Pewny siebie facet (25)
Ihor krąży wściekle, prawie nie odrywając od ust fajka. Jesteśmy przy kiblach, na tyłach jakiegoś budynku, co wygląda jak stacja benzynowa. Bielona, nierówna ściana z cegieł, smród benzyny, słychać dźwięki ulicy. Ja siedzę na murku, Saszy nie widać.
– Przez tę twoją cizię prawie nas zgarnęli! – irytuje się Ihor.
– Nazwij ją tak jeszcze raz, to cię zajebię – mówię, przyciskając koszulkę do rozkwaszonej gęby. Materiał lepi się od krwi.
– Załatwiajcie sobie takie sprawy gdzie indziej, dobra?! – Celuje we mnie papierosem. – Umawialiśmy się! Krótkie, czyste akcje!
– Nie dramatyzuj, nawialiśmy – odpowiada się samo.
Czuję się bardziej jak obserwator całej sceny, choć ten paskudny ból rozciętej wargi, zwłaszcza jak gadam, przypomina mi, że to moje ciało.
– Cudem, kurwa! I tylko dzięki Jurce.
Sasza wychodzi z kibla, wycierając ręce w spodnie. Ona też z muchami w nosie. Gapi się na moją zakrwawioną koszulkę, ale nie komentuje. Pewnie by jeszcze poprawiła. Ihor jej ostentacyjnie nie zauważa, wywala kiepa i kiwa brodą.
– Pokaż.
Odsłaniam gębę, a on się krzywi.
– Do szycia, chyba że się chcesz całować z dwiema ciziami na raz.
Zwijamy się i tłuczemy rozklekotanym zbiorkomem, a potem krążymy w labiryncie podłych uliczek. Miejsce, do którego docieramy, wygląda jak salon tatuażu. Jakieś dziwne krzesło, mocna lampa, a na ścianach plakaty ze wzorami i oprawione w ramy zdjęcia wytatuowanych lasek. Sasza zwala się na skórzaną sofę, żuje gumę i wyciąga komórkę, jak naburmuszona nastolatka. Zajebiście. Na to właśnie czekałem. Po to robiłem z siebie idiotę i zawracałem dupę lasce z baru, żeby teraz oglądać Saszy foch. I jeszcze ten wkurwiony Ihor. Kiwa mi brodą, że mam siadać, a ja już wiem, co będzie dalej.
Dosko-kurwa-nale.
Smród jakiegoś dezynfekującego paskudztwa, piecze, jakby mnie szerszeń ujebał. Umysł ewakuuje się uszami, oczami, nosem, wszystkimi możliwymi otworami. A to dopiero początek. Bo teraz będzie szycie. Będzie mi wbijał w te usta igłę chirurgiczną, przeciągał, dociskał, żeby się rana nie rozłaziła i to wszystko na żywca. Jestem pierdoloną ciężarówką pełną medytujących mnichów i wietrzykiem sunącym nad polem pszenicy. Sasza gapi się na mnie znad telefonu, więc zachowuję całkowity poker face, gdy Ihor przebija moją wargę. Łapa mu drży od tego skupienia, w gębie ma fajek i ten pieprzony dym leci mi prosto w twarz. Jestem ciurkającym łagodnie źródłem i nieskończonym szumem kosmosu. A ból jest tylko stanem umysłu.
Jestem Ivanem, nie jakąś miękką frytką. Ponurym Ruskiem wytatuowanym po zęby. Włażę bez liny na drapacze chmur i mówię lasce, że wyrucham jej z głowy tamtego typa. Patrzę jej w oczy, w tych eksplozjach bólu, ale ani drgnę. Świadomość Maksa gdzieś głęboko wewnątrz płacze, krzyczy i mdleje. Można płakać. Można płakać będąc facetem. Świat ci to powtarza, a potem nikt nie chce oglądać twoich łez. Nikt nie akceptuje emocji innych niż gniew. Nawet, jak twierdzą inaczej.
– Wyglądasz jak po botoksie – mówi sękaty Rusek, odchylając się i patrzy na swoje dzieło.
Wypycha usta i mnie przedrzeźnia. Sasza wraca do przeglądania swojej komórki. Ihor smaruje mi gębę jakimś tłustym gównem.
– Wojla! Jak mówią Francuzi!
– Dzięki – burczę.
Trudno mi się gada przez tę gębę. Na szczęście zęby całe.
– Zbieramy się. – Trącam kolano Saszy.
Wbija we mnie wzrok i wstaje, tak strasznie ostentacyjnie niechętnie, że mam ochotę zerżnąć ją za karę.
Po drodze zahaczamy o lumpeks na rogu. Biorę pierwszą z brzegu koszulkę w moim rozmiarze. Czarna, z grafiką w stylu starych gier na Atari. Sasza przegląda rzeczy z wieszaków. Podoba jej się sprana różowa bluza z kapturem. Po grafice z Barbie na plecach, zostało tylko vintage wspomnienie i wygląda creepy. Kupuję jej tę bluzę, zakładam koszulkę i się zwijamy. W metrze trzymam ją na kolanach. Opiera głowę na moim ramieniu. Dalej siedzi w tej komórce, ale jest lepiej. Czuję.
