1 ✧ Grynszpanowy Pryncypał

 Widzicie – żaby mają dokładnie tyle samo pychy, co ludzie, ale prawdziwym problemem jest to, że łatwiej im ją wykorzystać. Na przykład: gdyby człowiek powiedział sobie, że chce stworzyć maszynę i że zrobi to w trzy dni, a efektem będzie sprowadzenie boga na świat, szybko spotkałby się z własnymi ograniczeniami. Ale żaby nie mają ograniczeń. Żaby są stworzone po to, by piąć się w górę i zachwycać wszechświat swoimi wynalazkami. Kiedy więc szalony naukowiec doszedł do wniosku, że sprowadzi sobie boga, oczywistym stało się to, że bóg przybędzie.

Kiedy pierwszy raz przemieszcza się między Drzwiami, ląduje w pokoju o czerwonych ścianach i dywanach. Z sercem Matki w ręce i palcami poplamionymi atramentem, pada na łóżko i wypuszcza z siebie ostatni jęk zanim zasypia. Nawet jeśli o tym nie wie i ma się nigdy nie dowiedzieć – specjalnie dla niej cały pokój nieruchomieje, przerywając swój dotychczasowy żywot. Szczelina otwiera się w tym świecie i pochłania normalność. Robaki zgromadzone na zakurzonym parapecie nie wiją się, a szczur pod łóżkiem niepewnie wychyla głowę, by spojrzeć na przybyszkę. Nigdy do tej pory nie troszczył się o ludzi zabierających mu przestrzeń – a było ich wielu od rodzin z dziećmi po smutnych starców – ale ta gościni o włosach tak czarnych, jakby wchłonęły wszystkie cienie świata, budzi w nim niepokój.

Długo rozważa obudzenie jej. Mógłby ugryźć ją w rękę albo przebiec po twarzy, a jeśli nawet to nie przyniesie upragnionego efektu – niczym u starszej pary, która pewnego dnia zniknęła zostawiając po sobie niewielką, cuchnącą walizkę, mógłby zrzucić obraz wiszący nad łóżkiem. To wymagałoby trochę pracy, ale nie byłoby niewykonalne. Tylko wciąż jest to irytujące pytanie: czy w ogóle powinno się ją budzić? Jeśli się co do niej myli – jedynie odejdzie przerażona lub zirytowana. Poskarży się na dole, w recepcji, a oni udadzą, że zajmą się kiedyś szczurami. Rutyna zostanie przywrócona. Ale jeśli ma rację...

Szczur widział w swoim życiu wiele osób. Wszystkie były ludźmi.

Nie umie postępować z nieludźmi. Czy w ogóle istnieją na to jakieś procedury?

Ponownie przechyla głowę. Jego nos podryguje, poruszając wąsikami. Istota w pościeli, z kołem zębatym w dłoni – gdy tak się jej przygląda – nie wygląda na kogoś o dużej cierpliwości. Co jeśli postanowi go zabić?

Może lepiej przeczekać? Przecież to nie tak, że musi spać konkretnie w łóżku! Mógłby wziąć dla siebie wannę, a jeśli będzie mokra – dywan w rogu pokoju też się nada. Tak na jedną noc. Jeśli gościni nie odejdzie wraz z pierwszymi promieniami słońca, to wtedy zacznie się przejmować i kombinować.

Tak. Dokładnie. Problemy mogą istnieć dla przyszłego szczura, a teraźniejszy może się zrelaksować.

Kiedy krąży po pokoju – raz rezygnując z budzenia przybyszki, a raz powracając do wielkich planów – nie zauważa srebrzystego blasku. Dopiero gdy światło rozprzestrzenia się poza krawędzie łóżka, szczur porzuca swoją zapętloną trasę i otwiera szerzej oczy. Kocha błyszczące, piękne rzeczy, ale ta sprawia, że cofa się pod sam stół i chowa za jego nogą.

Światło naciska na ściany, a budynek chwieje się i bulgocze, niczym balon wypełniony wodą. A potem balon pęka.

Z ogłuszającym hukiem słowa rozlewają się po pokoju. Wija się i pełzają, jakby kpiły z robaków, stałych mieszkańców. Niektóre są zapisane po angielsku, inne w kanji. Są wściekłe i słodkie. Archaizmy i neologizmy. Wszystkie – czarne i odrealnione niczym włosy gościni.

Wraz z nimi pojawiają się drzwi.

Początkowo szczur ich nie zauważa – jak mógłby w całym tym zamieszaniu? - ale gdy już raz je dostrzega, nie może odwrócić wzroku. Wtopione w materac, białe i pełne ornamentów aż proszą się o choćby mały, przelotny dotyk. Istota dalej śpi, gdy otwierają się pod nią i gdzieś zabierają. Spada ciągnąc za sobą słowa i koło zębate.

Na koniec zostają po niej tylko płaszcz pobrudzony atramentem i pomarszczona pościel. Szczur wypuszcza z płuc powietrze, a ulga wstępuje w jego ciało. Może jednak zdoła zasnąć w łóżku.

Lądowanie jest irytujące.

