co wypełnia rozkazy i rozstawia nas jak szachy. Nie jesteś mu nic winien – Schefer niemalże przewrócił oczami.

– Jak możesz tak o nim w ogóle mówić, Friedrich? Przecież to on pokornie chyli głowę i dostaje po dupie za nas – Friedrich wzruszył ramionami.

– No właśnie, Friedrich. Widziałeś kiedyś tego całego Wurma? Albo Dönitza? Przecież od nich chłopcy to jak na sprężynach muszą chodzić. Kapitan Schiller przynajmniej do nas czasem na piwko wpadnie... – wtrącił się Paul, który przyniósł sobie właśnie zestaw narzędzi i trzasnął nimi o prowizoryczny stół. Potem podszedł do swojej maszyny, pod którą ów stół stał i poklepał ją niczym stary rolnik swoją wierną szkapę.

– Nadal pozostaje oficerem, który trzyma nas na dystans. Jak wszyscy. I pokazuje to na każdym kroku. To naturalne, że nie będzie jednym z nas, bo ktoś musi trzymać eskadrę za ryj. Chodzi mi o to, że starania Ericha są po prostu daremne. Kapitan przecież w życiu nie przyjdzie do nas pełni szczęścia pogadać o chlaniu i ruchaniu. Błagam was – Erich słysząc te słowa posłał mu chytry uśmieszek. Friedrich otworzył nieco szerzej oczy, po czym pokręcił głową. – Erich, nie

– Erich, tak! – radosny odgłos skupił uwagę kilku innych lotników na trójce. Paul wiedząc doskonale do czego to się sprowadza, sam się szeroko uśmiechnął. Zaraz obok niego pojawił się rudzielec, który ze zmarszczonymi brwiami badał sytuację. Spojrzał na Paula.

– Kolejny zakład? – spytał Hans, powoli samemu się delikatnie uśmiechając. Spojrzał na Ericha. – O co?

– Friedrich uważa, że kapitan Schiller w życiu się do nas nie dosiądzie pogadać... po przyjacielsku – odparł Erich szczerząc się do Friedricha. Założył ręce na piersi. – A ja się nie zgadzam

– Uuu, chyba jest to grubsza sprawa – skomentował młodszy chłopak. Paul oparł się o niego ramieniem.

– Stawiam paczkę szlugów na Ericha. Wierzę w jego zdolności – stwierdził Krieger, na co Erich posłał mu oczko. Friedrich fuknął cicho.

– A kto wam w ogóle powiedział, że przyjmuję ten zakład? Mówiłem tylko, że...

– Teraz już nie masz wyboru. Postawiłem na Ericha – przerwał mu, z satysfakcją obserwując, jak Friedrich się poddaje. On wiedział, że nie ma sensu się wykłócać. 

– W...w takim razie ja stawiam na Friedricha, żeby było równo! Mam... em... – Hans zaczął grzebać po swoich kieszeniach. Zmarszczył brwi, wyciągając wreszcie portfel, gdyż nic innego mu nie przychodziło na myśl. Gdy go otworzył, z jednej z przegródek wypadła zapakowana w folijkę z orzełkiem prezerwatywa. Hans natychmiast spalił buraka i czym prędzej się schylił, by podnieść zagubiony przedmiot. Paul zarechotał głośno, klepiąc chłopaka po plecach.

– Niee, to sobie lepiej zostaw, Hans. Kiedyś może ci się przydać! – Friedrich i Erich zawtórowali mu z cichym śmiechem. Hans uparcie na nich nie spoglądał, czerwieniąc się po same czubki uszów. Prezerwatywy były obowiązkowym wyposażeniem niemieckich żołnierzy, nie była to żadna nowość. Hans jednak bywał bardzo czuły i wrażliwy na takie rzeczy. Nie myślał nigdy, by z czegoś takiego miał skorzystać, co szczególnie potęgowało jego zażenowanie. Tym bardziej mając do czynienia z taką lożą szyderców, w jakiej właśnie się znajdował.

– Co chcesz Erich ode mnie? – spytał wreszcie Friedrich, na co Erich udawał, że się zastanawia.

– Hm... jak to stwierdził Hans, jest to grubsza sprawa. Ale... mam coś idealnego na tę okazję. Rosemarie kazała mi przynieść jakieś papiery do... jutrzejszego wieczoru. Zrobisz to za mnie – wyszczerzył się wrednie. Friedrich rozwarł szerzej powieki. Hans słysząc imię kobiety natychmiast spojrzał na Ericha.

– Rosemarie...? Dlaczego mnie tak nienawidzisz? – spytał z wyrzutem. Erich podniósł dłoń na wysokość oczu i nonszalancko zaczął przeglądać swoje paznokcie.

– Rosemarie ma do mnie największy problem. Nadal mi nie wybaczyła akcji z kolacją i czycha na mnie na każdym kroku. Jeśli zakład ma być uczciwy, muszę mieć na niego czas. Jutrzejszy wieczór brzmi dobrze – Friedrich się zatrząsł od dreszczy.

