Ściana szkła (19)
Mam prawie metr dziewięćdziesiąt. Blond perukę i tatuaże, a do tego nie noszę stanika. Czasem rozmyślam nad tym, skąd ludzie biorą odwagę, żeby skoczyć z siedemnastego piętra. Wciąż pachnę gościem, z którym się tej nocy pieprzyłam i tylko przypadkiem jestem tym gościem w realnym świecie. A teraz, stoję przed drzwiami zupełnie innego typa, z którym mieszkam.
Sięgam do torebki po klucz.
Na metalowym, ciężkim breloku wyryte: Fuck you very much.
Wsuwam klucz do zamka, ale zanim zdążam go przekręcić, drzwi się otwierają.
Niewyspany. Czekał. Albo całą noc hałasował sąsiadowi z dołu nad głową. Stoi w samych spodniach, wytatuowany po szyję. Metr dziewięćdziesiąt, zapadnięte policzki. Nawet nie spróbował podstawić kogoś innego. Chuj jeden.
– Jesteś sam? – pytam na wszelki wypadek.
– A ty? – Uśmiecha się krzywo.
– Zależy jak na to patrzeć.
Wchodzę jak do siebie i go przy tym trącam, bo stoi mi na drodze.
Mieszkanie na poddaszu dużego budynku. Nitowane słupy konstrukcyjne, na podłodze skrzypiący parkiet w jodełkę i kilka dywanów. Za otwartym regałem z bambetlami i zaniedbanymi roślinami, stoi wielka stara sofa. Idę do kuchni. W ekspresie przelewowym dzbanek z kawą, a na blacie otwarty kartonik z tłustym mlekiem. Jeszcze ciepła.
Aleks, to znaczy Ivan, opiera się o blat i patrzy wyczekująco.
Jestem Saszą. Nie będę się tłumaczyć.
Biorę łyk kawy i zerkam na wielki plakat nad stołem. Przedstawia jakąś postać w stylu Alfonsa Muchy, tyle że współczesną, bo to tatuażystka. Kable od pistoletu, który nie mam pojęcia, jak się nazywa, zawijają się fikuśnie wokół jej bioder, a ona sama siedzi w pozie zdobywczyni i patrzy z góry.
– Nie dostanę nawet całusa na dzień dobry? – pyta Ivan.
– Śmierdzę papierosami. – Zbywam go.
– Zapewne nie tylko.
Wbijam w niego wzrok.
– Kto to? – pyta, stojąc z rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Nie twoja rzecz – odpyskowuję.
Opieram się o stół i biorę łyk kawy.
– Come on, Sash. Zwykła ciekawość...
– Albo ścisk dupy...
Uśmiecha się w nieokreślony sposób. Wyjmuje mi kawę z rąk i odstawia na stół, po czym podchodzi tak blisko, że czuję jego oddech.
– Lubię cię, wiesz? – Szczypie wargami moje usta.
O, matko i córko...
Ciału Saszy się to podoba. Łaskoczą mnie sutki cycków Saszy i coś puchatego wierci mi się w brzuchu, ale świadomość Maksa w jej ciele przeżywa właśnie stan przedzawałowy. Jestem tankowcem oburzenia. No tak się nie będziemy bawić.
– Łapy przy sobie! – mówię zatrzymując go, a on uśmiecha się szeroko.
– Od kiedy jesteś taka niedostępna, co? – Nie wypuszcza mnie z ramion.
Jestem pewną siebie laską.
– Kawa stygnie – mówię stanowczo.
Odpycham go, biorę swój kubek i znajduję azyl za stołem.
Co za ulga.
Ivan gapi się na mnie z nieokreślonym wyrazem twarzy. W końcu odpuszcza.
– Mark szuka kogoś do pokazu na jutro – mówi, robiąc sobie dolewkę. – Irina miała jakiś głupi wypadek i nie może. Chcesz spróbować?
– Co miałabym robić?