W jednej chwili śpi na niewygodnym materacu, w drugiej – jej twarz uderza o białe kafelki. Serce Matki wypadło w trakcie lotu i teraz toczy się po pomieszczeniu aż na jego drodze staje ściana równie jasna, co podłoga i sufit. Przez chwilę jeszcze migocze i pulsuje, a słowa poruszają się chaotycznie dookoła, ale kiedy Frederica wreszcie wstaje – wszystko wraca do normy. Serce znowu jest tylko kołem zębatym, a w dotyku bliżej mu do kostki lodu, niż rozgrzanego pieca. Zgarnia je więc z podłogi i odruchowo próbuje włożyć do kieszeni, a kiedy nie odnajduje swojego płaszcza – przeklina.

— Dzięki, Mamo — mamrocze. — Nawet po śmierci jesteś bezużyteczna! — Kopie pobliską ławkę, ale nic się nie dzieje. Metalowe nóżki nawet nie drgają. To zaś przynosi jeszcze większą frustrację.

No dobrze.

Frederica nie ma pojęcia czy da się być jeszcze bardziej sfrustrowanym i czy jej stan można właśnie tak określić. Przecież – ciągle jest sfrustrowana. Sfrustrowało ją serce Matki, które nie chciało zabrać jej do odpowiednich Drzwi i zamiast tego pokazało rozpadający się, czerwony pokój. Sfrustrowała sama Matka – z atramentem kapiącym z wielkiej rany i delikatnym uśmiechem. Sfrustrowały jej odpowiedzi – te wymijające i te brutalnie szczerze. Sfrustrowała wiecznie bierna siostra, czekająca gdzieś w posiadłości w głębi zaśnieżonego lasu. Sfrustrowała Matka wtrącająca się tam gdzie nie trzeba. Sfrustrowała...

Sfrustrowała ją mama konająca tak blisko, niemal w zasięgu ręki. I tamten stary dziad, który naobiecywał wiele rzeczy, by sekundę po pogrzebie wszystko to porzucić. Głód tak bolesny, jakby ciało zjadało samo siebie. I ojciec, który nigdy się nie pojawił, choć historia powinna do tego doprowadzić.

Zawsze była sfrustrowana. Zawsze jest. Zawsze będzie.

Umrze taka i odrodzi bez żadnych zmian.

Ławka nic nie zmienia. Niczego nie wzmaga.

Zrozumienie tego nie przynosi ulgi, ale sprawia, że przestaje gapić się na obiekt przed sobą i przenosi wzrok na resztę recepcji. Nie ma w niej ludzi, ani nieludzi, ale są kolejne meble – wszystkie białe i czyste. Na blacie piętrzą się starannie ułożone, puste kartki i kalendarze mające czasem czternaście miesięcy, a czasem dwa. Czasem z pięcioma dniami na miesiąc, a czasem z tysiącem. Nad wisi obraz – oprawione w srebrzystą ramę malowidło przedstawiające plamy o różnych odcieniach szarości. Nie ma zegarów, ale po lewej, blisko korytarza jest wielkie okno – idealny widok na rozlaną na zewnątrz ciemność i odznaczające się na jej tle tory, po których teraz pędzi bezdźwięcznie pociąg.

Po obu stronach recepcji znajdują się schody, które gdzieś w połowie drogi krzyżują się i prowadzą na kolejne piętro – do miejsca pełnego Drzwi w różnych kolorach i kształtach. Są też rośliny. Sztuczne i białe, wepchnięte do wazonów tylko o odcień ciemniejszych.

Wszystko jest takie, jak zapamiętała.

— Dobra. — Wypuszcza powietrze przez zaciśnięte zęby i lekko unosi serce Matki. — No to jeszcze raz. Pokaż mi diamenty — mówi, a koło lekko pulsuje i unosi się. Słowa tańczą wokół niego, a płynąca z nich radość wcale nie wywołuje u niej uśmiechu.

Tym razem nie wyrastają przed nią żadne drzwi. Koło nie zrywa się też do lotu i nie zatrzymuje w odpowiednim miejscu.

Problem polega na tym, że ono nic nie robi. Sekundę po podniesieniu się – opada, lądując znowu na jej dłoni. Wesołość słów teraz tym bardziej ma w sobie coś kpiącego, przez co ma ochotę cisnąć sercem.

— Obawiam się, że to tak nie działa.

Nie potrafi stwierdzić czy naprawdę jest zaskoczona krokami. Odwraca się gwałtownie, ale ten ruch więcej ma wspólnego ze strachem przed atakiem, niż czyjąś obecnością. Ale na pewno jest zaskoczona tym kogo widzi. Albo raczej – tym kogo nie widzi.

Spodziewa się Matki wciąż pokrytej atramentem, a dostaje wysoką istotę o czarnych, wijących się niczym węże włosach. W ni to zielonej, ni niebieskiej szacie dziwny osobnik schodzi po schodach, a jego bose stopy zostawiają na kafelkach zielononiebieskie ślady, które potem puchną i strzelają w górę, zmieniając się w kryształy.

