Część druga
Chcę być dobrym dzieckiem, ale by to zrobić — najpierw muszę stać się złym dzieckiem. Ale tylko trochę. Odrobinkę.
Frederica szarpie się i wyzywa, ujawniając swój całkiem uroczy głos. Jej nagie stopy ślizgają się po posadzce, podczas gdy paznokcie zostawiają czerwone ślady na moim nadgarstku. To trochę boli, ale jakimś cudem udaje mi się zignorować wszystkie przeciwności losu i dowlec nas do jadalni. Tam — wreszcie! — odczepiam ją od siebie i podchodzę do barku Taty. Jak zwykle jest zamknięty, więc wysuwam z włosów spinkę i nachylam się nad zamkiem.
Frederica nie ucieka. Przez chwilę rozgląda się po kuchni, szeleszcząc płaszczem i narzekając na brud, a potem, chyba z nudów, podchodzi do mnie.
— Źle się za to zabierasz — mówi, kiedy barek dalej nie jest otwarty, a za to moja spinka robi się coraz bardziej powyginana.
Kiedy nie odpowiadam – irytuje się i wyrywa mi spinkę. Niemal spycha mnie na podłogę, gdy zajmuje moje miejsca. Wciąż wygląda na wkurzoną – ma pomarszczone czoło i zaciśnięte usta – ale zamek ustępuje pod jej ruchami. Drewniane drzwiczki rozkładają się na boki, odsłaniając osiem półek wypełnionych winem. Frederica łapie pierwszą lepszą butelkę i marszczy jeszcze bardziej brwi, próbując rozszyfrować napis na białej nalepce.
— Piłaś to kiedyś? — pyta i to jak na razie najspokojniejsza i najmilsza rzecz jaką do mnie powiedziała.
— Nie wiem czy to konkretnie, ale Tata dał mi raz jedno z jego win do obiadu.
— Tylko raz?
— Źle to zniosłam, więc Tata zabronił mi pić.
Jej usta drgają i przez chwilę mam nadzieję, że zobaczę na nich uśmiech. Ale nie. Oczywiście, że nie. Tak szybko, jak kąciki się unoszą, tak szybko ponownie opadają, zmieniając bladą twarz w smętne pobojowisko.
— A jednak teraz mnie tu przyprowadziłaś — zauważa i krzyżuje ręce na piersi.
Czuję ciepło rozlewające się po moich policzkach, więc szybko zmieniam temat.
— Grałaś kiedyś w „Kiedyś"?
Znowu posyła mi zirytowane spojrzenie. To stresujące, bo nie znam innego sposobu na poznanie jej lepiej. Tak robiliśmy to w szkole — siadaliśmy w kole, kładąc na środek ukradzioną nauczycielom butelkę, a przy sobie plastikowe kubeczki podebrane z dystrybutora wody. Potem napełnialiśmy je winem i rozpoczynaliśmy grę, zaczynając każde zdanie od „kiedyś". Ci, którzy zrobili lub powiedzieli daną rzecz „kiedyś" — mogli wypić łyk wina. Pozostali musieli pić wodę, do której dolano czegoś gorzkiego. Teraz nie mam wody z czymś gorzkim, a nawet gdybym – ona by mnie chyba zamordowała. Więc próbuję zadowolić się samym winem.
— Raz — mówi wreszcie, a ja oddycham z ulgą. — Nie będę pić niczego innego — dodaje po chwili, przyciskając do piersi szklaną butelkę.
— Oczywiście, oczywiście! — Klaszczę w dłonie. Bałam się, że mnie wyśmieje albo odmówi udziału, albo stwierdzi, że nie ma pojęcia o co mi chodzi, ale skoro narzeka tylko na jeden element - jest dobrze. Mogę z tym pracować.
Tak więc zajmujemy miejsce przy stole — ona układa alkohol, a ja kieliszki znalezione w kredensie.
— Kto zacznie? — pytam.
— To ty to zasugerowałaś. — Wzrusza ramionami i wreszcie odgarnia włosy. Ponownie muszę to stwierdzić - jej twarz dosłownie jest pobojowiskiem. Brud i siniaki mieszają się ze sobą, tworząc dziwną brązowo-czarno-fioletowo-niebieską scenerię bez ładu i składu. Ale nawet pod tym wszystkim widzę ładne, delikatne zarysy, długie rzęsy i intensywnie czerwone oczy, których natychmiast zaczynam jej zazdrościć. Mój brat miał takie. Ja zawsze chciałam takie. Ale los postanowił być złośliwy i obdarzyć mnie zielonymi.
Frederica stuka palcami w blat i zaczyna się wiercić, więc natychmiast przestaję się na nią gapić i odchrząkuję. Po raz pierwszy widzę wady swojego planu. Tak. Nie wiem, jak zacząć. Nigdy nie musiałam tego robić — w szkole zawsze znajdowała się ta jedna osoba, która rwała się do bycia pierwszą. Jedną taką nawet znałam osobiście. Dawno temu jedna taka mnie zdradziła. Natychmiast kręcę głową, nie chcąc się akurat teraz rozpraszać.
— Kiedyś miałam brata — oświadczam wreszcie, nie mogąc znaleźć niczego lepszego. Od razu sięgam po kieliszek. Frederica tymczasem nawet nie drga. — A siostra?
— Jestem jedynaczką.
Nie wiem, co się mówi w takich chwilach, ale na szczęście – nie muszę się nad tym zastanawiać. Frederica zaczyna mówić, zanim ja skończę pić.
— Kiedyś zjadłam swojego towarzysza.
Krztuszę się winem, które jest zdecydowanie za słodkie. Niektóre krople spływają mi do gardła, inne rozsypują się na stół.
— Żartujesz? — pytam i mimowolnie odsuwam się razem z krzesłem.
— Dlaczego miałabym? Na tym polega ta gra — jedna osoba mówi, co zrobiła, a inni piją, jeśli dzielą z nią dane przeżycie, prawda?
— Zjadłaś mięso towarzysza? — powtarzam głucho.
— Wyglądasz, jakby ci cytrynę wepchnęli do ust i oczu.
— Nie na co dzień słyszę, że ktoś jest kanibalem!
Wywraca oczami. Mam wrażenie, że to już setny raz.
— Nie jestem kanibalem — mówi, ale i tak pije to cholernie słodkie wino. Nawet się nie wzdryga. Zastanawiam się czy w ogóle czuje jego smak, bo chociaż moje kubki smakowe zostają wypalone po zaledwie jednym łyku, ona pije i pije, i pije.