– Ona nie lubi niczego na ostatnią chwilę... zamorduje mnie... – zaczął mruczeć płaczliwie. I wtedy... wpadł na genialny pomysł. Jego oczy powędrowały na... Hansa. Hans wtedy podniósł swój wzrok i z lekkim zdezorientowaniem zauważył, że Friedrich na niego patrzy. Speszył się z tego powodu.

– Um... Wszystko w porządku, Friedrich? – spytał w końcu nieśmiało, na co mężczyzna lekko się uśmiechnął. Wyprostował się i podszedł do Hansa. Objął go ramieniem i mocno przycisnął do siebie, sprawiając, że z chłopaka uleciało całe powietrze.

– Hans... Hans... kochany ty mój...! Widzę, że masz problem z przedmiotem zakładu. To twój szczęśliwy dzień! – uśmiechnął się szerzej. Erich z Paulem parsknęli cicho. Sytuacja nabierała komicznego obrotu. 

– O-oh... naprawdę? – spytał, nie rozumiejąc, o co mężczyźnie chodzi. Ten poklepał go po ramieniu.

– Oczywiście! Jeśli przegram, załatwisz sprawę papierów Ericha – Hans zastygł. No tak, jak mógł o tym nie pomyśleć.

– Ojej... no... nie wiem... – wymruczał niepewnie. Z Rosemarie miał niewiele wspólnego, ale z historii pilotów zdążył wywnioskować, że była to bardzo surowa kobieta. I niezwykle wyszczekana, do tego stopnia, że nawet dowódcy mieli względem niej spory respekt. Hans raczej nie zdążył jej poznać od tej strony, po prostu jak coś od niego chciała, to załatwiał to od ręki i bez zbędnego kwestionowania jej próśb. Zazwyczaj zbywała go wtedy i nawet nie śmiała podnosić głosu. Dla chłopaka była to po prostu kobieta próbująca pracować w towarzystwie upartych i niewychowanych osłów. W dodatku, co musiał przyznać osobiście, była wyjątkowo urodziwa. 

– Nie masz co się zastanawiać! Fraulein przecież nie miała okazji cię... nie polubić. No, może odrobinkę się zezłości widząc papiery dostarczone tak późno, ale... każdy ma swój pierwszy raz, nie? Chyba cię nie zabije. Poza tym... zdaje się, że ma do ciebie słabość, Hans – mężczyzna puścił mu oczko. Hans słysząc to ponownie delikatnie się zaczerwienił i odwrócił wzrok.

– Naprawdę? Kurczę... ale... eh. Dobra. Niech wam będzie – odparł, na co Friedrich go w końcu puścił.

– Zuch chłopak!

– No, a w takim wypadku co ja dostanę, jak Erich wygra? – spytał Paul, który do tej pory siedział cicho. Wąsaty krótko pomyślał.

– Mam nieotwartą orzechówkę, którą kapitan Schiller rozdawał po naszych podbojach w Polsce. Może być twoja – odparł, na co Krieger z uznaniem wygiął usta i pokiwał głową na zgodę. Potem Friedrich zwrócił się do Ericha. – A ty... jak ci się nie uda, będziesz szorować mój samolot przez kolejne trzy dni. I będę sprawdzać czy jest to zrobione w należyty sposób

Erich uśmiechnął się i wyciągnął rękę w stronę Friedricha. Ten zaraz z podobnym uśmiechem ją uścisnął.

– Zgoda

27.06.1940 r. Wczesny poranek.

Przyjazd nowego majora postawił na nogi całe obozowisko. Jeszcze dwie godziny przed przylotem majora Wilhelma Wintera żołnierze biegali jak mrówki, próbując zapiąć wszystko na ostatni guzik. W tej całej sytuacji największą rolę odegrali dowódcy, którzy wydawali swoim podwładnym kolejne polecenia.

Wilhelm Winter po przylocie do Allenstein nie tracił zbyt wiele czasu na wypoczynek. Właściwie od razu zarządził, by cały drugi dywizjon wstawił się na głównym placu, gdzie on miał wygłosić oficjalne przemówienie. Podczas gdy dowódcy eskadr i jednostek odpowiedzialnych za administrację wydawali kolejne rozkazy, major Winter pozwolił sobie na zwiedzenie swojego zakwaterowania. Miał tę przyjemność, że biuro wraz z sypialnią znajdowały się w jednym z wybudowanych na terenie lotniska budynków. Kilku pozostałych oficerów również mogło liczyć na taki luksus, podczas gdy lotnicy kotłowali się w rozstawionych nieopodal zabudowań namiotach. Ale nikt nie śmiał nawet narzekać.

Wkrótce do drzwi pomieszczenia ktoś zapukał. Major, straszy mężczyzna przeżywający niemalże swoją pięćdziesiątkę, odwrócił się w kierunku wejścia.