Dopiero w domu wyrywam jej telefon i wsadzam w tylną kieszeń jeansów.
– Oddawaj – mówi, patrząc na mnie lodowato.
Próbuje mi go zabrać, ale nie pozwalam. Stoi tak, z zaciśniętymi ustami. Na w pół w snopie dziennego światła, na wpół w mroku. Przyciągam ją i oplatam ciasno rękami. Demonstracyjnie odwraca wzrok.
– Jesteś moja – mówi się samo. – Nawet, jeśli pieprzysz się z innym. – Zmuszam ją, by popatrzyła mi w oczy. – To nic nie zmienia, rozumiesz?
Zadziera wyniośle brodę. Maks już popadłby w rozpacz, gdyby patrzyła tak na niego. Przeprosiłby i uciekł do piwniczki swojej rozpaczy.
Ale jestem Ivanem.
Ivan potrafi znieść to spojrzenie i wie, że może pociągnąć ją w mrok, tam gdzie wśród wypalonych świec, na podłodze leży materac. Sasza mu pozwoli, choć na twarzy będzie miała pogardę. Pozwoli mu, żeby zdarł z niej ubrania. Pozwoli pchnąć się na łóżko, choć zdzieli go za to po twarzy, a gdy będzie ją całował, ugryzie go w tę piekielnie bolącą wargę. Będzie ją pieprzył, cały czas patrząc jej w oczy. Władczo ale ze spokojem, trzymając za szyję. Aż do końca.
Leżę i patrzę, jak zbiera swoje ubrania.
– Dokąd? – pytam.
– Nie twoja rzecz – mówi, znajdując moje spodnie i wyciąga z kieszeni komórkę.
Twarz i pierś podświetlone na niebiesko. Reszta ginie w ciemności.
– Wrócisz?
– Nie sądzę.
Słucham jak bierze prysznic, jak się ubiera, a potem robi sobie kawę. Na telefonie siódma i wiadomość od Sary, że palant ze mnie. Odpisuję, żeby się nie wkurwiała i że wieczór aktualny. Wciągam spodnie i idę do kuchni. Sasza jednym haustem wypija espresso. Maluje usta bezbarwną pomadką i wrzuca ją do torebki. Założyła tę nową bluzę, co jej dziś kupiłem. Próbuje się obok mnie przecisnąć, ale ją zatrzymuję i zlizuję jej tę pomadkę z ust. Ma owocowy smak.
Odpycha mnie i mówi:
– Baw się dobrze.
Uśmiecham się krzywo.
– Do zobaczenia rano.
– Jak tam, Maks? – pyta Żewrakow, gdy wychodzę z łazienki.
Patrzę rozproszonym wzrokiem gdzieś w przestrzeń.
– W porządku.
– Jutro będziesz sam – przypomina mi.
Potakuję.
– Wysłałem twój numer testerom, jakby ktoś potrzebował odwołać last minute. Wiedzą, że będziesz za mnie.
Ta informacja przebija się przez chmurę, w której tkwię. Ona wie. I ma mój numer.
– Zamieniłem miejscami Sarę z Patrykiem – mówi swobodnie, jakby nie było w tym zaszytego żadnego przekazu. Żadnego „zrobiłem tę roszadę, żebyś miał Sarę na samym końcu. W piątek".
– Masz z nią jutro ostatnią sesję. Potem będzie do mnie przychodziła na początku tygodnia. Oddam ci Alicję, tę od klimatów Tima Burtona.
Kiwam głową.
– Poradzisz sobie. Duży jesteś.
Wydaję pomruk na potwierdzenie.
– Co jest, Maks?
Nic nie mów.
– Nic. Wszystko OK – odpowiadam.
Gapi się na mnie, z rentgenem w oczach i obraca w ręce telefon. W końcu zabiera plecak i wstaje. Bierze moją rękę i kładzie na niej klucze. Zerkam na nie wciąż zanurzony w Baśni Tysiąca i Jednej Nocy.
– Zmyj podłogę – mówi Aleks, zamykając moją dłoń. – Kombinezony ogarnąłem. Rozwieś tylko swój. A klucze to pana Darka, jasne?
Potakuję raz jeszcze.
– Baw się dobrze – mówi, klepiąc mnie po twarzy.
– Do zobaczenia rano – odpowiadam automatycznie.
Nie wychodzę z tego rozproszenia ani wieszając kombinezon, ani zdając klucze, ani jadąc do domu tramwajem numer pięć. Trwam w nim również, gdy stygnie woda w wannie i myślę jak dobrze mi było w tej roli. Jak dobrze mi było w nie byciu sobą. Po raz pierwszy zdołałem się odkleić. Myślę też jak inna była dziś przy mnie Sasza. Chyba pierwszy raz w życiu naprawdę czułem się przy dziewczynie facetem.
---------------------------------------------
Like it? Rate it!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top