Scar too far (8a)
– Chodź – ponagla mnie gówniarz.
Schodzimy do metra. Mały przechodzi pod bramką, ja zatrzymuję się zirytowany. Nie mam biletu. Ciemnoskóry gość w długim skórzanym płaszczu i dziwnych butach przesadza bramkę górą. Klnę w duchu, ale robię to samo. Niekończące się schody ruchome, potem drugie. I trzecie. Nigdy nie byłem tak głęboko pod ziemią. Do tego labirynty przejść i mrowie ludzi. Większość w takim pośpiechu, że nawet nie zwracają uwagi na moją gębę i koszulkę. Ktoś gra, ktoś śpiewa, ktoś żebrze. Próbuję nie zgubić dzieciaka. Gdziekolwiek nie spojrzę, widzę komiksowe kadry. Czasem świat na chwilę robi się rysunkowy, czarno-biały, naszkicowany ołówkiem. W końcu trafiamy na właściwą stację. Półokrągłe sklepienie przypomina wnętrze ryby, a ludzi jest tyle, że nie widzę już swojego przewodnika. Schodzę i nie mam pojęcia, w którą stronę mam jechać. Słychać już szum w tunelu, widać światła. Ktoś ciągnie mnie za rękę.
Pociąg jest rozklekotany, a z otwartych okienek dochodzi świst torów. Ludzie wysypują się i wsypują do środka na kolejnych stacjach. Żrą kebaby, stukają w telefony długimi paznokciami albo się obściskują. Światło miga jak stroboskop. Jedziemy tak, nie wiem jak długo. W końcu wysiadamy na stacji z gigantycznym muralem z gościem trzymającym czerwone jabłko. Mały ciągnie mnie za koszulkę, pokazuje na coś paluchem i mówi, że musimy wiać, bo kanary. No to wiejemy w kierunku drugiego wyjścia. Przeciskamy się wśród ludzi. I gdy mam wrażenie, że to nigdy się nie skończy, docieramy na schody. Znowu czuję chłód powietrza.
Mały wskazuje jeden z budynków i mówi, że to tam. W podziemiach. I że nie będzie żadnego szyldu, bo to dyskretne miejsce dla bogatych ciź i fagasów. Opadają mi ręce. Krzywię się w niemym proteście, ale gdy się odwracam, dzieciaka już nie ma.
Wchodzę i od razu trafiam na ochroniarza. Wielki, gruby, mundurowe spodnie rozciągają mu się na udach i nogach jak lajkry. Tłumaczę, że szukam Scar too far i że jestem umówiony. W oczach mam łzy bezsilności. Gość łapie mnie w żelazny uścisk i poszturchując prowadzi gdzieś, gdzie zapewne znowu będą jakieś pierdolone drzwi, za którymi dostanę kopa. Nawet się już nie tłumaczę. Trafiamy na wąską klatkę schodową. Raczej nie dla bogatych ciź i fagasów. Wsiadamy do oldschoolowej windy.
– Następnym razem nie głównym wejściem, jasne? – mówi ochroniarz. – I ogarnij się trochę, chłopie, zanim przyjdziesz, tak?
Kiwam głową. Patrzy na mnie z politowaniem. Chyba mu mnie szkoda.
Na dole trafiam w żelazny uścisk drugiego ochroniarza. Znowu industrialny świat, ale ten wygląda, jakby ktoś się nad nim napracował. Miedziane, zaśniedziałe blachy, plątaniny rur, wypolerowany beton, ozdobne żarówki na długich kablach, reflektory wyciągające fakturę ścian. A do tego skórzane, błyszczące sofy typu chesterfield i kryształowe żyrandole. Brunetka z długimi, sztucznymi rzęsami, stojąca za wysoką ladą, spogląda na mnie z odrazą.
Mówię, że ja do Saszy. Chce nazwisko albo pseudonim. Podaję nazwę baru i dodaję, że jestem facetem od rosyjskiej ruletki. Dziewczyna patrzy to na mnie, to na ochroniarza, nie wydaje się przekonana. Wybiera numer, powtarza co powiedziałem. To, co słyszy najwyraźniej ją uspokaja, bo kiwa na trzymającego mnie typa, a ten zwalnia uścisk. Wraca krążenie. Laska chce, żebym zapłacił z góry, ale moje kieszenie są dotkliwie puste. Posyłam jej nerwowy uśmiech, a ona przekrzywia głowę i czeka. Szukam dalej, grając na zwłokę. Czuję na sobie wzrok ochroniarza i tych nielicznych osób w poczekalni. Złażą się kolejni ludzie i staję się sensacją. Wysoka blondyna z czupryną długich, natapirowanych włosów i w skórzanych butach do samych kolan, gapi się na mnie wyjątkowo natarczywie. Rzucam jej konfrontacyjne spojrzenie i dopiero ją rozpoznaję.