– Wejść! – krzyknął, obserwując, jak za chwilę do środka wchodzi ciemnowłosy mężczyzna. Włosy miał ulizane płasko na głowie, co dodatkowo podkreślało jego szczurzy kształt twarzy. Najbardziej przykuwającymi uwagę elementami jego facjaty były jego szpiczasty nos i świdrujące oczka. Zresztą, już po samych oczach major był w stanie stwierdzić, że ma do czynienia z jakimś cwaniaczkiem. Kapitan zasalutował i sztywno stanął na baczność.

– Majorze, uprzejmie informuję, że wszystko jest gotowe – oznajmił, na co major pokiwał lekko głową.

– Powiedz mi, jak się nazywasz? – spytał niespodziewanie, co nieco wybiło kapitana z rytmu. Odchrząknął i się nieco nerwowo uśmiechnął.

– Proszę mi wybaczyć, powinienem od razu... – major uniósł brew do góry, dając do zrozumienia, że nie o to pytał. Kapitan więc zaraz dodał. – Hauptmann Siegfried Wurm, mein Herr

W istocie Siegfried to było tylko jego drugie imię, którym się każdemu przedstawiał. Nienawidził swojego pierwszego imienia, a będąc tak upierdliwym człowiekiem jak Wurm rozpowiadanie tak dziwacznego imienia mogłoby być doskonałą pożywką dla jego wrogów. Zresztą, staroświeckie imię Pippin, czy też jak kto wolał, Pepin było średnio poważnym imieniem jak na osobę zgrywającą tak wielkiego ważniaka jak Wurm. Krążyły plotki, że rodzice Siegfrieda lubowali się w księgach rodzinnych i przeglądając jakieś stare zapiski natknęli się na imię swojego przodka. Stąd nazwali swojego pierworodnego tymże imieniem.

– Ach tak! Hauptmann Pepin Wurm! – major obserwował, jak twarz kapitana czerwienieje ze zdenerwowania. – Wspominano o panu w raportach, jakie mi dostarczono. Pan jest dowódcą piątej eskadry, prawda? 

– Dokładnie tak, majorze – odparł sucho mężczyzna. Major Winter podszedł do drzwi i je otworzył. Wurm wyszedł na korytarz.

– Dobrze się składa. Pan pewnie wie trochę więcej o tym, co się tutaj dzieje. Byłby pan tak uprzejmy...? – urwał dość znacząco, zamykając za nimi drzwi. Kapitan uznał to za dobrą passę. Miał mieć pierwszeństwo w opisie sytuacji.

– Ależ naturalnie, panie majorze – odparł, zakładając ręce za plecami. Ruszyli powolnym krokiem w stronę wyjścia z budynku. Winter ściągnął z głowy czapkę i zaczesał do tyłu swoje szpakowate włosy.

– Co pan powie o swoich pilotach? – spytał, nasuwając nakrycie głowy. Wurm dumnie się wyprostował.

– Są to świetni żołnierze. Niezwykle posłuszni i bezproblemowi. Wykonują każdy rozkaz. Bez wątpienia najbardziej warci uwagi w całym dywizjonie – stwierdził pewnie. Major spojrzał na niego krytycznie i zlustrował go z góry na dół. Wurm był napuszony jak paw.

– Każdy rozkaz? – spytał, mrużąc delikatnie powieki. Kapitan nie wyłapał jego sceptycyzmu.

– Każdy, panie majorze! – odparł, unosząc w zadowolonym uśmiechu kąciki ust. Major założył ręce za plecami.

– Czyli będą ślepo brnąć ku swojej zagładzie, jeśli sytuacja nabierze złego obrotu, bo "muszą wykonywać rozkazy"? Albo będą niedołężni w tejże samej sytuacji, bo będą oczekiwać na to, co powie ich dowódca? – Wurm zaczął czuć jak pali się grunt pod jego nogami. Uśmiech spełzł z jego ust, a on lekko się zająknął przy swojej odpowiedzi.

– O...Oh... no, wie pan, panie majorze... myślę, że potrafią sobie radzić w takiej sytuacji – major przystanął.

– Pan się tego domyśla, czy jest pan tego pewny, panie kapitanie? – głos Wintera przybrał surowego tonu. Wurm nerwowo zacisnął palce dłoni.

– Ja... jeszcze nie miałem okazji się tego dowiedzieć. Zazwyczaj wszystko szło bez zarzutów – wymruczał prędko. Winter zmierzył go ostrym spojrzeniem i kontynuował drogę.

– Lepiej, żeby pan był tego pewny zanim dojdzie do tragedii – wymruczał ciszej. 

Mężczyźni wyszli z budynku. Major rozejrzał się po polu, dostrzegając w niewielkiej odległości oczekujących na niego żołnierzy. Winter odchrząknął, jakby miał zbyć ich rozmowę sprzed chwili.

– A co pan powie o pozostałych eskadrach? Jak się sprawuje porucznik Dönitz? – dopytał, dość skutecznie odwracając uwagę kapitana od jego małej porażki.

– Porucznik całkiem dobrze sobie radzi ze swoimi ludźmi. Nie są może szczególnie wybitni, ale są poprawni. Nie przynoszą więcej strat niż pokazują średnie statystyki, a to już coś – major przytaknął. Zdążył się tego dowiedzieć już wcześniej. 