— Ale jadłaś czyjeś mięso.
— Byłam głodna. — Wzrusza ramionami. To na pewno setny raz. No... Może dopiero trzeci. Albo piąty. Ale efekt jest tak samo irytujący. — No dalej, rudzielcu. Twoja kolej.
Robię to dla Taty, powtarzam sobie w myślach.
— Kiedyś zostałam zdradzona.
Tym razem pijemy obie.
— Co ci się stało? — To ona pierwsza zadaje pytanie. Czy to już postęp? Czy oficjalnie mogę powiedzieć, że się przyjaźnimy, a moja misja jest zakończone i mogę wrócić do czytania? (Oczywiście – nie ruszam się z miejsca. Tak tylko sobie fantazjuję.)
— Ktoś powiedział, że mnie kocha — mimowolnie przesuwam palcami po szyi — a potem pokazał mi, że ciągle tylko kłamał. A tobie?
— Nikt nie powiedział mi, że mnie kocha, ale ktoś obiecał, że się mną zajmie — mimowolnie przesuwa palcami po ustach — a potem zrobił coś odwrotnego. Historia stara, jak świat. Pewnie czytałaś o tym nie raz w tych swoich książkach.
— Nie czytam historii o kobietach — wyrywa mi się, choć powinnam zostawić to i iść dalej.
— Nie?
— To niekomfortowe. Kiedy próbuję – czuję się, jakby chodziło o mnie, choć nawet nią nie jestem. Nie ma znaczenia, jak bardzo bohaterka się różni – wyglądem, charakterem czy czymkolwiek. Nie potrafię tego znieść.
— Dlaczego?
— Kiedy czuję, że chodzi o mnie, zaczynam myśleć o głupich rzeczach.
— Na przykład?
— „Och, kiedyś na pewno poczuję coś podobnego", „Och, na pewno będę mieć swoją własną historię miłosną", „Och, kiedyś na pewno odwzajemnię miłość innych" i inne takie rzeczy.
— Więc nie możesz się zakochać. — Pierwszy raz naprawdę się uśmiecha, a ja od razu zaczynam tego żałować, bo to ten rodzaj uśmiechu, który nie ma w sobie ani cienia radości, a jedynie sam jad. — Zdradził cię ktoś, kogo nawet nie kochałaś. Ktoś, komu po prostu wierzyłaś, że-
— Nie o to chodzi! — protestuję od razu. — I dla twojej informacji - mogę to zrobić! Po prostu... — Przełykam ślinę. Chcę się ugryźć w język, ale jest już za późno. — Mój ideał i ideał, który powinnam mieć... to... to dwie skrajnie różne osoby, okej?!
— Och? Teraz mnie zaciekawiłaś. — Frederica opiera łokcie na stole, a podróbek chowa w otwartych dłoniach. Przy tym oświetleniu wygląda, jak wyjęta z horroru o kolejnym domu nawiedzanym przez ponurą, brutalnie zamordowaną kobietę. Mimowolnie zastanawiam się czy ja także tak wyglądałam pierwszego dnia. Ale przede wszystkim – dlaczego Tata jej nie uzdrowił? Przez zachciankę czy jej charakter?
— Co w tym ciekawego?
Zamiast odpowiedzieć, unosi lekko kieliszek.
— Kiedyś miałam bogatych rodziców.
Drgam. Nie muszę pytać, by wiedzieć, że celowo powiedziała właśnie to.
— Więc jesteś tylko kolejną panną z dobrego domu. Rozumiem. To wiele tłumaczy. — Jej wzrok wypala mi dziury w skórze, gdy piję. Jest rozczarowana.
— Zastanawiam się, czy też powinnam się napić — wyznaje, kiedy kończę. — Moja matka kiedyś była całkiem bogata. Tata... Podobno też. Ale ona wszystko straciła, a jego nawet nie poznałam. — Wzdycha. Nie czeka aż odpowiem. Wypija całą zwartość kieliszka.
— Czy twoja matka umarła?
Nie powinnam, ale mam nadzieję, że to ją zrani.
— Tak, ale to było dużo później. — Macha ręką, jakby jedynie odganiała natrętnego komara. — Początkowo jedynie wysłali ją do Pradawni.
Znowu się krztuszę. Ale teraz przynajmniej pewne rzeczy— jej strój, twarz i kanibalistyczne zapędy — nabierają sensu.
— Co ona takiego zrobiła? — Od razu myślę o wszystkich zamachach terrorystycznych i morderstwach, o których czytałam. Próbuję z nich wyłowić jakąś osobę podobną do niej, ale przez alkohol mój umysł zaczyna się zamazywać. Przeszłość wydaje się zbyt odległa, a zbierane latami informacje wypadają z odpowiednich szufladek i odlatują w siną dal.
— Postanowiła mnie urodzić. Przełożona taty nie była zadowolona. Koniec historii.
Reszta gry nie przebiega równie ekscytująco. Tam, gdzie mi zaczyna plątać się język i gdzie ja gubię wątek, tam Frederica wygląda na coraz bardziej znudzoną i senną. Nawet przy dłuższych odpowiedziach; nawet kiedy możemy powiedzieć, że przeżyłyśmy to samo — nie zadaje już żadnych dodatkowych pytań. Nie odpowiada też na moje. Tym razem jednak nie umiem stwierdzić czy to przez to, że jestem pijana i zwyczajnie nie rozumie mojego bełkotu, czy przez to, że straciła zainteresowanie. Tak czy inaczej — po jakimś czasie obie zasypiamy.
Kiedy się budzę, w powietrzu unosi się zapach herbaty z miodem, a warkot zakłóca idealną ciszę. Początkowo myślę, że to tylko jedna z zabawek wpadła na Tatę albo pokłóciła się z innym pluszakiem, ale szybko okazuje się, że nie mam racji.
— Nie ubiorę tego. To idiotyczne! — Frederica wchodzi na łóżko. Nie dba o to, że uderza mnie nogą w brzuch, ani o to, że materac podryguje przy każdym jej ruchu. Maszeruje, jakby równie dobrze mogła staranować wszystko na swojej drodze.
— Ale to tylko zwykła sukienka — jęczy Tata.
