Najgorzej

//tagi: backstory, obyczajowe, groteska, Sziliana

– I żeby mi to było ostatni raz, jeden z drugim! Następnym razem do rodziców zadzwonię!

Gdzieś na język cisnęło mi się "To kurwa dzwoń", ale to przedłużyłoby tę rozmowę o kolejne minuty, więc musiałam przyjąć tę zniewagę w milczeniu. Zostało mi więc tępe wpatrywanie się w prawie do połowy pełną paczkę Marlboro Red, która właśnie zniknęła za rogiem, w rękach facetki od polskiego. Najgorzej.

– Ale chujnia. To... co teraz? – Łysy popatrzył na mnie zrezygnowany.

– Nie wiem, chyba spierdalam na chatę. Bez fajek to mi się nie chcę. – Zebrałam swój stary, czarny plecak z podłogi i zarzuciłam go na ramię.

Chłopak po burknięciu czegoś pod nosem poszedł w moje ślady, a po chwili wyszliśmy poza teren mojej podstawówy. Domy mieliśmy w inne strony, więc każdy ruszył w swoim kierunku.

Fartem złapałam busa dwa-pięć-sześć, który dowoził mnie prawie pod samą bramę. Zatrzymywał się na przystanku, obok którego i tak zawsze musiałam przejść, więc od czasu do czasu miałam okazję się na niego załapać, o ile nie wracałam późno.

W środku taktycznie udało mi się usiąść idealnie pomiędzy menelem siedzącym na samym początku a tym siedzącym na samym końcu, więc nie dosięgał mnie smród żadnego z nich. Z plecaka wygrzebałam słuchawki douszne, do których już jakiś czas temu zgubiłam to pudełeczko, więc po prostu walały się gdzieś między pogiętymi zeszytami a niezjedzoną kanapką. Wepchnęłam słuchawki do uszu, podłączyłam do telefonu za pomocą Bluetootha i puściłam sobie ten nowy kawałek Ali Baby, który maltretowałam od tygodnia. Całą drogę starałam się nie myśleć o tym, że nie mam biletu. Brat mi kiedyś opowiadał, że jak się myśli o czymś, to potem się to dzieje. "Prawo przyciągania", czy coś takiego. Nie jestem pewna, czy w ogóle ma to sens, ale lepiej dmuchać na zimne, i nie przywołać kanara mocą mojego umysłu.

Wysiadłam na przystanku przed moim blokowiskiem i po przejściu może ze stu metrów skręciłam w ciemną bramę. Lampka na czujnik jak zwykle się nie zapaliła. Głównie dlatego, że non stop ktoś kradł żarówki i wszyscy bezsłownie postanowili dać sobie spokój z wkręcaniem nowej co dwa tygodnie. I tak tędy się tylko przechodziło. Wyszłam na spore podwórko, otoczone szarymi, czteropiętrowymi kamienicami ze wszystkich stron. Po mojej prawej biegało stadko dzieci, spychając się i kłócąc o jedyną działającą huśtawkę. Jeszcze do niedawna były dwie, ale z miesiąc temu rozjebałam ją z kuzynami, bo chcieliśmy sprawdzić, czy da się na niej zrobić salto. Da się, chociaż kosztem huśtawki i wstrząśnienia mózgu. Było warto.

Minęłam asfaltowe boisko do koszykówki i obdartą altanę z grillem obok. Babcia miała w planach puścić po niej jakieś chabazie, ale non stop jej wszystko zdychało, więc zrobiła sobie przerwę. W końcu dotarłam do swojej klatki numer trzy. Przed drzwiami był kamienny podest a obok mały panelem z domofonem. Przyłożyłam telefon do płytki na ścianie, a kilka sekund potem drzwi zabrzęczały, dając swój charakterystyczny znak, że są teraz otwarte. Weszłam do środka.