– A czwarta eskadra? – to pytanie na chwilę zawisło w powietrzu. Atmosfera jakby się napięła. Zaraz potem Winter usłyszał pełne pogardy prychnięcie.

– A tych to ledwo określić mianem cywilizowanych żołnierzy. Całkowity brak subordynacji. Wsadzili tam chyba najgorszych pilotów z całego Luftwaffe. Pozwalają sobie na bezczelne pyskówki, w obozie zaburzają cały porządek, a w powietrzu dopuszczają się strasznie niebezpiecznych manewrów. To cud, że stracili tylko dwóch lotników. A ten ich cały dowódca, kapitan Schiller, to nic sobie z tego nie robi. Nie nadaje się do tego, jeśli miałbym być szczery, choć to moja własna opinia. Poprzedni dowódca dywizjonu zbierał na niego kwity, żeby go stąd wyrzucić. Zresztą jest niesprawny, co najwyżej powinien siedzieć w jakimś biurze i wypełniać papiery. Tacy jak on tylko nas osłabiają – major Winter zmarszczył brwi. Cóż, otrzymał wcześniej ostrzeżenia, ale jak zdążył się zorientować, były to niepotwierdzone pogłoski. Na suchym papierze statystyki układały się inaczej, niż przedstawiał je Wurm. Major powoli zaczął domyślać się problemu, jednak na ten moment uznał, że przemilczy sprawę. 

– Zerknę na ten problem i sam to ocenię, kapitanie. A pańskie opinie... radzę, żeby trzymał je pan dla siebie – poradził dość twardo, co zatkało kapitana. 

Już za chwilę major zatrzymał się na środku placu. Za jego plecami znajdowały się kolejne budynki, przed nim natomiast rozciągał się "pas lotniska". Chociaż ciężko to tak określić, za pas startowy służyła zbita, płaska ziemia. 

Pomiędzy dowódcą a lotniskiem stały równo trzy grupy lotników, stojących według swoich eskadr. Oprócz nich z boku stał pozostały personel dywizjonu. Winter objął swoim spojrzeniem swoich nowych podopiecznych. Cisza przerywana była pojedynczymi odgłosami świerszczy. Napięcie wśród zgromadzonych rosło, ale nikt nie miał odwagi pisnąć słowem. Wszyscy wpatrywali się w swojego nowego dowódcę, na co niektórych twarzach widać było strach przed nieznanym. Wilhelm go doskonale zauważył.

– Żołnierze! – zaczął swoją przemowę, prostując się prężnie. Jego donośny głos dotarł do ostatnich zakamarków lotniska. – Nazywam się major Wilhelm Winter i od dziś jestem waszym nowym dowódcą. Niejeden z was zadaje sobie teraz pytanie, co się teraz stanie? Jak się będzie sprawować ten człowiek? Są to uzasadnione wątpliwości. Każdy ma do nich prawo, choć w tym przypadku są one niepotrzebne. I nie będę wam mówić, że będę się starać co w mojej mocy by dawać z siebie wszystko... nie. Ja będę robić wszystko, co należy. Będę wypruwać żyły i zjadać zęby na tym całym dywizjonie, bo został on mi powierzony, by wreszcie ktoś go wykorzystał w taki sposób, jaki powinien. I wierzcie mi, nie będę jedyny. Od was będę wymagać równej, jak nie większej zawziętości. To nie jest obóz dla małych dziewczynek. Wakacje dla was się skończyły. Zaczyna się prawdziwa walka. Ojczyzna wydała was na świat i waszym obowiązkiem jest się teraz jej za to odpłacić. A teraz stanie się to, co następuje: podejmę się rozmów z waszymi dowódcami. Wyłonię swój nowy sztab i rozdam kolejne rozkazy. Na ten moment to jest wszystko – urwał, rozglądając się dookoła. Jego wzrok padł na, jak sądził, czwartą eskadrę. Uniósł wysoko brwi. – Zapraszam teraz do mnie Hauptmanna Schillera. Reszta - rozejść się!

Wśród lotników poniósł się szmer szeptów. W szczególności dziesiątka pilotów z "czwórki" zaczęła nerwowo się obracać i żywo między sobą rozmawiać. Ci wyglądali na szczególnie poddenerwowanych. Wreszcie ich oczy skierowały się w jedno miejsce, a konkretnie - w jednego osobnika. Kapitan wyłonił się spomiędzy nich, by spełniając rozkaz majora, ruszyć w kierunku dowódcy. Nie wahał się, co Winterowi zaraz się spodobało. 

Mężczyzna obserwował, jak Schiller dość zgrabnym krokiem podążał w jego stronę. Zwrócił jednak też uwagę na trzymaną przez mężczyznę laskę i jego delikatnie sztywny ruch nogą. Zapewne gdyby nie uwaga Wurma odnośnie osoby Friedhelma, major nawet by tego nie zauważył. 

