Sto dwadzieścia metrów (50a)
Zbieram się w sobie. Cofam kilkanaście kroków i biorę rozbieg. Na wuefie byłem najgorszy w skoku w dal. Zawsze zostawiałem jakiś łokieć, rękę, wybijałem się jak dupa wołowa. Teraz też robię to krzywo, niewprawnie. Skaczę. Pode mną zieje pustka i czuję jej chłód. W uszach dudni krew, a żyły szczypią od adrenaliny. Kamień w żołądku i uderzenie paniki, jakby do mojego ciała właśnie docierało, że leci między dwoma budynkami zbyt odległymi na skok. Zaciskam powieki. Żadnej oceny odległości, żadnego lęku, że nie dolecę. Nie chcę słuchać myśli, które wrzeszczą, że za daleko. Że stop! O żadnym stop nie ma mowy, to kwestia honoru. Mrowienie na twarzy, skręt żołądka, rozsadzające ciśnienie. Za długo! Za długo! Spadasz! Maks, otwórz, kurwa, oczy! Krzycz to jebane: stop! Zaciskam oczy i myślę o Saszy. Ona tam jest, widziałem. Pójdzie ze mną. Dorwę Ivana i będzie po mojemu. Próbuję desperacko rzucać się myślami ku drugiej krawędzi, żeby jej dosięgnąć choćby samymi koniuszkami palców. Z mojego gardła wydziera się jakiś dźwięk, z oczu ciekną łzy i wtedy brutalnie zderzam się z ziemią. Turlam się, zdzierając skórę o szorstką nawierzchnię dachu. Udało się. Nie mam pojęcia jak, ale czuję pod plecami twardy grunt. Wyrasta nade mną łeb Ivana. Wśród pieprzonych gwiazd, których nie powinno być widać w środku miasta.
Podaje mi rękę, tę oplutą. Przyklepane.
Takich przysiąg się nie łamie.
Pomaga mi wstać i odchodzimy od siebie jak na westernie. Powoli się odwracamy. Patrzymy sobie w oczy i jesteśmy jak dwie planety krążące wokół pustej przestrzeni. Z każdym krokiem nasze orbity się zacieśniają.
Tym razem on gra białymi i wyprowadza pierwszy cios. Robię unik, choć nie udaje się do końca. Obrywam, ale natychmiast tłukę go pięścią w brzuch. Nie spodziewał się. Jeszcze raz w gębę. Celnie, mimo to nadgarstek przeszywa ból. Zwieramy się w brutalnym uścisku i tłuczemy szybko i ostro. Trzaska żebro. Kurwa. Biorę zamach głową i walę go w zęby. Oczy zalewa mi krew, a Ivan odskakuje, trzymając się za gębę. Ociera ją, patrząc na mnie z byka. Wkurwił się.
Strzał z kopa w biodro. Upadam na kolano, cudem unikając kolejnego ciosu.
Przetaczam się i wstaję, sycząc z bólu. Doskakuję do niego i boksujemy się jak dwie wściekłe małpy. Słychać tylko trzaski, chrupnięcia, syki i dyszenie. Łapię go za koszulkę i walę prosto między oczy, a sam obrywam w brzuch. Lądujemy na ziemi i zwieramy w uścisku, szarpiąc się i bijąc na oślep.
Czemu się z nim chrzanisz, Maks?, myślę, ledwo dysząc.
Czemu pozwalasz mu być silniejszym?
Czemu stawiasz go wyżej niż siebie?
Przywalam Ivanowi w brzuch, poprawiając kilka razy. Siadam na nim i nawalam z całych sił. Raz. Raz. Raz. Opuchlizna zniekształca mu twarz i jego krew miesza się z moją. Wywalam z siebie całą wściekłość. Na to, że uwierzyłem w te wszystkie fasady Żewrakowa i że Ivan tak cholernie mi imponował, że sam zacząłem się taki stawać.