— Więc sama ją sobie noś! — Łapie poduszkę i ciska nią w Tatę, ale zamiast w niego, trafia w baletnicę. Przestraszona zabawka zlatuje z parapetu i pada na ziemię. Natychmiast przestaje się poruszać, a zmartwione misie i króliczki gromadzą się wokół, próbując ją pocieszyć.
— A-ale to nie mój rozmiar...
— A to nie mój problem.
Kolejna poduszka strąca stos książek.
— Nie możesz chodzić w podartych ciuchach!
Wazon spada na ziemię.
— Oczywiście, że mogę!
— Przeziębisz się! Albo wda się jakieś zakażenie i-
Rzucona lampa rozbija się o ścianę. Frederica zeskakuje z łóżka i natychmiast potyka się o jedną z moich sukienek. Obie wydajemy z siebie jęk — ona z bólu i ja mając dosyć hałasów.
Tata próbuje jej pomóc, ale ona oczywiście jest zbyt uparta i dzika, by to zrozumieć, więc zaczyna gryźć i kopać. W tej chwili przypomina dzikie zwierze, które jakimś cudem wylądowało w klatce i teraz nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Wiem, że nie powinnam się temu dziwić, ale — sposób w jaki jej oczy błyszczą, a zęby wgryzają się w litery na dłoniach Taty, sprawia, że mam ochotę ukryć się pod kołdrą i obudzić dopiero, gdy Frederica już zniknie. Jest straszna.
Kiedy Tata wreszcie się poddaje, Frederica wybiega, zostawiając po sobie chaos i nieruchome ciało baletnicy.
— Dlaczego? — pytam i przecieram oczy. Raczej już nie zasnę.
— Hm?
— Dlaczego ją tu przyprowadziłeś, Tato? — Nie chcę brzmieć na rozkapryszoną ani zirytowaną, ale zmęczenie utrudnia mi ukrywanie emocji. — Nie rozumiem tego. Przecież jest kompletnie dzika, Tato. Zła.
Tata, na szczęście, nie wygląda na rozczarowanego. Przysiada ostrożnie na łóżku i kładzie dłoń na mojej głowie.
— Nie ma złych dzieci — stwierdza, przeczesując moje włosy. — Niektóre po prostu nigdy nie były szczęśliwe.
— I ona oczywiście się do nich zalicza.
— Miała trudne dzieciństwo... ale to już pewnie wiesz. — Zerka na mnie, wzrokiem mówiącym „kradzież mojego alkoholu? Naprawdę?", ale kąciki ust wciąż ma wygięte w górę. — Poza tym – ty też mnie na początku nie lubiłaś.
— Ale nie próbowałam cię zagryźć, Tato! Co jeśli ona zniszczy którąś z moich zabawek?
— Stworzę ci nowe. Ile tylko będziesz chciała.
— A jeśli zrobi nam krzywdę?
Drzwi do mojej sypialni znowu się otwierają. Frederica staje w progu z dłońmi zaciśniętymi w pięści i czerwonymi policzkami.
— Jestem głodna — oznajmia i faktycznie, chwilę później wszyscy możemy usłyszeć, jak burczy jej w brzuchu. — A ta posiadłość jest głupia. Za dużo tu drzwi.
Tata zaczyna się śmiać.
Frederica dalej nie chce się przebrać, więc kiedy tylko wychodzę z łazienki – idziemy całą trójką do jadalni. Innej, niż tej ostatnio. Ta jest połączona z kuchnią, więc Tata może mieć nas na oku. I dobrze, bo teraz tym bardziej nie chcę zostawać z nią sam na sam.
Siadamy po przeciwnych stronach stołu — ona bawi się podartym rękawem, a ja czytam kolejną książkę. Tata miał kiedyś rację. Jego zbiory nigdy się nie kończą. Ilekroć myślę, że docieram chociaż do połowy – znikąd pojawia się nowy stos. A wszystkie historie są idealnie dostosowane do tego, czego potrzebuję. Nie mają pięknych protagonistek, ani tych brzydkich. Ani mądrych, ani głupich. To zawsze są chłopcy w moim wieku, przeżywający wielkie przygody, a ich romanse z innymi chłopcami mnie nie dotyczą, więc mogę się zrelaksować.
Kiedy docieram do setnej strony, Tata kładzie przed nami talerze wypełnione spalonym mięsem, dziwną, ziemniaczaną mazią i źle pokrojonymi ogórkami. Sięgam po widelec. Frederica prycha.
— Chyba sobie kpisz — warczy i zrzuca talerz na podłogę. Jedzenie oblepia dywan. Coś wypada z mięsa i natychmiast zaczyna uciekać. — Już podanie cyjanku byłoby bardziej subtelne! — warczy i nadeptuje na to biegnące coś. Pomieszczenie wypełnia głośne P L A S K .
Tata nadyma policzki.
— Przecież robię, co mogę!
Frederica łapie mój talerz i ciska nim w Tatę. Nie trafia, więc teraz mamy na beżowej ścianie brązowy ślad.
— To jedzenie wcale nie jest takie złe — mamroczę, chcąc jakoś pomóc. Frederica piorunuje mnie wzrokiem.
— Mówisz tak, bo pewnie jesteś tu tak długo, że twoje kubki smakowe przestały istnieć!
— Jak jesteś taka mądra, to może sama coś ugotuj! — Prycham. Mam ochotę wyrzucić ją przez najbliższe okno, ale Tata mógłby się pogniewać, więc tego nie robię. Dalej siedzę i, z rękami skrzyżowanymi na piersi, wpatruję się w jej twarz.
— To chyba pierwsza mądra rzecz, którą powiedziałaś — oświadcza nagle, czym zaskakuje i mnie, i Tatę.
— Czekaj. Naprawdę będziesz gotować? — Podnoszę się i podążam za nią do kuchni. Tata idzie za nami. Chyba jest szczęśliwy przez ten zwrot akcji. — Umiesz to robić?
— Oczywiście, że umiem! W porównaniu do was – nie zostałam wychowana przez cholerne małpy! — Zakłada fartuszek, a potem w końcu przemywa twarz i ręce, pozbywając się chociaż połowy brudu.
Nie kłamie.
To znaczy — w tej części z gotowaniem, nie tej z małpami. Naprawdę potrafi to robić.(Niechętnie muszę przyznać, że kiedy Frederica pracuje, nie wygląda tak źle. Zmarszczki na jej twarzy się wygładzają i nawet pozwala sobie na delikatny uśmiech.)
— Będziecie się tak gapić? — warczy, ale nie przestaje siekać warzyw.