Wciąż nie jest Matką, ale aurą tak mu do niej blisko, że w pierwszej chwili Frederica nie jest w stanie nic odpowiedzieć.

— Może i serca są magiczne, ale nawet one nie wiedzą, gdzie szukać tak cennych rzeczy — wyjaśnia istota, gdy już zatrzymuje się dwa kroki przed nią. — Gdyby to było tak proste, pewnie historia inaczej by się teraz toczyła — dodaje po chwili i przechyla głowę. Oczy ma dziwne, jakby w rzeczywistości w jej czaszce umieszczono dwa niebieskie klejnoty.

— K-kim jesteś?

Frederica krzywi się, słysząc własny głos. Jest zbyt niepewny, jak u człowieka, który ujrzał ducha. Ale przynajmniej ręce wciąż są sprawne, trzeźwe wystarczająco, by sięgnąć po drzemiącą w niej moc. Więc gdy jej słowa zniekształcają się i plączą, czerń wychodzi z żył. Ostrze kształtuje się tak szybko, a jednak wciąż z idealną precyzją, że aż w innych okolicznościach mogłaby się roześmiać. Ma czternaście lat – albo tysiąc – nie powinna tego umieć.

Przybysz wzdycha. Nie zerka w dół, ale ciężko nie zauważyć, że jest świadom obecności broni.

— Tak wielka nerwowość nie zaprowadzi cię zbyt daleko, wiesz? — mówi, chowając dłonie w przeciwnych rękawach szaty.

— Co niby możesz o tym wiedzieć?

Cóż, technicznie jestem ucieleśnieniem nienawiści, więc, sama rozumiesz, jakieś tam podstawy o negatywnych emocjach i odczuciach mam. — Wzrusza nieznacznie ramionami. — Poza tym – to naprawdę bezcelowe. Jeśli teraz rzucisz się na mnie, będziemy musieli zacząć walczyć i tylko podwieczorek nam wystygnie. No i cię pokonam, a dziecko zawstydzone przegraną jest bardziej upierdliwe, niż dziecko, które jest tylko sfrustrowane stanem sprzed walki. Tak więc... Możemy już sobie to darować i iść?

— Chwila. Moment. Zwolnij trochę! Dalej nie wiem, kim jesteś!

— No przecież powiedziałem. A sama też chyba to widzisz, prawda? Mam dwie ręce i nogi; dwoje oczu i mogę mówić tym samym językiem, co ty. Mam też włosy i nosze ubrania, więc to logiczne, że-

Imię. Normalne osoby w takiej chwili podają swoje imiona.

— Ach! — Otwiera usta i oczy, niczym ryba wyrzucona z wody. — No tak! Kompletnie zapomniałam! — Uderza ręką w czoło, robiąc przy tym minę tak głupiutką, że aż irytującą. — Tylko, że ja go w sumie nie mam.

Mama też go nie miała. A gdy się pierwszy raz spotkały – owinęła ją swoim płaszczem i zaprosiła na podwieczorek. Zapach książek i tuszu zastąpił odór skalistego, czerwonego więzienia.

Teraz wszystko pachnie trochę, jak lilie, a jednocześnie wcale nie jak one. Nie ma płaszcza, ale są klejnoty, które jakoś uciekają spod stóp bezimiennej istoty i ciągle rosną, nie dbając o kierunek ani zbliżające się ściany.

— Ale jakoś na ciebie mówią, prawda?

— Jasne. Na każdego jakoś mówią.

— Więc? — Niecierpliwi się. Przystępuje z nogi na nogę. Pierwszy raz od odejścia odczuwa głód. Ssanie w żołądku nie jest tak mocne, jak dawniej, ale przez wspomnienie o posiłku, nie może go ignorować.

— Grynszpanowy Pryncypał. Tak teraz na mnie mówią. Choć „Pryncypał nad Pryncypałami" też się zdarza.

Świetnie. — Jakoś nie przewraca oczami, ani nie traci kontroli nad nożem. — To co z tym jedzeniem?

— Ha, wreszcie zaczynasz mówić z sensem!

Grynszpanowy Pryncypał uśmiecha się, odsłaniając zęby równie nienaturalne, co oczy. Potem okręca się na piętach, miażdżąc klejnoty i rusza w stronę korytarza. Frederica ma wybór. Może uciec albo użyć serca, ale zamiast tego idzie za nim.

Po drodze mijają wiele Drzwi i drzwi. Są takie prowadzące do innych korytarzy i dziwnych, kompletnie nieużytecznych pomieszczeń, i takie do innych wymiarów. Drzwi proste, wręcz prymitywne i drzwi tak piękne, że nie mogą być czyimś dziełem, muszą istnieć same z siebie.

Pokonują schody – te sunące w dół, w ciemność i te trochę oświetlone lampionami. Podłoga zmienia się pod ich stopami – raz jest kafelkami, innym razem białym drewnem. Ściany migoczą i na bieżąco wytwarzają ozdoby. Od kolejnych szarych obrazów po dekoracje urodzinowe.

Idą wystarczająco długo, by ssanie w żołądku przybrało na sile.