Ty już się taki stałeś, Maks. Tylko popatrz...
W głębi duszy bardzo tego chciałeś.
Zamieram z ręką nad gębą Ruska. Przypomina rozkwaszony pomidor.
– Miałem cię za wzór – szepczę. – Chciałem być tobą...
– Przykro mi, że cię zawiodłem – wydusza ledwo słyszalnie przez wybite zęby i usta jak po botoksie. Patrzę na tę zmasakrowaną twarz, jak zastyga w krzywym grymasie.
Zwlekam się i chwiejnym krokiem idę do Saszy. Pod nogami trzęsie mi się ziemia, krew cieknie po koszulce i nic nie widzę na prawe oko. Podchodzę do niej i ocieram gębę. Dyszę. A ona patrzy. Nie rozumiem tego spojrzenia.
– Co teraz, Sash? – pytam, sepleniąc przez pogryziony język. – Co teraz?
Podchodzi bliżej, dotyka opuszkami palców mojej rozciętej wargi i zlizuje krew.
– Teraz możemy wreszcie iść do mnie.
Wychodzę rozedrgany i oszołomiony. Lecę się wytrzeć i od razu siadam przejrzeć prompt. W zapisie jest każde wypowiedziane przeze mnie słowo. Nieprawdopodobnie dużo tu zagrywek w stylu: „mówi to, co powiedziałby facet, który chce cię sprowokować". „Robi to, co najbardziej by cię zezłościło". „Wykonuje pogardliwy gest". Ogromne pole do popisu dla osobistych skojarzeń, bez narzucania. Bez oczywistości. Piszesz tę historię na rzeczach, które najmocniej na ciebie działają. To ja wymyśliłem te tekściory Ivana. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Saszę też. Kosmos.
Tak trudno uwierzyć, że miałaby to napisać AI, że jeszcze raz sprawdzam każdy kąt. Kuchnia, kanciapa, salka konferencyjna, łazienki, serwerownia, pralnia i pozostałe laby.
Jestem sam.
Kompletnie.
Zbieram z podłogi mokry kombinezon. Klei się paskudnie i jest okropnie zimny, ale mam to gdzieś. Podpinam kable i ustawiam czas sesji. Mnóstwo czasu, żebym nie żałował, na wypadek gdyby Marek miał mnie jutro wylać z roboty.
Wracam do dziewczyny, co w butach jest wyższa ode mnie. Co chodzi w tej śmiesznej blond peruce, której włosy smyrają mnie po twarzy. Co nie nosi stanika i jej majtki są jak stopiony cukier na wierzchu creme brulee. Boli mnie morda, złamane żebro i jestem cały uwalony we krwi. Swojej i Ivana. Ale jestem, kurwa, najszczęśliwszy na świecie.
Idziemy do mieszkania na poddaszu i pieprzymy się z Saszą tak dziko, że musi nas być słychać na sto kilometrów. Stół tłucze o ścianę, Sasza dyszy wsysając się w moje rozdarte usta, a tatuażystka z plakatu w stylu Alfonsa Muchy patrzy na mnie z góry, jak ściskam Saszy cycki, uderzam biodrami i jęczę jak opętany. Wyrzucam z siebie całą frustrację z ostatnich tygodni. Lęk, rozpacz i gniew wypływają jak roztopione żelazo. Jak rzeka lawy. Zaciskam oczy i krzyczę, dochodząc w niej i to jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Nigdy nie pozwoliłem sobie na taką wolność.
Stygnę na materacu, wśród świec, a moje ciało rozpływa się jak wosk. Jeszcze nie czułem takiej ulgi, takiego spokoju, błogości. Takiego rozluźnienia. Sasza wodzi palcem po mojej wciąż rozedrganej klatce piersiowej. Tam, gdzie mam bliznę po kuli.
– Tęskniłem za tobą – szepczę, a ona się uśmiecha.
Tej nocy zasypiam jak noworodek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top