— Po prostu jesteśmy pod wrażeniem — mówi Tata.
— Idźcie być pod wrażeniem, gdzie indziej!
To pierwszy normalny posiłek, jaki mam szansę zobaczyć w tym miejscu, więc wyjątkowo się z nią zgadzam. Tata zaś chyba po prostu cieszy się, że może ją czymś zająć. Tak czy inaczej — oboje lądujemy w jadalni. Tata, używając swoich mocy, naprawia szkody, a ja zajmuję swoje miejsce i próbuję skupić się na książce.
Jedzenie, które stawia przed nami wygląda, jak żywcem wyjęte z jakiegoś programu kulinarnego. Kotleciki są chrupiące, ale bez śladów spalenizny, ziemniaki z masłem rozpływają się w ustach, a z sałatki nie wystają żadne macki. (Może jednak Tata dobrze zrobił, przyprowadzając ją tu.)
— Niesamowite! — mówi, równie zachwycony. Nie musi jeść, ani pić, ale oto, po skończeniu swoich, podbiera moje kotleciki. — Wspaniałe! Dawno nie jadłem czegoś o tak doskonale wyważonym smaku.
Nie mam pojęcia, czy Tata wie o czym mówi, czy po prostu rzuca losowe słowa, nie potrafiąc inaczej wyrazić zachwytu, ale — Frederica ma czerwoną twarz. Tym razem jednak jej rumieniec nie ma nic wspólnego ze złością. Nawet jeśli chwilę wcześniej rzucała talerzami, teraz z dumą chłonie każdy komplement.
— Jest naprawdę dobre — przyznaję, bo jest coś uroczego w jej uśmiechu.
Tak długo, jak jemy, tak długo wierzę, że już wszystko będzie dobrze. A potem Tata znów porusza kwestię jej stroju. Frederica natychmiast wraca do bycia nadąsaną, a ja mimowolnie przyciskam do siebie swój talerz.
— Nie ubiorę żadnej cholernej sukienki! — oświadcza i gryzie Tatę w rękę. Słowa, niczym zwykła skóra, pękają, a atrament spływa na podłogę.
— Ale Tata ma rację. Śmierdzisz.
Jakimś cudem, to jedno słowo przekonuje ją do wzięcia kąpieli i przebrania się. Ale to nie tak, że przestaje być marudna. Wręcz przeciwnie. Jej narzekania nasilają się. Wszystko jest nie tak — za dużo wody, za mało wody. Za ciepła. Za zimna. Szampon zbyt truskawkowy, a drugi zbyt nijaki. Jest za stara na te dla dzieci i zbyt znudzona na te normalne. Ręczniki zbyt szorstkie lub zbyt miękkie. Szlafroki zbyt dziwne. Ta sukienka ma nudny krój, ta jest zbyt „jak dla lalki". Jedna zbyt czerwona, druga zbyt szara. Zbyt pomarańczowa. Zbyt niebieska. Zbyt zielona. Jak na ślub. Jak na pogrzeb. Skargi nie mają końca. Musimy wywrócić całą szafę do góry nogami i pięć innych pokoi, by wreszcie znaleźć coś, co łaskawie ubierze.
Ale kiedy już ma uszykowaną czarną, prostą sukienkę (jak dla mnie – ta też jest pogrzebowa), siada na stołku i pozwala, by Tata obciął jej włosy. I dobrze. To aż dziwne, że tyle z nimi wytrzymywała. Miała tak dużo kołtunów, że gdyby chciała je zwyczajnie rozczesać, zdążyłaby się zestarzeć przed dobrnięciem do połowy.
Teraz sięgają jej do łopatek i — od razu wygląda, jak inna osoba. Już nie jak dzikus, który rzuci talerzem i napluje na podłogę, ale jak księżniczka wyjęta z jakiejś książki albo serialu o magicznych dziewczynkach. Jest urocza. A potem się odzywa i efekt od razu przepada.
— Musisz się tak gapić? Czy nikt ci nigdy nie powiedział, że to niekulturalne?
— Rzucanie talerzami też nie jest.
— Ja nie jestem z dobrego domu, rudzielcu. — Wytyka język. Rozgląda się przez chwilę po łazience i moim pokoju, i marszczy brwi. Znowu. I znowu. I znowu. Jakby jej twarz znała tylko trzy miny i wszystkie dotyczyły czegoś negatywnego. — Gdzie poszło to dziwadło?
— To Tata, a nie żadne dziwadło.
— Nie potrzebuję taty, a to coś trzyma dwie czternastolatki w swojej posiadłości i próbuje je wciskać w kolorowe fatałaszki. Oczywiście, że jest dziwadłem.
— Jesteś obrzydliwa!
Nieważne, jak bardzo się staram — w jej obecności gniew od razu zaczyna pulsować pod moją skórę. Mam wręcz wrażenie, że specjalnie została stworzona tak, by budzić we mnie wszystko to, co wolałabym pogrzebać.
— Jestem szczera.
Gdy ja walczę sama ze sobą, by nie zrobić jej czegoś, ona podchodzi do okna.
— Byłaś kiedyś na zewnątrz?
— Raz.
— I jak tam jest?
— Zimno.
Wywraca oczami.
— A może coś bardziej przydatnego? Jakieś miasto? Choćby dziura zabita deskami? Jacyś ludzie? Cokolwiek?
— Tylko oszalały, zmutowany pluszak. I rośliny, które chcą cię zjeść.
— Aha.
— Po co ci to?
— Czy to nie jest oczywiste? — Unosi brew. — Chcę się stąd wydostać.
Co?, pytam w myślach.
— Co? — powtarzam na głos.
— Chcę. Się. Wydostać. Z. Tej. Dziury. — cedzi przez zaciśnięte zęby.
To ma sens i wydaje się wręcz oczywiste, ale i tak nie potrafię tego zrozumieć. To znaczy... owszem, istniał moment, w którym sama tego pragnęłam, ale... To miejsce nie jest złe. Mogę sama w nim decydować o to, co chcę zrobić, nosić urocze sukienki i czytać tyle, ile mi się podoba. Nie ma nudnych lekcji, a jedynie kolejne książkowe przygody. No i — tu jest Tata z jego dziwnymi historiami, łagodnym uśmiechem i zapachem atramentu. Jedyny i niepowtarzalny. Po co wracać?
— Ale... Dlaczego? Przecież to bez sensu!
— A dlaczego miałabym chcieć tu zostać? To niby miałoby sens?