— Mamy jeść w... co to właściwie jest? Wyjątkowo sterylna piwnica?

Unosi brew, przywitana przez biały piec i kolejne sztuczne kwiaty. Pryncypał tylko się uśmiecha, sięgając do jednej z doniczek. Gdy ją przesuwa, ich oczom ukazuje się szczelina wystarczająco wielka, by zmieścić dorosłą osobę. Zielononiebieskie krawędzie pulsują, niczym wciąż bijące serce, a wnętrze raz jest idealnie czarne, a raz migoczą w nim zarysy budynków.

Pryncypał nie czeka. Wchodzi do środka. Frederica jęczy, ale przyciska do piersi koło zębate, nabiera powietrza do płuc i również wskakuje do środka.

To przypomina przechodzenie przez Drzwi. Jest równie dużo nacisku z każdej strony i dziwnych, niezrozumiałych szeptów. Ale przynajmniej tym razem nie ląduje na swojej twarzy. Nogi miękko zanurzają się w trawie, a niebieskawe promienie sięgają do jej głowy.

Grynszpanowy Pryncypał odwraca się i uśmiecha szeroko, ponownie odsłaniając zęby zbyt jasne i zbyt ostre. Rozkłada też ręce, jakby chciał objąć cały ten wymiar.

— Witaj w Domenie Neutralności!

— Raczej Domenie Nudy.

Wyglądająca jak chłopak, czarnoskóra dziewczyna o czerwonych włosach wychodzi zza drzew. Jej zielona bluza z kapturem jest poplamiona błotem i czymś czarnym, a niektóre bandaże owinięte wokół rąk przeciekają. Kiedy idzie, ciągnie za sobą popsuty karabin.

— Już o tym rozmawialiśmy, Marcy. Nie możesz zmieniać nazwy mojej domeny, jeśli nie zamierzasz mi za to płacić!

— Nie będę ci płacić za stwierdzanie faktów! To raczej ty powinieneś płacić mi za mieszkanie tutaj! — Marcy odrzuca karabin i krzyżuje dłonie na piersi. Z jej rozbitego nosa cieknie krew, ale nawet nie próbuje jej wycierać rękawem. Zamiast tego zlizuje ją językiem.— Poza tym... — Odwraca się, po raz pierwszy patrząc na Fredericę. Mruży oczy. — Nie mówiłeś nic o tym, że będziemy mieć gości. Czy Blue w ogóle o tym wie?

— Nie planowałam tego. Tak wyszło i... Oj, nie patrz tak! Wiesz, jak to ze mną jest! Jak widzę skopane kociątko, to muszę je podnieść i przyprowadzić tutaj!

— Nie jestem kociątkiem!

— Racja. Z tą miną bliżej ci do tamtej brzydkiej ryby... jak jej tam było?

— Blobfish — podpowiada Marcy.

— No właśnie! Bliżej ci do psychrolutes marcidus!

— I teraz oczywiście pamiętasz dłuższą nazwę. — Marcy przewraca oczami tak mocno, że aż Frederica czuje ból we własnych gałkach. — Chodźmy już coś zjeść — dodaje po chwili, z rezygnacją kogoś, kto odbył podobne rozmowy o jeden raz za dużo.

Więc znowu idą. Tym razem we trójkę – Pryncypał maszeruje jako pierwszy, podczas gdy Marcy i Frederica człapią za nim, obie zmęczone (choć z dwóch zupełnie różnych powodów) i niechętne do rozmów.

To, co Pryncypał nazwał Domeną Neutralności, a Mercy – Domeną Nudy, przypomina niedokończoną makietę terenu i dziecięce malowidła. Są góry i lasy, i nawet budynki oraz strumyki, ale wszystkiemu brakuje cieniowania i warstw. Trawa, po przyjrzeniu się, okazuje się być postrzępioną bibułą, a niebo – niebieską farbą rozlaną na kartce.

Farbą, która zalała również obrys słońca.

Tylko pałac, do którego się zbliżają, do samego końca ma w sobie coś onieśmielającego. Piękny, utkany z bieli i złota oraz wijących się wokół niego, niezwykle szczegółowych roślin, góruje nad drzewami i górami. Jego wieże pną się niczym pąki kwiatów goniące za słońcem, a z okien leje się blask świec i lampionów. W ogrodzie trawa jest prawdziwa, a motyle krążące między liliami i krzewami — barwne i zachwycające. W niczym nie przypominają tych bazgrołów, które koślawo latają za kamiennymi murami.

Jeden z nich ląduje na dłoni Frederici. Jego skrzydła – jedno czarne, drugie zaś niebieskie – na sekundę, może dwie, zatrzymują się, a potem motyl znów wzbija się w powietrze i znika za drzewkami o różowych liściach wymieszanych z cukrowymi laskami.

Okno na piątym albo szóstym piętrze otwiera się gwałtownie, a postać o długich, fioletowych włosach wychyla się i zaczyna do nich machać. Wianek prawie spada z jej głowy, gdy tak stoi, niebezpiecznie balansując na jednej ręce i palcach stóp.