Kapitan zatrzymał się tuż przed majorem, stojąc wyprostowany na baczność. Złapał do lewej ręki laskę, by móc wykonać poprawny salut.

– Hauptmann Friedhelm Schiller. Miło pana poznać, panie majorze – odezwał się, delikatnie chyląc głowę. Major pokiwał głową.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Widzę, że pańscy lotnicy nadal na coś czekają... – uniósł brwi, spoglądając na czwartą eskadrę, która faktycznie, w przeciwieństwie do reszty jednostki, nadal stała na swoich miejscach. Friedhelm krótko obrócił się przez ramię.

– Oczekują na mój rozkaz. Pomyślałem, że może chciałby ich pan poznać – wzrok kapitana zetknął się ze spojrzeniem nadal stojącego przy majorze Wurma. Schiller dobrze wiedział, co tamten zdążył naopowiadać.

Winter zwrócił uwagę na tą niemą wymianę nieuprzejmości między dwoma kapitanami. Poruszył się lekko, sprawiając, że Friedhelm znów skupił się na nim.

– Właściwie chętnie to zrobię. Skoro nadarzy się okazja, że będę latać razem z nimi, to przydałoby się im chociaż przedstawić osobiście – odparł major, ku zadowoleniu kapitana. Schiller skinął głową. Poczekał, aż Winter go wyprzedzi, by potem u jego boku zbliżyć się do stojących nieopodal pilotów. Wurm z niechęcią ruszył za nimi.

Piloci, widząc zbliżającego się majora, natychmiast się naprężyli. Stali jak od linijki w zgrabnym dwuszeregu. 

– Czyli to jest ta sławna czwarta eskadra, hm? – spytał retorycznie major. Friedhelm stanął obok niego i założył ręce za plecami. Wzrokiem mierzył swoich lotników, jakby miał jako pierwszy wykryć jakiekolwiek niedoskonałości. Wilhelm spojrzał na niego poważnie. – Opowie mi pan coś o nich, panie kapitanie? 

– Są wybitnymi lotnikami. Większość siedzi od lat za sterami, jedynie bracia Ziegler i Glückmann ukończyli kursy w zeszłym roku, ale nie odstają od reszty. Starsi koledzy dbają o ich rozwój – odparł, na co wywołani delikatnie się uśmiechnęli. Schiller drgnął głową jakby w wyrazie uznania. Major przyjrzał się pilotom.

– A jak stoją z wynikami? – na twarzy Ericha pojawił się chytry uśmieszek, gdy Friedhelm na niego spojrzał.

– Najlepiej prezentuje się Krieger i Schefer. Zdaje się, że mają w całym dywizjonie najwięcej zestrzeleń – odparł kapitan, na co Wurm przewrócił oczami. Winter zamruczał cicho.

– A który jest lepszy?

– Konkurują o pierwsze miejsce. Cały czas. Krieger jak narazie prowadzi jednym więcej – Paul z pyszałkowatą dumą zerknął kątem oka na stojącego obok niego Ericha. Ten zgrzytnął zębami.

– Kto jest kim? 

– Z lewej jest Erich Schefer, za nim Friedrich von Marwitz, tuż obok jest Paul Krieger razem z Willim Zieglerem. Dalej jest Max Ziegler i Theodor Feige, Kurt Becher z Hansem Glückmannem i Finn Kohlheim wraz z Ludwigiem Schererem. Było jeszcze dwóch, ale bohatersko zginęli w walce – wymieniał po kolei imiona, piloci kolejno kiwali głowami. Na ostatnie słowa major Winter zmarszczył brwi.

– Ktoś stracił swoich skrzydłowych? – dopytał zaintrygowany. Friedhelm pokręcił głową. Spuścił wzrok. Ta strata nadal się go trzymała, choć nie był jej winny. Znał dobrze tych chłopaków i to go najbardziej bolało.

– Byli w jednej Rotte – odparł dość grobowym głosem. 

– Günthera wywieźli w samą chmarę samolotów, nie miał szans. A Uwe dzielnie się bronił, ale się na nim uwzięli. Był sam na trzy samoloty. Dwa zestrzelił, trzeciego nie zdążył – odezwał się nieproszony Willi. Zaraz jego starszy brat Max zdzielił go w czapę, na co ten posłał mu wściekły wzrok. Major uniósł brwi na tą odpowiedź. 

– Nie wiedzieliście o niebezpieczeństwie? – Winter rzucił pytanie w stronę lotników. Ci uciekali przed nim wzrokiem, tak więc major ostatecznie zwrócił się do Friedhelma. Wurm założył ręce na piersi i sam oczekiwał na słowa kapitana. Schiller zmieszał się.

– Nie, panie majorze. Panował wtedy ogromny chaos i... – urwał, widząc spojrzenie Pepina. Odchrząknął. Wilhelm pojął aluzję.

– Kapitanie Wurm, może pan odejść. A pan, panie Schiller, może zechciałby opowiedzieć mi coś więcej w biurze...? – zaproponował, na co mężczyzna przytaknął. Drugi kapitan nieco się naburmuszył, ale nie kwestionując rozkazu oddalił się od nich bez słowa. Friedhelm spojrzał na swoich pilotów.