— A nie? Przecież... to nie tak, że masz do czego wracać, prawda?
Frederica otwiera i zamyka usta. Otwiera i zamyka. Otwiera i... Rzuca się na mnie. Tak. Po prostu. Jest to tak nagłe i niespodziewane, że nie mam jak jej zatrzymać, więc obie przesuwamy się do tyłu, aż moja noga zahacza o pluszaka. Wtedy spadamy na ziemię. Ale nawet to nie sprawia, że puszcza moje włosy. Szarpie za nie, jakby chciała wszystkie powyrywać. I drapie. Jej pazury są wszędzie — na mojej twarzy, ramionach, rękach, brzuchu. Boję się, że wydrapie mi dziury w skórze i nawet Tata nie będzie w stanie tego naprawić.
— Przestań! — piszczę, próbując ją odepchnąć.
— Och, litości. — Przewraca oczami. — Nie udawaj, że cokolwiek czujesz! — Krzyczy i przy okazji opluwa moją twarz. — Nie jesteś ani trochę taka, jak ja, prawda? — Kolejne szarpnięcie. Garść rudych włosów zostaje w jej zaciśniętej dłoni. — Jesteś jakimś jej eksperymentem. Kolejną z tych dziwnych zabawek. Mieszaniną pluszu i kabli. Dlatego nie rozumiesz.
— T- to nieprawda! Zabawki nie lubią Taty! Nie mogłabym nią być! — piszczę. Sama już nie wiem czy chcę ją odepchnąć w pierwszej kolejności, czy ratować twarz. Niezdarnie przeplatam jedno z drugim, ale kończę jedynie bardziej poobijana.
— Więc co? Jesteś jej biologicznym dzieckiem? Tylko ukrywasz się pod sztuczną skórą?
Choć mówi to wszystko, to ona jest tą, która ignoruje kopniaki i ciosy łokciami. Uparcie walczy z moimi powiekami, próbując dostać się do oczu i... Nie wiem. Wyłupać je? Co ona chce zrobić? Co ja chcę zrobić? Dlaczego walczenie z nią jest tak trudne?
— Nie jestem!
— Nie wierzę ci.
— To boli!
— Mhm. Oczywiście.
Siłą otwiera moje oko. Ostro zakończony paznokieć naciska na gałkę.
Coś.
Wspomnienie.
Wspomnienie naciska na mnie.
Przez chwilę widzę salę luster. Wszystko jest jeszcze na miejscu, ale na mnie już leży wielki potwór z zastygniętą w grymasie twarzą. Nie ma oczu. Jedynie dziury, z których nie przestaje płynąć krew. Moja różdżka... gdzie jest moja różdżka? Nieważne, jak bardzo się staram, nie mogę jej znaleźć. Śmiech dzwoni mi w uszach. Ona gdzieś tam jest. Patrzy. Cieszy się. Wie, że wygrała. Potwór naciska mocniej. Gałka pęka, niczym balonik napełniony wodą. Ból. To boli. Przeszywa.
Nie mogę oddychać.
Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona. Zostałam zdradzona.
Dlaczego?
Przecież byłam idealna.
Krzyczałam.
Krzyczę.
Nie mogłam jej odepchnąć.
Odpycham ją. Odklejam, mając wrażenie, że razem z nią puszcza skóra. Może naprawdę jestem eksperymentem. Może jestem zabawką. Może zamiast krwi i mięśni mam słowa. Może może może może może może może może może może może może może może może.
Śmiech.
Nie pasuje do sytuacji. Nie pasuje do niej. Nie pasuje do mnie. Do niczego nie pasuje. A jednak tu jest. A jednak Frederica się śmieje, choć jej policzek i nos krwawią. Chociaż strzępy moich włosów są na jej twarzy.
— Okej. Przyznaję — mówi, rozkładając ręce. — W tym ciosie faktycznie było zbyt dużo kości, jak na pluszaka albo dziwadło zrobione ze słów.
Ma taką bladą twarz. To ona jest jak kartka papieru. Jak Narrator. Albo śnieg. Ale włosy są tak ciemne. Nawet skrócone przypominają macki utkane z samego cienia. I oczy. Chciałabym jej oczy.
— Na co tak patrzysz?
— Twoje włosy wyglądają, jakby wchłonęły całą ciemność tego miejsca — mówię. Albo i nie. Nie rozpoznaję własnego głosu. Może to tylko jedna z zabawek. Może ten dziwny ptak nauczył się nowych słów. Może baletnica zawsze je znała.
— Twoje wyglądają, jak płomień.
— Tak. Chyba tak właśnie jest.
Frederica znowu się śmieje, ale tym razem przyłączam się do niej. Pozwalam, by nasze złączone głosy niosły się po całym pokoju i jeszcze dalej.
— Jak umarłaś, nim Tata cię znalazł? — pytam później, ale dalej nie ruszam się z ziemi. Ona też nie.
— Nie umarłam — odpowiada.
— Żyłaś jeszcze?
— Tak, ale było blisko. Żołądek chyba mi się zapadał z głodu, ale wtedy pojawiła się Mama z jedzeniem.
— Mama?
— Nie potrzebuję taty.
— Nie potrzebuję mamy.
— Cóż, jakoś musisz z tym żyć. — Wzrusza ramionami.
— Tak. Chyba muszę. — Ziewam. — Co było później?
— Zjadłam, a Mama stwierdziła, że zabiera mnie ze sobą i coś tam jeszcze bredziła o jakimś zakończeniu.
Kiwam głową.
— Typowy Tata.
— Typowa Mama — zgadza się ze mną.
***
Tata... stara się.
Zawsze się stara, ale teraz wręcz podwaja swoje wysiłki. Mamy tak dużo pokoi, a zabawki oraz ubrania i tak przestają się mieścić, i zaczynają wypełzać na korytarze. Chodzenie staje się problemem, ale nawet to nie sprawia, że Frederica zaczyna lubić Tatę. Raczej – toleruje go, jak natrętną muchę, której nie jest w stanie dosięgnąć i zabić. Mnie chyba już lubi. Ja chyba też ją już lubię. Nie jestem pewna. W książkach inaczej zawiera się przyjaźnie — bohaterowie albo ratują sobie życia i w ten sposób zdobywają swoją lojalność, albo natychmiast zaczynają się rozumieć, bo łączy ich sekret albo pragnienie. Mnie i ją nic nie łączy. Nie pokonałyśmy też razem potwora. A jednak zaplata mi włosy. I kolonizuje połowę łóżka.