— To Tamoya — wyjaśnia Marcy, wpychając dłonie do kieszeni dresowych spodni. — Do gry w pokera nadaje się idealnie, ale lepiej nie jedz niczego, co ci da.

— Nie planuję tego robić.

Grynszpanowy Pryncypał unosi rękę, a wrota otwierają się, odsłaniając kolejne wielkie pomieszczenie z mnóstwem schodów, złotych ozdób i rzeźb. Frederica jęczy. Czy dotarcie do jedzenia naprawdę musi być aż tak skomplikowane? Marcy uśmiecha się, jakby doskonale wiedziała o czym myśli i klepie ją po ramieniu.

— Uwierz, idzie się do tego przyzwyczaić.

Jadalnia to tak naprawdę ogród, w którym ktoś postawił solidny, drewniany stół i kilka krzeseł. Ściany porastają pnączami tak gęsto, że ledwie da się dostrzec ich pierwotną, białą barwę, a szklany sufit odsłania zadziwiająco dokładne, nocne niebo ze srebrzystym księżycem w centrum. Trawa przedostaje się między szczelinami w kafelkach i szeleści pod ich nogami, gdy zajmują swoje miejsca.

Stół jest okrągły, ale gdy Grynszpanowy Pryncypał wybiera krzesło, Frederica dochodzi do wniosku, że właśnie tam znajduje się centrum, a każde inne siedzenie ma mniejszą wartość. Nie to, żeby naprawdę się tym przejmowała. Jest zbyt głodna na takie rzeczy.

Na jedzenie nie rzuca się tylko i wyłącznie dlatego, że zostaje zaskoczona. Początkowo, w natłoku kolorów i dźwięków, które wydobywają się z roślin, tego nie zauważa, ale gdy już siedzi, gotowa sięgnąć po paszteciki, jasnym staje się, że na stole klęczy naga postać.

No – prawie naga. Niech jej będzie.

Choć nie ma niczego, co zakryłoby jej piersi albo penisa, ostatecznie ma rękawy idące od ramion do czubków palców i równie czarne skarpety oraz maseczkę zasłaniającą usta. Nie zdejmuje jej nawet, gdy podnosi truskawkę i przepoławia ją palcami, rozbryzgując na boki czerwonawy sok.

— O, nie! Mowy nie ma! — Marcy powarkuje, łapiąc nagą osobę za ramiona i ściągając ze stołu. — Ja nie po to ciągle ci podrzucam te wszystkie ubrania, żebyś dalej łaził nago, kretynie!

Postać, choć jest potrząsana, a następnie praktycznie zepchnięta ze stołu, nie wygląda na wzruszoną. Jego fioletowe oczy pozostają niewzruszone, niemal senne. Ziewa, czym wywołuje u Marcy jeszcze więcej złości. Agresywne zdania zmieniają się w krótkie, ale o wiele ostrzejsze przekleństwa.

— Za głośno — jęczy naga osoba i zatyka uszy.

— To Humpty Dumpty.

Grynszpanowy Pryncypał nachyla się z konspiracyjnym uśmieszkiem, podczas gdy Marcy dalej wściekle klnie.

— Kiedyś wysadził mi dłoń, więc teraz jest moim gościem. — Na dowód podwija szatę i wskazuje na niebiesko-zieloną, krzywą linię biegnącą wokół nadgarstka. — Dwie minuty zajęło mi naprawienie tego! — skarży się, przechodząc z konspiracyjnego szeptu do dziecinnej, głośnej paplaniny.

— Humpty Dumpty... jak to jajko?

Frederica nigdy nie otrzymuje odpowiedzi, bo zbroje bez rycerzy wchodzą do jadalni, niosąc w swoich wielkich dłoniach kolejne półmiski z jedzeniem i dzbanki pełne kolorowych napojów. Za nimi podąża przypominający dziewczynę chłopak o niebieskich włosach. Na czarną sukienkę ma zarzucony kuchenny, biały fartuch, na którym wciąż widnieją ślady po mące, wodzie i dżemie.

— M-mam nadzieję, że nie marnujecie czasu na kłótnie i zamiast tego d-delektujecie się już przyrządzonym p-przeze mnie posiłkiem — mówi i choć ciało ma wyprostowane, a twarz nieskalaną smutnym grymasem, ton głosu i tak go zdradza. Niczego nie pragnie bardziej, niż powrotu do kuchni i zostania tam do końca dnia.

— Taki był plan, ale wyobraź sobie, że Humpty Dumpty jak zwykle wszystko psuje — narzeka Marcy. — Jak mam mieć apetyt i się delektować, kiedy widzę jego kutasa i cycki?

Blue – bo to z całą pewnością on – czerwienieje gwałtownie. W jednej sekundzie, kierowany słowami Marcy, patrzy na Humpty Dumpty, a w drugiej już wbija wzrok w stół.

— Z-z-z-znowu to?

— Nie rozumiem problemu. — Humpty Dumpty przechyla głowę, a jego oczy mrużą się, jakby próbował coś lepiej dostrzec. Albo jakby zaraz miały mu opaść powieki, a umysł – zaprowadzić do krainy snów.