Sasza. W tych butach wyższa ode mnie.
Podchodzi do lady i ta z rzęsami mówi, że nie mam kasy. Sasza bez słowa wyciąga zwitek banknotów, a potem kiwa, żebym poszedł za nią. Idę, choć nogi mam jak z waty, w gębie sucho i oblatuje mnie strach.
– Masz szczęście – mówi. – Klient się wykruszył.
Wpuszcza mnie do ciemnej sali. Reflektor oświetla czarny, skórzany fotel chirurgiczny i obrotowy stołek. Obok, na stoliku, leżą narzędzia. Skalpel, żyletki, szpikulce i igły. Do tego miska z wacikami zanurzonymi w czymś czerwonym, co wygląda jak krew. Słabo mi.
– Ściągaj koszulkę i siadaj.
Słyszę, jak myje ręce i gapię się na te narzędzia. Są obietnicą tortur. Sasza siada na stołku i zakłada czarne rękawiczki. Snop światła wydobywa jej postać z otaczającej nas czerni.
Wszystko we mnie protestuje, ale ona czeka, więc zdejmuję koszulkę i ładuję się na fotel. Popycha mnie na oparcie, pochyla się i bada skórę na mojej piersi. Dopiero teraz dostrzegam, że jest tam spora blizna po kuli.
– Mam przez ciebie kłopoty – mówi Sasza.
Końce blond peruki łaskoczą mnie po brzuchu. Sięga po skalpel. Boję się jak jasny chuj. Opiera się na mnie i robi pierwsze nacięcie, kilka centymetrów poniżej obojczyka. Staram się oddychać i patrzeć tylko na jej skoncentrowaną twarz.
– Po co wróciłeś?
– Żeby dotrzymać obietnicy.
– Oszukiwałeś – stwierdza.
Skalpel zanurza się głębiej. Cięcie wydaje się nie mieć końca. Zasysam powietrze.
– Uważasz, że umarłem za mało? – pytam cicho.
Sasza milczy. Napięcie jest nie do zniesienia.
– Wystarczająco – decyduje po namyśle.
– Po co to było? Tak naprawdę?
Seria krótkich cięć wyrywa z mojego gardła stłumiony protest.
– Powiedziałam ci. Nie ma żadnego drugiego dna.
Czuję jak krew cieknie mi po brzuchu. Łaskocze. Do tego mam mroczki przed oczami i boję się, że odlecę.
– Byłaś zawiedziona, że umarłem? – pytam, byle zachować świadomość.
– Spieprzyłeś.
– Spieprzyłem... Chciałaś, żebym poszedł do ciebie. – Odgarniam jej włosy.
Ma oczy w kolorze stali, a jej spojrzenie jest jak lód. Boczne światło oświetla połowę twarzy, druga pozostaje w cieniu, tylko w oku odbija się moja blada skóra. Sasza sięga po wacik i przemywa nim ranę. Piecze jak sto kurew. Syczę z bólu i zaciskam oczy.
Jestem w swoim szczęśliwym miejscu.
Jestem w swoim szczęśliwym miejscu.
Jestem w swoim szczęśliwym miejscu...
– Nie było ci choć trochę przykro? Żadnego poczucia winy? – pytam, ze wszystkich sił starając się nie odlecieć.
– Przestałam je dostrzegać.
Bierze znowu skalpel i wraca do cięć.
– Nie byłem pierwszy... – Zgaduję. – Ale on nie wrócił.
– Dosyć – ucina.
Dostrzegam zmianę na jej twarzy.
Milczymy.
– Chcesz wiedzieć, czy był tego świadomy – dodaję znacznie ciszej.
Jej nozdrza drgają lekko. Jest zła.
– Nie jestem żadną pieprzoną zagadką do rozwiązania, jasne?
Milknę. Łapię się na tym, że przeczekuję to wszystko w napięciu. A przecież jestem tu, gdzie chciałem być. Z nią. Nie chcę, żeby ból mi to przesłonił, więc staram się odsunąć od niego myśli. A jeśli mam nie robić czegoś, muszę robić coś innego. Koncentruję się więc na Saszy. Opiera się o mnie. Czuję jak oddycha. Jaka jest ciepła.