I śpiewa.
Czasami, gdy Taty nie ma, siadam w klatce wypełnionej poduszkami, a ona zajmuje miejsce na podłodze i zaczyna nucić. Najpierw robi to po cichu, jakby dla samej siebie, ale potem nabiera odwagi — albo przypomina sobie o mnie — i już jej głos rozbrzmiewa wszędzie. Jest dziwnie przyjemny, gdy nie wykorzystuje go do wrzasków i obelg. Przyjemny nie w ten wyćwiczony latami sposób, ale bardziej, jak matki nucącej kołysankę dla dziecka.
Cóż — temat się zgadza. Frederica zna tylko kołysanki, które wcześniej zasłyszała od swojej matki. Nie wszystkie mają miłe, pasujące do dzieci, historie, ale wszystkie pozwalają mi zasnąć bez czekania aż ciało, przez wysiłek, osiągnie swój limit.
Kiedy Tata jest w domu, Frederica nie chce śpiewać. Nieważne ile ją o to proszę — jedynie piorunuje mnie wzrokiem. W pewnej chwili akceptuję swoją porażkę i zaczynam próbować nowych rzeczy. W ten sposób odkrywam, że ona nie potrafi ani pisać, ani szczególnie dobrze czytać. Rozróżnia może z pięć liter.
— W Pradawni nie ma papieru, ani książek. Skąd więc miałabym to umieć? — Prycha, widząc moje zdziwienie.
Więc zaczynam ją uczyć, a kiedy nie słucha i nie patrzy — proszę Tatę o podręczniki dla dzieci i książki dla pedagogów oraz rodziców. Przeglądam je, gdy Frederica, a wnioski próbuję przemycać do naszych lekcji.
Początkowo jej słowa wyglądają okropnie – gorzej, niż u dziecka, które również dopiero zaczyna. Nie jestem w stanie ich rozczytać, ani nawet oddzielić jednej litery od drugiej, ale książki mówią, by nie narzekać. Więc nie narzekam. Uśmiecham się. Nagradzam za próbowanie. A ona w zamian za to nie bije mnie, gdy znowu spalam nasze jedzenie albo zacinam się przy krojeniu warzyw. (Nie jemy już mięsa. Frederica nie chce go widzieć.)
Pewnego razu, gdy kończymy naukę i zjadamy wszystkie zrobione przez nią ciastka (dalej nie odróżnia p od b, ale szybko uczy się nowych przepisów), Tata zjawia się w bibliotece. Jest szczęśliwy, a w dłoniach tacha coś prostokątnego, zasłoniętego przez czarny materiał. Stęka z wysiłku, kiedy wreszcie odkłada to na podłogę. Wciąż uśmiechnięty — jedną ręką rozmasowuje swój krzyż, a drugą macha na nas, byśmy podeszły.
Ja podbiegam pierwsza. Frederica niechętnie wlecze się za mną.
— Czy to nowa zabawka?
— Nawet lepiej! — Tata klaszcze w dłonie i zrzuca czarny materiał, odsłaniając... Niewielką scenę teatralną. Podłoże jest zrobione z prawdziwego drewna, a po bokach wisi jedwabna, czerwona kotara.
— I co w tym lepszego? — Frederica dźga biały trony postawiony na samym środku. — Mamy już milion takich domków.
— Och, nie nie! To nie domek! — Tata śmieje się i chce ją poczochrać, ale Frederica, jak zwykle się uśmiecha i syczy, niczym przerośnięty kocur. Tata nie komentuje tego. — To scena.
— Widzę. Nie jestem ślepa.
Tego też nie komentuje. Pociąga za coś, czego my nie jesteśmy w stanie zobaczyć z naszych miejsc. Wówczas zza kulis wyłania się blada lalkach o rudych, ciasno splecionych w koczek włosach i czerwonych oczach. Nieśmiało wygląda na nas, przygładza suknię baletnicy i wreszcie przemawia.
— Jestem szumem — oświadcza, stąpając powoli w stronę tronu. — Jestem karuzelą. — Obraca się wokół własnej osi, a jej suknia faktycznie zyskuje nowe dodatki. Z rąbu wystają teraz malutkie ludzki, przyczepione na drut do kolorowych siedzeń. Większość z nich ma otwarte usta, ale tylko lalka faktycznie przemawia. — Tańczę dookoła, dookoła księżniczki — nuci tęsknym głosem. — Srebrzystej, srebrzystej księżniczki. — Wiruje wokół tronu, nie przerywając swojej piosenki.
— To głupie — oświadcza Frederica, krzyżując ręce na piersi.
— To historia dla dzieci — wyjaśnia Tata.
— To dalej głupie. — Kopie scenę, a lalka zastyga w bezruchu.
— Mi się podoba — mamroczę nieśmiało. Frederica patrzy na mnie, jakby chciała powiedzieć „Nigdy nie miałam co do ciebie wielkich oczekiwań". — To znaczy... no... trochę tego nie rozumiem, ale skoro to historia, to pewnie powinnyśmy po prostu poczekać aż lalka powie nam więcej, prawda? — Zerkam na Tatę, szukając pomocy.
— Hm... W sumie to nie. To już wszystko, co umie powiedzieć.
— Wow. Brawo Mamo. Faktycznie jest lepsze. — Frederica znowu kopie scenę. — Skąd ty to w ogóle wytrzasnęłaś?
— Ze srebrnych drzwi! Byłem tam na takim przedstawieniu o historycznym zabarwieniu i wyobraźcie sobie, że sprzedawali to w sklepie z pamiątkami!
Teraz Frederica wygląda, jakby chciała kopnąć Tatę. Na szczęście powstrzymuje się ze względu na mnie. Albo po prostu nie chce jej się próbować.
— Jesteś bezużyteczna — mówi wreszcie. — Co to w ogóle było za przedstawienie?
— Dobrze, że pytasz, bo było cudowne! — Tata znowu próbuje ją dotknąć. Frederica znowu na niego syczy. — Opowiadało o Kapłance, która całe swoje życie powierzyła ich królowi. Miała tak cudowną moc, tak wspaniałe plany i idealną przyszłość przed sobą, i wszystko oddała jemu! Wspaniałe. Jestem zakochany.
Frederica przewraca oczami.
— Nie rozumiem — mówię, zanim ona znów go zaatakuje. — Myślałam, że nie lubisz smutnych zakończeń.