— T-to nies-stosowne! — Blue wymachuje rękami, a wizja szybkiego posiłku oddala się coraz bardziej.

— Dlaczego?

— O co całe to zamieszanie?

Czarnoskóry chłopak w chitonie staje przed stołem, sięga po czereśnie z półmiska i unosi brew. W swoich brązowych, falowanych włosach ma wpięte kwiaty, a na szyi – nie pasującą do niczego, fioletową wstążkę.

— Lazlo, twój chłopak znowu paraduje nago — skarży się Marcy.

— To nie jest mój chłopak.

— Bardziej mąż. — Humpty Dumpty kiwa głową. Zaledwie sekundę później łapie się za nią i jęczy z bólu.

— Tym to już na pewno nie jesteś — burczy Lazlo i rozmasowuje swoją pięść. — Choć pod względem bezużyteczności z całą pewnością się do niego zbliżasz — dodaje. Z bawełnianej torby wyjmuje czarną sukienkę bez żadnych ozdób.

Humpty Dumpty niechętnie przyjmuje sukienkę, a kiedy jest już ubrany – wszyscy oprócz Blue siadają przy stole. Chłopak życzy im smacznego posiłku i ucieka, prawie potykając się przy tym o własne nogi.

Frederica, spodziewając się mnóstwa pytań, czeka. Choć jej żołądek ma już serdecznie dość, a ślina sama zaczyna cieknąć na widok tych wszystkich pyszności – doświadczenie podpowiada jej, że zawsze w takich chwilach pojawia się coś na co trzeba odpowiedzieć. Jak masz na imię? Skąd jesteś? Czemu tu jesteś? Ciebie też przygarnął? Teraz, gdy uwaga wszystkich została odciągnięta od nagości, temat z pewnością zejdzie na nią, a wtedy...

— To tu tak nie działa. — Marcy nakłada ciasto truskawkowe, ale kątem oka patrzy na nią. — Jeśli chcesz, żebyśmy się czegoś dowiedzieli, musisz sama zacząć mówić. Inaczej po prostu uznamy cię za dzisiejszą gościnię tego kretyna. — Celuje widelcem w Grynszpanowego Pryncypała.

— To nie jest dalekie od prawdy — mamrocze Frederica, ale i tak sięga po jedzenie. — Nie zamierzam tu zostawać. Najem się i odejdę.

Lazlo prycha. Serwetką zasłania usta, ale i tak jest już za późno – dźwięk jego śmiechu wypełnia jadalnie.

— Wszyscy tak na początku mówią! — oświadcza i macha niezgrabnie ręką, w której trzyma kieliszek wina.

— Marcy obiecywała, że odejdzie po dwóch dniach, a teraz jest tu tak długo, że dostała własnego krokodyla — dodaje Humpty Dumpty, a Frederica nie wie czy powinna skupić się na krokodylu, czy tym, że zasypia zaraz po skończeniu swojej wypowiedzi. Jego głowa uderza w talerz z ciastem, ale nikt nie próbuje mu pomóc.

Chrapanie wypełnia pomieszczenie, wkradając się między ich rozmowę, a kwiatową melodię.

Tymczasem Marcy odchrząkuje i niezręcznie drapie się po strupach na lewym nadgarstku.

— To nie tak, że chciałam tu zostać — mówi wreszcie. — To raczej Blue mnie namówił.

— Pod koniec pierwszego dnia obściskiwali się w spiżarni. — To dopiero drugi kieliszek wina, nawet nieskończony, ale Lazlo już wygląda na kompletnie pijanego. Nawet sposób w jaki wymawia niektóre słowa nie ma w sobie już nic spójnego. — Tak go do ściany przycisnęła, że biedak nie mógł się później nawet wyprostować! A drugiego dn-

Nóż wbija się w stół, a jego ostra, srebrzysta krawędź przylega do skóry Lazlo.

— Świruska — jęczy, cofając dłoń. Czerwone rozcięcie pojawia się, zanim zdąży wsadzić palec do ust; krople krwi plamią mu chiton, dołączając do śladów po rozlanym winie.

Marcy posyła Lazlo uśmiech tak promienny, że już tylko bomba atomowa mogłaby wnieść do jadalni mroczniejszą atmosferę. Ale nikt nie wstaje od stołu — dziewczyna pochłania kolejną porcję ciasta truskawkowego, Lazlo nalewa jedną ręką trzeci kieliszek wina, Grynszpanowy Pryncypał spokojnie kroi swój falafel, a Frederica przeżuwa pasztecik. Humpty Dumpty dalej śpi. Każde chrapnięcie rozpryskuje więcej ciasta na stół.

— Niedługo planuję odwiedzić lazurowe drzwi. — Pryncypał przejmuje rozmowę, prowadząc ją na tory, które wreszcie brzmią dla Frederici choć trochę interesująco.

— Po co? — Marcy mruży oczy, jakby spodziewała się, że głowa ich gospodarza zaraz zmieni się w ogromnego szczura albo jakiegoś gada. — Przecież byłeś tam ledwie miesiąc temu.