– Rozejść się, chłopcy. Wracajcie do swoich zadań – polecił, co spotkało się z natychmiastową reakcją. Potem dwóch oficerów udało się w stronę oddalonych od nich budynków.


– Wie pan całkiem sporo o swoich ludziach, panie Schiller – odezwał się major już w biurze, gdy wreszcie do niego dotarli. Wskazał kapitanowi jeden z foteli, na którym mężczyzna z pewną ulgą się usadowił.

– Jestem zdania, że nic nie buduje żołnierskiego morale lepiej niż dobry dowódca. Jeśli znam możliwości i ograniczenia moich ludzi, wiem komu jakie zadania zlecać – odparł, prowadząc majora wzrokiem. Ten dorwał karafkę z wodą i nalał zarówno sobie, jak i kapitanowi.

– Ale jakim kosztem, kapitanie? – spytał retorycznie Winter, wyciągając szklankę z wodą w stronę mężczyzny. Hauptmann prędko ją odebrał. Utkwił wzrok swoich chłodnych oczu w oficerze. Major usiadł naprzeciwko niego. – Doszły mnie słuchy, że uczestniczył pan w pijackich zabawach tych pilotów – Friedhelm nie dał się wytrącić z równowagi.

– Zdarza się, panie majorze, że się do nich dosiadam, by zwieńczyć pracowity dzień. Nigdy jednak nie doprowadziłem się do... nieprzyzwoitego stanu. Dbam o świeżość umysłu, czasy tego wymagają – odparł rzeczowo. Winter nabrał powietrza i je powoli wypuścił.

– Docierały do mnie różne pogłoski 

– Ależ panie majorze... pogłoskom nie można ufać. Jedyne co jest pewne, to suche raporty. Fakty nie kłamią, w przeciwieństwie do pełnych emocji i zawiści plotek – skomentował kapitan, upijając łyk. Winter delikatnie uniósł kąciki ust. 

– O! Raporty również dostałem. Całe teczki. Pozwoliłem sobie co nieco poczytać. Niektóre były ciekawe, inne... budziły we mnie wątpliwości – mężczyzna zniżył głos. Friedhelm rozłożył spokojnie ręce.

– Niech pan w takim razie pyta, panie majorze. Nie mam nic do ukrycia

– Myślę, że największy problem tyczył się akcji, gdzie stracił pan dwóch lotników. Zresztą chciał pan powiedzieć o tym coś więcej na zewnątrz – major uniósł oczekują brwi. Schiller odłożył na stolik szklankę.

– Nie wiem czy mi wypada mówić o moich własnych przemyśleniach, panie majorze. Dotychczas nikt się z nimi nie liczył – zaczął, na co Winter wsparł się na łokciu.

– Niech pan mówi, panie kapitanie. Wierzę, że pański osąd zachowuje powściągliwość – Friedhelm delikatnie skinął głową.

– Tamtego dnia zawiniło zarządzanie. Ja osobiście nie mogę towarzyszyć w boju lotnikom, w powietrzu zajmują się sobą nawzajem. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale chłopcy świetnie sobie do tej pory radzili. Wtedy jednak ktoś postanowił się im wtrącić i przejąć dowodzenie. Nie chcę wytykać palcami, panie majorze. Chcę, by był pan świadom, że Günther został rozkazem przymuszony odłączyć się od swojego partnera, przez co skończył martwy. Uwe niedługo potem spotkał podobny los. Przykazałem wtedy lotnikom, by na samym końcu oceniali ryzyko i nie podejmowali się ślepo wszystkim rozkazom. Nie wszyscy dowódcy w tym dywizjonie dorośli do swoich ról i nie wszyscy dowódcy wiedzą jak się powinno walczyć. Stąd... niektórzy narzekają, że moi lotnicy się nie słuchają – Winter kiwał głową na słowa kapitana.

– Rozumiem. Czego nadal nie rozumiem jest to, że pan właściwie nie pełni żadnej roli w tej eskadrze. Pan zajmuje się administracją i jakimiś przyziemnymi apelami, w faktycznej walce pan nie jest w stanie niczego kontrolować. Dlaczego pan nie lata? – Friedhelm zgrzytnął zębami. Cicho westchnął, rozkładając swoje przedramiona na podłokietnikach.

– Nie latam, bo nigdy nie miałem latać. Nie jestem na tyle sprawny, by móc się tego podejmować, zresztą nigdy nie byłem ku temu szkolony. Pierwotnie miałem kompletnie inne zadanie w dywizjonie, ale zostałem zdegenerowany – na te słowa major drgnął w zaskoczeniu głową. 

– Zdegenerowany? Za co?

– Za szczerość, majorze. Poprzedni dowódca nie lubił, gdy ktoś wytykał jego błędy, ja natomiast zbyt skrupulatnie poświęcałem się sprawom wojny, by nie dostrzegać nieścisłości w jego planach. Dodatkowo ktoś starał się go nastawić przeciwko mnie – Wilhelm z przejęciem wpatrywał się w oczy mężczyzny.