Mam w sobie coraz więcej spokoju. Ból pomaga mi rozładowywać całe napięcie, z którym tu przyszedłem. Nie istnieje nic innego poza tą chwilą. Chciałbym dotknąć jej twarzy, ale boję się ją spłoszyć. Uśmiecham się tylko.
– Dziwny jesteś.
– Ty też.
Przeciera ranę tym żrącym kurewstwem jeszcze kilka razy. Za każdym razem trochę umieram, ale nie przestaję na nią patrzeć. Jestem w swoim szczęśliwym miejscu. Jakkolwiek popieprzone by ono nie było. W końcu smaruje moją zmasakrowaną pierś maścią. Panicznie boję się igieł, czasem mdleję przy pobieraniu krwi. Nie wiem jakim cudem to przetrwałem.
Sasza kończy i zapala papierosa, a ja wpatruję się w nią, w tym komiksowym snopie światła. Jej twarz jest na granicy. Moje nagie ciało działa jak jasny ekran, wyciągając ją z mroku. Ma na koszulce krew i jest niemożliwie piękna w tych czarnych, lateksowych rękawiczkach. Leżę, już całkiem rozluźniony, klejąc się plecami do skórzanego fotela.
– Baw się ze mną, Saszo – szepczę.
Dziewczyna zaciąga się i koniec papierosa żarzy się pomarańczowo. Zatrzymuje dym w płucach, myśli. A potem przez pół wieczności wypuszcza go wąską strużką.
– Ciekawi cię jak daleko mogę się posunąć? – pyta w końcu.
– Czy można posunąć się dalej, niż kogoś zabić?
– Można – odpowiada bez namysłu.
Patrzymy na siebie w milczeniu.
– Musimy zagrać jeszcze raz, żebyś zaprosiła mnie do siebie?
– Tamta gra jest już spalona.
– A wtedy? Chciałaś? Czy to był tylko wabik, żebym się zgodził?
– Zgodziłbyś się i tak.
Napięcie całkiem ustąpiło. Robię się przyjemnie senny.
– Nie odpowiedziałaś.
– Co za różnica? Przegrałeś.
– A gdybym wygrał?
– Wisisz mi kasę.
Uśmiecham się.
Sasza gasi papierosa. W świetle unosi się smużka dymu. Przez chwilę wpatrujemy się w nią oboje. Mam niewygodne poczucie, że ten papieros był sygnałem. Odliczaniem. Masz dziesięć minut. A ta smużka to ostatnie sekundy tego spotkania. Spoglądam na Saszę raz jeszcze.
– Wrócę – mówię cicho. – Chcesz?
– Przysuń się.
Sięga po jakąś buteleczkę. Siadam na krawędzi fotela i obserwuję każdy jej ruch. Moczy wacik i przekręca moją twarz, tak, żeby przyjrzeć się rozciętej wardze. Czuję drażniący zapach płynu i automatycznie chwytam ją za nadgarstek, gdy próbuje dotknąć nim moich ust. Patrzymy sobie w oczy. Długo. Przysuwam się tak blisko, że czuję jej oddech. Pozwalam chwili trwać. W końcu Sasza obejmuje wilgotnymi ustami moją rozciętą wargę i dotyka jej językiem. Szczypie. I jest cudownie.
Otwieram oczy w ciemności. Boli mnie gęba i lewa strona klatki piersiowej, jestem poobijany i poorany ale szczęśliwy. Wyłażę tylko dlatego, że Aleks będzie zły, że się guzdram. Zerkam na komórkę i nie wierzę. Jest dwudziesta, więc leżałem tam aż dwie godziny.
– Dzięki, Aleks – mówię, wychodząc z łazienki. – Odwdzięczę się...
– Jutro poprowadzisz sesje z testerami – mówi, jakby w ogóle mnie nie słuchał. – Zaczynamy po daily.
– Jutro? – pytam zdumiony i znowu oblatuje mnie strach.
– Jesteś już duży.
– Poćwiczymy jeszcze? Mam wpaść wcześniej? Siódma?
– Nie. Będę dopiero na daily.
Patrzę, jak zbiera swoje rzeczy.
– OK. Aleks... – Urywam, zastanawiając się jak to ująć. – To było super.
---------------------------------------
Like it? Rate it!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top