Od razu uderzył mnie zapach kurzu i zimna, kiedy tylko postawiłam pierwsze kroki na betonowych schodach przyozdobionych w kolorowe kamyczki. Wspinając się po starej klatce schodowej, mijałam kolejne półpiętra, które obstawione były kwiatami w białych plastikowych doniczkach. Zawsze mnie zastanawiało, skąd te roślinki się tu wzięły, bo stały tu odkąd pamiętam. W dodatku też nigdy nie widziałam, żeby ktoś je podlewał, bo na pewno nie jest to nikt z mojej rodziny, a nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek z moich sąsiadów miał ochotę to robić, skoro zalegają z czynszem od kilku miesięcy. Nie wiem, czemu moja babcia jeszcze ich nie wykopała na bruk, bo o dobrym sercu raczej nie ma mowy. Nie z tą kobietą.

Dotarłam na czwarte piętro, na którym znajdowały się trzy pary drzwi. To też było dla mnie tajemnicą. Już dawno moja rodzinka zburzyła ściany, robiąc z całego piętra jedno wielkie mieszkanie, ale drzwi już pozostały. Choć tylko z jednych faktycznie się korzysta.

Weszłam do środka. Drzwi były otwarte. Zresztą kto by się tu włamywał, znając lokatorów. Smród tytoniu, który dawno wsiąknął w ściany mieszkania, choć tak piękny, przypomniał mi jedynie o ranie na sercu, jaką zostawiła do połowy pusta paczka Marlboro Red, która opuściła mnie w paskudnym uścisku babska z polaka. Najgorzej.

Ściągnęłam buty, rzucając je gdzieś w kąt i ruszyłam w głąb mieszkania.

– Już jesteeeem! – Krzyknęłam, wpełzając do salonu.

Jedyną odpowiedź, jaką zastałam, był włączony telewizor, z jakimś serialem historycznym o Hitlerze. Mogę przysiądz, że codziennie puszczali dokładnie ten sam odcinek, a mój dziadek i tak to oglądał. No, oglądał, to dosyć mocne słowo. Teraz spał na kanapie, zajmując ją całą. Mój krzyk chyba nieco go rozbudził, bo chrapnął coś niezrozumiałego i przekręcił się na drugi bok. Stół zastawiony był butelkami po piwie. Oczywiście pustymi. No cóż, było już po dwunastej, więc pewnie się zachlał. Nic mu nie będzie. Tak w sumie Edi nie był moim dziadkiem, a mówiłam tak na niego, bo był stary i mieszkał ze mną w domu. W rzeczywistości był piątym byłym mężem mojej babci. Do tej pory ostatnim. Nawet nie wiem, który dziadek z pozostałych czterech jest moim prawdziwym dziadkiem, ale chyba jeszcze bardziej zastanawiające było to, że Edi wciąż tu mieszkał, mimo iż rozwiedzeni byli od trzech lat.

Jako że nikt inny nie raczył mnie przywitać, to skierowałam się do mojego pokoju, po drodze zahaczając jeszcze o kuchnię, żeby wziąć sobie energola z lodówki.

Kiedy przekroczyłam próg pokoju, a drzwi trzasnęły za moimi plecami, to nie do końca wiedziałam, co ze sobą zrobić. Głucha cisza zaczynała mi piszczeć w uszach, przez co zaczęły nerwowo strzygać jak gdyby chciały otrząsnąć się z nieznośnego hałasu. Przecież mieszka tu tyle ludzi, gdzie oni wszyscy są do kurwy, czemu jest tak cicho?!

Zrzuciłam plecak z mojego ramienia. Otworzyłam okno, wspięłam się na parapet i usadziłam dupę tak, że nogi dyndały mi na zewnątrz. Puszka syknęła, kiedy pociągnęłam za zawleczkę. Wzięłam łyka, patrząc na ledwo widoczny zachód słońca, przez szare, ciemne i kompletnie zachmurzone niebo. Sięgnęłam do szafki obok okna, za kolekcją kolorowych puszek z energetyków zazwyczaj trzymałam uprzednio zajebane od babci fajki, tak na czarną godzinę. Pusto.

Przed oczami zobaczyłam paczkę Marlboro Red z połową zawartości, która na zawsze opuściła mnie w pomarszczonej łapie wiedźmy – polonistki. Najgorzej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top