– Kim pan wcześniej był, kapitanie?

– Adiutantem. Wcześniej "czwórką" zajmował się Hauptmann Wurm, wtedy byli strasznie nieokiełznani. Dlatego ich przekazano mnie jako karę za grzechy. Siegfried skończył więc w "piątce", a ówczesny dowódca tamtej eskadry, pan Schellenberg, skończył na moim miejscu jako adiutant – i nagle wszystko zaczęło nabierać sensu. Twarz majora w zrozumieniu się rozjaśniła, choć nie potrafił nadal pojąć, jak można było posuwać się do takich kroków. Problemy drugiego dywizjonu, które zgłaszał 71 pułk, zaczynały się już na szczeblu zarządzania. 

– Przecież to istna farsa, panie kapitanie. Pan był szkolony na tę posadę – wzrok kapitana mówił wystarczająco wiele majorowi.  Winter złapał dłonią brodę i zaczął ją gładzić palcami w zamyśleniu. – Od kiedy pan jest niesprawny?

– Od czasów Wielkiej Wojny, majorze

– Służył pan?

– Naturalnie. Ale nie przez całą wojnę. Gdy się zaczęła, miałem ledwie czternaście lat. Dołączyłem w szeregi armii w wieku siedemnastu – Winter zamruczał.

– Był pan jeszcze chłopcem. Rozumiem, że szczęśliwie wojna się dla pana nie skończyła? – Friedhelm parsknął cicho.

– Oj nie. Kilka miesięcy przed końcem moja jednostka została całkowicie zdziesiątkowana, zresztą ja sam trafiłem pod opiekę sanitarną. Wiele czasu minęło, zanim doszedłem do siebie, a i tak mam z tego całkiem bolesną pamiątkę

– I potem pan...

– Nie miałem gdzie się podziać, więc wstąpiłem do szkoły oficerskiej i poświęciłem się wojsku – Winter przymrużył powieki z pewnym zadowoleniem. Coraz bardziej podobała mu się osoba oficera, czuł względem niego coraz większy respekt. I, co najważniejsze, dobrze mu się z nim rozmawiało. Pewna myśl wykwitła w jego głowie.

– Gdyby pana teraz zabrakło, który spośród pana pilotów mógłby przejąć dowództwo nad eskadrą? Według pana rzecz jasna, w końcu pan ich zna najlepiej. Pan Schefer? Krieger? – kapitan przez chwilę zdawał się być zdziwiony pytaniem, ale zaraz potem nieco się rozchmurzył. Parsknął rozbawiony.

– Schefer? W życiu. On ma chaos w głowie i swoim otoczeniu, lubi też się nim ze wszystkimi dzielić. Schefer... dobre sobie... Pff, oh nie. Jest genialnym lotnikiem, ale jego zalety na tym się kończą. Krieger jest dobry, ale odrobinę brakuje mu zdolności w pracy w zespole. Owszem, z Willim tworzą świetną parę, ale poza tym... To również mogłoby się źle skończyć. Myślę, że najlepiej nadawałby się Finn Kohlheim. Podporucznik, ma spore doświadczenie i jest bardzo ogarnięty. Rozmawiam ze wszystkimi lotnikami, ale z nim najłatwiej jest mi znaleźć wspólny język jeśli chodzi o sprawy dowodzenia. Tak, on byłby dobry – stwierdził, zabierając szklankę wody, by znów się napić. Major pokiwał głową.

– Rozumiem. Cóż... wie pan, myślę, że już wiem wszystko, czego potrzebowałem

– Doprawdy? – spytał kapitan. Winter pokiwał głową.

– Oh tak. Myślę, że pan nadawałby się idealnie do swojej nowej posady – Friedhelm spojrzał mu poważnie w oczy. Zaczął się domyślać o co mężczyźnie chodziło.


– Adiutant? Pan miałby wrócić do swojej posady? To wspaniale! Znaczy... trochę szkoda, bo będzie nam pana u nas brakować, ale... awans! Oczywiście zgodził się pan, panie kapitanie, prawda? – kapitan ze zmęczonym wyrazem na twarzy próbował żwawym krokiem uciec od napastliwego pilota. Rzucił mu wcześniej kilka zbywających odpowiedzi, jednak one tylko bardziej zachęcały Ericha do prześladowania biednego oficera.

– Tak – odparł krótko.

– I tak bez zawahania? Nie był pan tym przerażony? – Friedhelm westchnął ciężko.

– Nie. Nie byłem 

– Oh. Ale i tak pan nas lubi?

– Schefer, na litość Boską! – mężczyzna gwałtownie się zatrzymał. Erich poszedł w jego ślady i patrzył na niego z głupkowatym uśmiechem. 

– Uznam to za tak. A kto w takim razie zostanie naszym dowódcą? – Schiller z niedowierzaniem pokręcił głową. Wolną ręką przetarł twarz i nabrał głęboki wdech na uspokojenie.