— Ich świat ma ciekawą strukturę, a skoro niedługo stracą swoją muzę, to chętnie postawię się w jego roli i przejmę ich hojne podarki. Myślałam też o tym, by zainwestować trochę lakerów w ich przemysł winiarski, ale zważywszy na stan Lazlo, to to już rozmowa na inny dzień.

— Tylko nie sprowadzaj kolejnych dziwnych zwierząt. Dalej nie udało mi się wybić tych cholernych królikolwów!

— Bo rozmnażają się jak króliki? — Lazlo odchyla się na krześle i tylko cudem zachowuje odpowiedni balans. Czwarty kieliszek wina rozlewa się na wszystkie strony, ale uśmiech i tak nie schodzi z jego twarzy.

— Nonsens, wszyscy wiedzą, że królikolwy zawsze składają po dwa jajka rocznie — oświadcza Grynszpanowy Pryncypał, zanim Marcy zdąży użyć kolejnego noża.

— Myślałam, że pączkują.

— Jestem pewien, że to domena aligatorów.

Frederica wzdycha. Wystarczy, że zmruży oczy, a już widzi Matkę na miejscu Pryncypała. Ta sama postawa; ta sama bezsensowna paplanina. Brakuje już tylko plamy atramentu pochłaniającej idealnie biały materiał szaty i słów wyszeptujących coraz paskudniejsze obietnice.

To ma być ta wolność?

Opuściła jedno jałowe więzienie, by trafić do krainy śniegu i słów, a teraz ma jeść podwieczorki z duchami? I to wszystko tylko przez to, że jej świat trochę, troszeczkę odbiegł od scenariusza?

Cholerna Matka!, myśli, a jej ręka zamiera nad kolejnym pasztecikiem z soczewicą. Gdybyśmy się nie poznały, nie wiedziałabym nawet, że istnieją inne ścieżki; tkwiłabym w błogiej niewiedzy, umierała nie znając dobrego zakończenia.

Mruży oczy, przypominając sobie, co ujrzała przy ich pierwszym spotkaniu, gdy już zajadała się seitan, owinięta w płaszcz Narratora. Szczęście opuściło ją tak szybko, jak pojęła, że jej dalsze życie jest błędem; czystą fanaberią kogoś silniejszego. Jej prawdziwą rolą była śmierć; Frederica z jej ścieżki nie miała uciec z więzienia, poznać swojego ojca, ani stać się kimś niesamowitym. Miała zginąć żałośnie, głodując, by inna, lepsza Frederica mogła dokonać tego wszystkiego i wreszcie zacząć żyć po swojemu.

Ale, ponownie, przez głupi kaprys siedzi tu teraz, podczas gdy linia czasu, z której przybywa jest trawiona i rozrywana przez dziurę po brakującym aktorze. Być może wpływa to na pozostałe ścieżki. Być może ta inna Frederica jest teraz nią; być może to ona musi umierać z głodu. Być może walą się całe Drzwi, bo ona, przez jej głupią głupią Matkę, już tam nie pasuje, nie może wrócić.

— Chodź, dzieciaku.

Grynszpanowy Pryncypał wyciera ręce w serwetkę i podnosi się, a Frederica potrzebuje chwili, by zrozumieć, że to do niej skierowane są te dwa proste słowa. Dla pewności jeszcze rozgląda się, ale Marcy nawet nie drga, Lazlo chichocze z własnego żartu, a choć Humpty Dumpty budzi się ze snu, nigdzie się nie wybiera. Wstaje więc ze swojego krzesła, ale najpierw zgarnia kilka pasztecików do kieszeni, a w prawą rękę chwyta szklankę soku gruszkowego.

Po ledwie kilku krokach dopada ją zmęczenie. Ziewa i pociera wolną dłonią pociera oczy. Marzy o wygodnym łóżku i chwili spokoju, ale doświadczenie podpowiada jej, że jeśli teraz zaśnie, spotkają ją jedynie koszmary, po których obudzi się zapocona i jeszcze bardziej wykończona. Dlatego idzie dalej, starając się przelać całą swoją uwagę na obrazy rozwieszone na korytarzu. Niektóre stworzono ręką dziecka, inne z pewnością są dziełem wybitnego artysty. Wszystkie mają te same złote ramki.

— Co chcesz mi pokazać? — pyta, kiedy wspinają się po schodach.

Rzeźby i zbroje zatrzymują się na ich widok, by pokłonić się Pryncypałowi. Niektóre mamroczą coś do siebie, a ona jest prawie pewna, że kilka razy słyszy swoje imię.

— Wiele rzeczy — przyznaje, gdy stają na szczycie schodów, a ich oczom ukazują się kolejne długie korytarze i drzwi. Tak mnóstwo, mnóstwo cholernych drzwi z niebieskimi klamkami. — No chyba, że pytasz tylko o tę chwilę. Wtedy odpowiedź jest nieco prostsza: strukturę. Zamierzam pokazać ci strukturę twojego świata.