— Och, nie, nie, nie. Źle to rozumiesz, mała czarodziejko. To nie było smutne zakończenie. Ani nawet złe.
— Czyli oddawanie się komuś w stu procentach to teraz szczęśliwe zakończenie? — Frederica unosi brew.
— Jeśli ta osoba jest w rzeczywistości tym, czego pragniesz, to czemu nie?
— A Kapłanka tego pragnęła?
— Tak.
— A co z jej przyszłością? Co z planami? Mówiłaś, że...
Tata i Frederica nie przestają dyskutować nawet, gdy trafiamy do jadalni, a ja kładkę przed nimi talerze z naleśnikami. Nieważne, ile próbuje – ona nie widzi w tym sensu. Już dawno zauważyłam, że gdyby mogła wolałaby umrzeć, niż żyć dla kogoś lub przez kogoś. Ale Tata wciąż ma dziwne pokłady entuzjazmu, jakby wierzył, że zdoła zmienić coś w jej myśleniu. Mi zaś wszystko jest jedno tak długo, jak talerze nie zaczynają latać.
Może nawet trochę — ale tylko trochę! — lubię ich słuchać, bo przypominają mi o czymś, co już przeminęło. (Może właśnie dlatego ją polubiłam.)
Ale chociaż nasze wspólne chwile nie są już tak chaotyczne, jak na początku — pragnienie ucieczki też się nie zmienia. Frederica dalej we wszystkim doszukuje się szansy. Gdy tylko może, sugeruje wyjście na zewnątrz. Co dziwne – tata nie zgadza się tak łatwo, jak ze mną. Właściwie – w ogóle się nie zgadza. Nawet nie chce o tym słuchać.
— Jeszcze nie teraz — powtarza za każdym razem.
Staram się mu pomóc i też ją zniechęcić, ale nieważne, jak często opowiadam o tym, co mnie spotkało – ona dalej wie lepiej. Początkowo to tylko frustrujące, jak każdy inny przejaw jej upartości. Potem... Potem zaczynam czuć smutek.
Bo — dlaczego i w tym musi być tak uparta?
Wtedy powiedziałam to w złości, ale przecież miałam rację – ona nie ma do czego wracać. Nie ma rodziców, nie ma przyjaciół, nie ma opiekunów. Gdyby spróbowała tam wrócić, szybko umarłaby z głodu albo skończyła na czyimś talerzu. Nie mogłaby nosić tych wszystkich sukienek, brać długich kąpieli i spędzać ze mną czasu. Nie miałaby miękkiego łóżka z tysiącem poduszek, ani zabawek. Byłaby samotna. Ja byłabym samotna.
***
Taty znowu nie ma, więc ja i Frederica leżymy w łóżku, i wpatrujemy się w sztuczne gwiazdy zawieszone na suficie. Nie są tak piękne, jak za pierwszym razem, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że mogę oderwać od nich oczy.
— Za czym z naszego świata tęsknisz najbardziej? — pyta Frederica.
— Chyba za swoją różdżką.
— Zabawkową czy prawdziwą?
— Prawdziwą! Miałam wspaniałą różdżkę. Sosna i róg jednorożca. I... tylko się nie śmiej, ale miałam doczepiony do niej taki breloczek. Prezent od brata. Za nim też tęsknie. To znaczy – za breloczkiem, nie bratem.
Albo może za nim też? Kiedy nie ma jej przy mnie, łatwo mi powiedzieć, że nie, ale u jej boku świat Taty zaczyna tracić swoje barwy.
— A ty? — pytam, ignorując jej stłumione parsknięcie.
— Gulasz.
— Gulasz?
— Mhm. Pamiętasz, jak przyznałam, że ktoś mnie zdradził?
— Tak.
— On potrafił ugotować przepyszny gulasz. Nawet po milionach prób nikt z nas – ani ty, ani ja, ani... zwłaszcza Mama – nie byłby w stanie odtworzyć tego smaku.
— Zjadłabyś go znowu, gdybyś mogła?
— Oczywiście.
— A gdyby było w nim mięso?
— W nim zawsze jest mięso. Zignorowałabym to.
— A co potem?
— Potem... Potem wydostałabym się z Pradawni.
— Przecież stamtąd nie da się wydostać.
— Ale ja bym to zrobiła!
Uśmiech sam wpełzła na moją twarz.
— I?
— I zaczęłabym wieść normalne życiem. Nie wiem, może dołączyłabym do rebelii.
— To jest raczej przeciwieństwo normalnego życia.
— Więc dobrze. Nie wiodłabym normalnego życia. Wiodłabym życie tak dziwne, jak tylko by się dało, a jak już by mi się znudziło, to zostałabym najsławniejszym we wszystkich trzech światach kucharzem. Oczywiście, w pewnej chwili znalazłabym sobie kogoś.
— Tak?
— Mhm.
— Chłopaka?
— Nie dbam o to. Bylebym czuła się przy tej osobie komfortowo.
— Ja chyba bym wolała dziewczynę albo kogoś jeszcze innego.
— Dlaczego?
— Chłopcy są dziwni.
— Z iloma byłaś?
— Z żadnym, ale matka kiedyś chciała żebym wyszła za księcia.
— Tego prawdziwego?
— Mhm.
— Naprawdę ma tak nijaką twarz, jak mówią?
— Jest całkiem przystojny, ale... — Wzruszam ramionami. — Życie u jego boku byłoby okropne, wiesz? Znowu musiałabym całe dnie spędzać przy biurku i pochłaniać notatki oraz sporządzać staranne listy. A potem chodzić na przyjęcia i głupio się uśmiechać.
— Hm... więc panienka z dobrego domu nie lubi dobrych osób. Rozumiem.
— To nie to! — mamroczę, czerwieniejąc. — Nie marzę o kimś złym, okej? Po prostu... Chciałabym kogoś, kto niczego, by ode mnie nie wymagał. Kogoś, kto pozwalałby mi być przy sobie, niezależnie od tego, jaka bym była.... Kogoś, kto nie lubiłby tylko tej utalentowanej strony.
Frederica otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale w tej samej chwili w sypialni pojawia się Tata. Jak zwykle wchodzi bez pukania i jak zwykle unika lecącej w jego stronę poduszki.
— Chodźcie szybko! — mówi, ignorując wiązanki przekleństw. — Musicie to zobaczyć! — I już znika na korytarzu.