– Czy ty mi dasz kiedyś święty spokój? – spytał, a jego głos przybrał lekko rozpaczliwego tonu. Spojrzał spomiędzy palców na lotnika. Nawet teraz widział te dziwne iskierki w jego oczach i tą jego upartość. Erich zamrugał.

– Ale o czym pan mówi? Przecież przyjemnie sobie rozmawiamy. To jest duże wydarzenie, chłopcy się ucieszą! To jak? Kto nami będzie dowodzić? – kapitan ściągnął z twarzy rękę, naciągając ze zrezygnowaniem swój policzek. Ruszył dalej, starając się ignorować spojrzenie pilota i nie zwracać uwagi na to, że ten skakał wokół niego jak podekscytowany szczeniak.

– Prawdopodobnie Kohlheim – mruknął cicho. Schefer otworzył szerzej oczy, a usta rozszerzyły się w uśmiechu. Widząc to Friedhelm posłał mu krótkie spojrzenie, karcąc go natychmiast. – Ale piśnij komukolwiek choć słowo, a osobiście ci urwę łeb

– Oj, już nie bądź pan taki oschły. Chociaż byłyby to bardzo przyjemne ostatnie momenty – Friedhelm zmarszczył brwi i otworzył szeroko oczy w szoku. Spojrzał na lotnika.

– Co?

– Co? – spytał zdezorientowany pilot. Kapitan wypuścił powietrze. Już się nauczył, że Erich miał różne dziwne wstawki w rozmowach. – Czy to znaczy, że wpadnie pan dzisiaj do nas?

Oficer podniósł jedną brew do góry.

– Po co? 

– Jak to po co? Trzeba to wszystko opić! Dwa awanse nie zdarzają się codziennie. Poza tym jakoś trzeba pana odprawić. Był pan dobrym dowódcą i chłopcy napewno będą chcieli się porządnie z panem pożegnać – stwierdził, obserwując uważnie reakcję oficera. Wiedział doskonale, że ten cały awans spadł mu z nieba. Przecież nie wymyśliłby lepszego sposobu na wyrwanie kapitana na kilka piw. Czuł, że wygrany zakład już miał w kieszeni.

Hauptmann milczał. Zastanawiał się przez chwilę nad tą propozycją, a to był dobry znak.

– Coś za bardzo to przeżywasz, Schefer. Przecież nie odchodzę na amen, nadal będę się tu pałętał i zajmował sprawami dywizjonu

– Ale będzie miał pan mniej czasu na nas. No, kapitanie, niech się pan nie daje prosić. Jedno piwo pana nie zbawi. Pogadamy jakoś na luzie, wreszcie może pan trochę gardy popuścić, skoro już się pan nie będzie nami zajmować – wyszczerzył się do oficera. Ten ponownie ciężko westchnął.

– Jeśli dzięki temu wreszcie mnie przestaniesz dręczyć, to niech ci będzie. Ale jedno piwo. Major będzie mnie teraz szczególnie obserwować. Mamy szansę wyprowadzić dywizjon na prostą. Nie spieprzcie mi tego

– Ay ay, kapitanie! Nie pożałuje pan – Erich zatrzymał się, z uśmiechem odprowadzając oficera wzrokiem. Potem szczęśliwy jak małe dziecko niemalże pobiegł do namiotu, sprzedać nowe plotki i oznajmić Friedrichowi, że przegrał zakład. Kapitan natomiast nadal kręcąc głową udał się do swojego biura.

~•~•~•~•~

*Dywizjon w Luftwaffe nazywany był Gruppe. Każdy pułk (Geschwander) składał się z 3 lub 4 Gruppe, które kolejno były oznaczane rzymskimi cyframi (I-IV). 71 Jagdgeschwander (Jagdgeschwander - pułk myśliwski) istniał faktycznie, jednak na samym początku wojny (dokładnie 01.09.1939 roku) został wcielony do 52 pułku myśliwskiego (jako funfact powiem, że 52 pułk był tym najlepszym, jaki Luftwaffe w ogóle miało, mieli w nim 3 największych asów lotnictwa, którzy o ile dobrze się orientuję nadal zajmują podium wszech czasów pod względem ilości zestrzeleń). W tej książce nieco inaczej potoczyły się losy pułku, dodatkowo zmieniłam imię dowódcy.

**Eskadra (Staffel) to była najmniejsza samodzielna jednostka w lotnictwie. Składała się zazwyczaj z 9 do 16 pilotów. Gruppe składało się z 3 do 4 eskadr, które były oznaczane następująco: w I Gruppe eskadry miały numery 1-3, w II Gruppe 4-6, w III Gruppe 7-9 i tak dalej.

***Para (Rotte) to była najmniejsza jednostka taktyczna. Składała się z dwóch samolotów. Dwie Rotte nazywane były rojem (Schwarm), była to najczęściej używana jednostka taktyczna w Luftwaffe. Skuteczność latania w "roju" sprawiła, że wiele krajów walczących z Niemcami zaczęło również latać w ten sposób.

Znów zaczynamy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top