– Vertical na czterech hakach.
Przysiada się do stołu, szuka czegoś w telefonie i posyła mi go ślizgiem po blacie.
Patrzę na zdjęcie.
Dziewczyna w stroju Dzwoneczka z Piotrusia Pana zawieszona w snopie światła uśmiecha się ślicznie. Sielski obrazek burzą wielkie haki przebijające górną część jej pleców. Mój żołądek w ciele Saszy się buntuje. U góry telefonu miga plakietka. Sms od... Sary. „Wieczór aktualny?". Pospiesznie oddaję mu komórkę.
– Masz wiadomość... – zauważam.
Nie odrywa ode mnie wzroku, ale widzę, że jest z siebie zadowolony.
– Nie odpowiesz?
– Jeszcze nie zdecydowałem. – Posyła mi wredny uśmiech i się przeciąga. – Umówiłem się z Ihorem na Rockefeller. Trochę wieje, ale będzie większy fun. Idziesz?
Nie odpowiadam. Patrzę mu w oczy i próbuję się domyślić co to znaczy.
– Chodź, będzie fajnie – dotyka mojej dłoni, a ja zabieram ją odruchowo.
Ivan mruży oczy.
– Buty już ci ogarnąłem. Tylko zmyj z siebie zapach tego drugiego typa.
Patrzy na mnie znacząco, a ja, choć nadal trzęsę się wewnątrz, mam satysfakcję. Może sobie podnosić tę brodę ile chce, patrzeć na mnie z góry, uśmiechać się krzywo. Ale ja wiem. Wiem, że nadepnąłem mu na tę śmieszną męską dumę. Właściwie zrobiliśmy to obydwoje. Ja, Maks. I ja, Sasza.
Ihor ma rumianą gębę i wygląda jak rachityczna, sękata gałązka. A Rockefeller to kurewsko wysoka ściana czarnego szkła i metalu w samym centrum miasta. Moja, Maksa, świadomość głęboko w ciele Saszy, nie bardzo kuma co my niby mamy tu robić. Chłopaki rozglądają się dookoła i zmieniają buty na ławce. No to zmieniam i ja, a Ihor popędza mnie z tym twardym, ruskim akcentem. Pośpiech i rozbiegane spojrzenia chłopaków mówią, że chyba nie bawimy się w coś szczególnie legalnego i zaczyna do mnie docierać, co to znaczy „iść na Rockefeller". Świadomość Maksa, głęboko w ciele Saszy, wskakuje na drzewo, jak kot goniony przez psa. Wczepiam się w to drzewo pazurami i chyba trzeba będzie dzwonić po straż pożarną. Ivan ciągnie mnie za rękę.
Chyba ich pokurwiło.
Ihor wskakuje na witrynę ekskluzywnego sklepu z zegarkami jako pierwszy. Wspina się jak małpa, tak zwinnie, jakby metalowa konstrukcja była drabiną. W sklepie poruszenie. Ktoś szturcha ochroniarza, ktoś inny rzuca się do drzwi.
– Dawaj, Sash! Na co czekasz?! – Złości się Ivan.
Ochroniarz za chwileczkę tu będzie. Ktoś już sięgnął po telefon. Pewnie dzwonią po gliny. Nie musisz tego robić, Maks. To jest głupie, dobrze wiesz.
Ale jestem Saszą.
Sasza robi takie rzeczy.
Sasza ma z nich fun.
Nie mogę wyjść na miękką frytkę przed Ivanem. Ja, Maks. Chociaż przecież Ivan widzi Saszę. Ale Żewrakow widzi moje wykresy. Gramolę się na ten pierdolony słup konstrukcyjny. Chwyty są solidne, stopy też znajdują oparcie. Pnę się za Ihorem starając się myśleć jak najmniej. A na dole słychać już krzyk ochroniarza.
– Proszę zejść! Natychmiast! Dzwonię po policję! Gówniarze, psia ich mać!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top