Zatrzymują się w pozbawionym mebli pomieszczeniu, które wraz z ich przybyciem traci również ściany, okna i drzwi, którymi weszli. Czerń wypływa ze wszystkich rogów i dziur w popękanym drewnie pod ich stopami, a w ślad za nią idą srebrzyste nici. Jedna po drugiej rozprzestrzeniają się dokoła; czasami się łączą, a czasami unikają tworząc coraz to dziwniejsze kształty.

— To twoje Drzwi — oświadcza Pryncypał i bez problemu wyławia przypaloną, urwaną nitkę. — A to twoja ścieżka.

Ciągnie i nić napina się, próbuje stawiać opór, ale wszystko wydaje się daremne. Ostatecznie drugi koniec również pęka, odrywając się od konstrukcji. Frederica spodziewa się trzęsienia ziemi, a nawet lawiny, ale pozostałe nici dumnie tkwią na swoich miejscach, podczas gdy jej własna czernieje i w dłoniach Grynszpanowego Pryncypała zmienia się w proch.

— Nie zrozum mnie źle, ale zaburzenie struktury Drzwi nie jest tak proste. Gdybyś miała przeżyć i poprowadzić dalej historię, to owszem, brak aktora byłby problemem, ale teraz? Jesteś martwa, twój wątek skończony, a świat nie potrzebuje wiedzieć, co się stało z ciałem.

— I, oczywiście, jako „technicznie ucieleśnienie nienawiści" znasz się na takich rzeczach.

— Znam się na wielu rzeczach, ale przede wszystkim – mogę cię zapewnić, że Narrator nie popełniłby błędu tego rodzaju. Jeśli postanowił zabrać cię ze sobą, musiał wiedzieć, że świat się od tego nie zawali. Tak więc – gratulacje! Nie musisz już przejmować się tym wszystkim! Możesz sobie tu spokojnie odpocząć i...

— Ale co dalej w takim razie? — Wyjmuje koło zębate z kieszeni. Znowu liczy na cud albo wielkie nieszczęście, a otrzymuje cisze. Serce nie ożywia się. Nie szepcze do niej i nie zachęca do otworzenia kolejnych Drzwi. Jest zimne. Martwe. — Co mam ze sobą zrobić, skoro nie muszę niczego naprawiać?

Myśli o swojej siostrze – głupiej czarodziejce z jeszcze głupszymi, rudymi włosami. Myśli o Matce i o nożu, który wciąż wystawał z ciała, gdy odchodziła. Myśli o momencie, w którym serce pierwszy raz rozbłysło, prowadząc ją do tamtego holu. To wszystko było po nic? Cały ten gniew, cała frustracja, żeby odkryć, że jej nieżycie jest równie bezwartościowe co życie? Mogłaby się zaśmiać histerycznie, gdyby nie była po prostu smutna.

— Hm, w sumie to dobre pytanie.

Grynszpanowy Pryncypał przechyla głowę. Długo milczy, postukując palcami w brodę, a ona czeka. Nie wierzy już w nadejście tragedii, ani w cud, który przeniesie ją do mniej przytłaczającego miejsca, ale wierzy, że Pryncypał da jej odpowiedź. Znajdzie dla niej cel. Zdejmie ten ciężar z jej pleców.

Może powie, że na początku, dawno temu, jeszcze w krainie śniegu i słów, miała rację. Może powie, że należy to wszystko zniszczyć. Może tak to ma być. Może nadszedł czas na upadek całego systemu.

A może powinna zostać. Może zastanowi się nad tym i uzna ją za przydatną. Tym razem nie będzie się kłócić. Tym razem nóż zachowa na krojenie posiłków i nigdy nie opuści pałacu. Może powie jej, że ze swoją urodą mogłaby zostać lalką albo rzeźbą. Może oświadczy, że z mocą i temperamentem może polować na to, co czai się za murami pałacu. A może będzie z nim podróżować, odwiedzi Lazurowe Drzwi i pozna smak ich alkoholu. Może razem powędrują do krain tak dalekich i dziwnych, że bełkoty Matki wydadzą się przy nich całkiem racjonalne. Może kiedyś przejdą przez jej drzwi, a ona poczuje, że tak jest lepiej.

Serce obija się o jej żebra, bijąc zbyt brutalnie i szybko. Ciało napina się w oczekiwaniu; ręce pocą i drżą, nie mogąc już nawet utrzymać szklanki soku. Nogi mają dosyć, gotowe ulec ciężarowi ciała. Ale – wreszcie nadchodzą. Słowa nadchodzą.

Usta Grynszpanowego Pryncypała otwierają się, głos rozrywa ciszę, a cały pokój aż wiruje przed jej oczami. Cel nadchodzi.

Wreszcie wreszcie wreszcie wreszcie.

Jest pewna, że widzi błysk nowej przyszłości; że coś na zawsze się w niej zmienia, kształtując ją zgodnie z jego wolą. Scenariusz jest gotowy. Wystarczy się w niego wsłuchać. Wystarczy tylko-

— W sumie to nie mam pojęcia co dalej.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #nb