Frederica i ja zerkamy na siebie, a potem wychodzimy z łóżka. Ja robię to z entuzjazmem, ona – wygląda, jakby szła na ścięcie. Pewne rzeczy chyba nigdy się nie zmienią. Tak to już będzie przez wieczność. Ale może to i dobrze. Lubię świat, który razem tworzymy. Nawet jej narzekanie nie jest już tak złe.
Znajdujemy Tatę w połowie korytarza. Nie może ustać w miejscu, więc słowa, z których jest stworzony, wirują dookoła tworząc najróżniejsze kształty. Zatrzymują się dopiero na nasz widok.
— No wreszcie! — Klaszcze w dłonie. — Ale szybciej troszkę! Jesteście takie młode, więc dlaczego się tak guzdrzecie?
— Jesteśmy zmęczone — warczy. — Przypominam, że w porównaniu do ciebie nie mamy nieskończonej energii.
Ale Tata, oczywiście, ją ignoruje i rusza dalej. Prowadzi nas w te części posiadłości, których nawet ja jeszcze nie znam – mijamy jego gabinet i skręcamy tam, gdzie ściany przybierają granatowy odcień, a świecące naklejki-gwiazdki zdobią każdy wolny kawałek przestrzeni. Nie ma tu pluszaków, ani rzeźb, ani obrazów. Są za to, na samym końcu, ogromne, kamienne schody, które ani trochę nie pasują do reszty posiadłości.
Schody ciągle skręcają; wiją się bez końca.
Na ścianach nie ma okien i świec, więc po jakimś czasie ja i Frederica zaczynamy się potykać. Dopiero to sprawia, że Tata zatrzymuje się i wzdycha.
— W tym tempie wszyscy się zestarzejemy — jęczy i po chwili namysłu, bierze mnie na barana, a ją łapie za rękę. (Frederica oczywiście fuczy, ale jej instynkt przetrwania najpewniej wygrywa z pragnieniem odgryzienia mu ręki.) W ten sposób wreszcie trafiamy na górę i...
Wow.
Sądziłam, że pomieszczenia w tej posiadłości już niczym mnie nie zaskoczą, ale teraz rozumiem, że się myliłam. Nad naszymi głowami unosi się wielki szklany klosz, ale widok z drugiej stronie zdecydowanie nie pochodzi z ogrodu. Czarne niebo rozlewa się na szkle, a białe gwiazdy migoczą w oddali, stanowiąc jedyne źródła światła w całym pokoju. Tak. Nigdzie nie ma nawet jednej małej świeczki albo lampki. Jest za to dużo poduszek, puszysty dywan i wyjście na taras. Frederica od razu tam idzie, więc biegnę za nią.
Tak, jak się spodziewałam – i tam nie widzimy naszego ogrodu. Dalej wita nas czerń i kolejne gwiazdy.
— Po co tu jesteśmy? — pyta, zerkając na stojącego w drzwiach Tatę.
— Bo zaraz się zacznie!
— Ale co?
— Deszcz.
Kiedy tylko wypowiada to słowo – przed nami zaczynają pojawiać się białe smugi. Tysiące. Miliony. Nieskończenie wiele białych smug. Ale jakimś cudem nigdy nie są w stanie zapełnić całej ciemności; jakimś cudem nawet nie nachodzą na siebie. A kiedy myślę, że to już wszystko – zaczynają zmieniać kolory. Niektóre stają się czerwone i zielone, inne fioletowe, a jeszcze inne do samego końca nie mogą się zdecydować.
To zdaje się nie mieć końca – niebo przed nami uspokaja się tylko po to, by sekundę później znów eksplodować barwami. I za każdym razem jest jeszcze lepiej. Nawet Frederica nie wie, co powiedzieć — urzeczona wpatruje się w obraz przed sobą i co jakiś czas, odruchowo, unosi ręce, jakby sądziła, że zdoła złapać którą z gwiazd.
Co zabawne – w pewnej chwili faktycznie zaczyna padać deszcz. Jest to tak nieoczekiwane i dziwne, że aż obie podskakujemy, gdy pierwsze krople opadają na nasze twarze. Tata wybucha śmiechem.
— Lepiej chodźcie tu — mówi, siadając na poduszkach przed drzwiami. — Pochorujecie mi się tam.
— Za chwilę — odpowiadamy w tym samym momencie. Gdy szok mija, nie możemy tak po prostu odejść. Deszcz nie jest tu częstym zjawiskiem. No... On w ogóle tu nie istnieje. Jest tylko śnieg, śnieg i śnieg. Dlatego pragniemy się nacieszyć i, ignorując chłód, zaczynamy tańczyć i skakać. Frederica całkowicie zapominam o otaczającym ją świecie, bo zaczyna śpiewać. (Ja nie znam na pamięć żadnej piosenki i nie mam tak znośnego głosu, więc jedynie wiruję dookoła i wyciągam w górę ręce, próbując zabrać chociaż jedną z gwiazd.)
Przestajemy dopiero, gdy zimno staje się nie do zniesienia, a nasze mokre ubrania ciasno przylegają do ciał. Tata wzdycha, otulając nas swoim płaszczem.
— Jak mi obie zachorujecie, to już nigdy wam nic nie pokażę — mamrocze naburmuszony, ale i tak się uśmiecha.
— Mhm. Jasne. Jakbyś potrafiła wytrzymać tak.
Frederica prycha i kładzie głowę na ramieniu Taty. Po chwili wahania robię to samo, a gdzieś pod płaszczem odnajduję jej dłoń. Zawsze, gdy myślę, że nie da się być chłodniejszym – ona pokazuje mi, że się mylę. Teraz mam wrażenie, że ściskam śnieg. W chłodni. W najzimniejszym kraju świata. Ale czy to mnie powstrzymuję? Oczywiście, że nie. Nie chcę przerywać tego momentu. Nie chcę od nich odchodzić.
Chcę żeby to się nigdy nie skończyło.
Żebyśmy już zawsze byli w tym miejscu i mieli tylko siebie.
I chyba mówię to na głos, bo Frederica prycha i oznajmia:
— Przecież nigdzie się nie wybieramy.
I ziewa. Ja też zaczynam ziewać, ale to ona pierwsza zasypia. Nic dziwnego. Gdyby nie moje gadanie oraz pewien pluszakowy incydent, zasnęłaby w naszym pokoju.
Zanim do niej dołączam, zerkam jeszcze na Tatę i widzę, jak coś na jego twarzy się zmienia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top