Narkotyk XXI wieku (39)
O szóstej trzydzieści, jakieś pół godziny po tym, jak wreszcie zasypiam, dosięga mnie zemsta Żewrakowa. Rozświeca górne światło, którego nie używamy nigdy, włącza jakieś ruskie disco i sobie idzie. Przeklinam go, próbując schować się głębiej w śpiworze, ale te basy są nieznoszące sprzeciwu. Skąd tu w ogóle taki sprzęt, to ja nie wiem. W dodatku nie da się wyłączyć, bo komputer Żewrakowa żąda hasła. Nie do wiary. Zwlekam się więc, biorę śpiwór i idę do kuchni, ale zaczynają już przychodzić ludzie i uśmiechają się z troską na mój widok, więc ratując się trzema kawami, zaczynam dzień.
– Jak tam, Maksiu? – zagaduje Janek, zalewając sobie yerbę w pękatej tykwie. – Chyba musimy wprowadzić zasadę numer osiem, że prompter ma trzymać się na nogach i siedzieć z otwartymi oczami bez wykałaczek. – Patrzy na mnie z przerysowaną troską. – Marnie wyglądasz.
– Też się cieszę, że cię widzę – odszczekuję się.
– Nad czym się modlisz?
Przysiada się do mnie, siorbie tę swoją yerbę i się jopi.
– Nad niczym.
– Masz taką fajną panienkę... Serio lepiej ci z Ruskim na podłodze w komputerowni?
– Dziękuję za troskę. Nic ci do tego – odpowiadam mrukliwie, puszczając tę uwagę o Ruskim mimo uszu, a on wzdycha.
– Nie, żeby wprost się skarżyła... Ale wiesz... da się wyczuć.
Tykwa gulgocze jak zapchany włosami odpływ w umywalce.
– Co niby da się wyczuć?
– Że czuje się trochę zaniedbana. – Robi grymas. – A zresztą... ty byś się nie czuł, jakby ona nocowała w robocie i testowała ze znajomymi jakieś nowe dragi?
– Nie testujemy żadnych dragów. – Bulwersuję się.
– Nie? – Uśmiecha się chytrze, a jego brwi nadają coś skomplikowanego Morse'm. – Sam zobacz, jaki ty chodzisz naćpany. – Dźga mnie paluchem, jakbym kurwa nie wiedział, który to ja.
– Przecież to moja...
– Praca – wbija mi się w słowo. – A ile godzin tam spędzasz, cwaniaczku?
– Nie wiem... Ale...
– I serio tyle byś musiał na potrzeby roboty?
Zamieram z otwartą gębą. Nie mam odpowiedzi. To znaczy mam. „Chuj ci do tego", ale wtedy już w ogóle wyszedłbym na pojebanego ćpuna. I w dodatku agresywnego.
– Maksiunio! Obudźże się! – Janek pstryka mi palcami przed twarzą. – To będzie narkotyk dwudziestego pierwszego wieku!
Zamyślam się, patrząc jak pakuje do gęby metalowy ustnik, wystający z czegoś, co przypomina wywar z kiepów.
– Ciebie tak nie zassało? – pytam w końcu.
Jachu przełyka i pochyla się w moją stronę, kiwając, żebym też się przysunął, jakby miał mi do przekazania coś piekielnie tajnego.
– Mnie nie – szepcze. – Ale widziałem jedną taką osobę... Psiaśki z Żewrakowskim to pole minowe.
Odsuwam się i opieram na krześle, marszcząc brwi.
– Co chcesz mi powiedzieć – pytam wprost.
– Szkoda, żeby kolejny fajny prompter trafił do psychiatryka.
Mruga do mnie i wydaje dziwne kląśnięcie gębą. Chcę zaprotestować, powiedzieć, że to wszystko nie tak, że co on tam sobie wymyślił. Jakie uzależnienie i w ogóle. Ale zanim zdążam zebrać i powiązać te rozsypane myśli, Janek mówi:
– Tam też były wspólne nocki i śpiworek. I nie, żebym wam do tego śpiworka zaglądał. – Wykonuje uspokajający gest. – Każdy się bawi, jak chce. Jesteśmy tolerancyjni. Ale wiesz... Żeby nie było, że ci nie mówiłem.
Zerka na telefon i zaczyna się zbierać.
– Jakbym miał ci coś radzić, jako dobry kolega... Ta zabawka to syreni śpiew. Lepiej słuchać, jak się jest mocno przywiązanym do masztu. Ada wygląda na solidny – dodaje, kładąc mi rękę na ramieniu. – Kino, spacer, ciastka na starówce. Normalne życie.
Ada pisze, że ma zapalenie pęcherza. Doktorka dała jej Furaginę i bana na seks, ale mam się nie martwić, bo możemy inaczej. Pięknie. Czyli myśli, że jak nie będzie dupczenia, to nie będę się chciał spotkać. Wyszedłem na strasznego prostaka i zdecydowanie zasłużyłem sobie na tę łatkę. Odpowiadam jej, że przecież mamy jeszcze mnóstwo sezonów kosmitów i w ogóle, że jest głupia, że tak pomyślała. Reaguje uśmiechniętym liskiem, mówi, że jestem kochany i pyta, czy mogłaby przyjechać już w czwartek. To, jak moje ciało reaguje na tę wiadomość jest chyba najlepszym potwierdzeniem, że Janek miał rację. Zamiast skakać z radości, czuję się jak dziecko, któremu ktoś chce zabrać cukierki. Bo dodatkowy wieczór z Adą oznacza kolejny wieczór bez Saszy. I gdyby to zależało ode mnie... Ale nie zależy. Zależy tylko i wyłącznie od zagęszczenia much w nosie Żewrakowa. A po ostatniej nocy ten wydaje się osiągać górne wartości skali, bo po herbatę wpada już w momencie, gdy Łucja, Dominika i Paweł odgrzewają swoje kotlety i nawet nie zaszczyca mnie spojrzeniem.
Rany boskie.
O dziewiętnastej kończę nierówną walkę z danymi i czekam, aż Jego Wysokość Burdż Chalifa przewietrzy nosek i zwróci na mnie uwagę. Lezę za nim do kuchni i gapię się, jak robi sobie kanapeczki na drugą zmianę i jak napierdala z kimś po rusku przez telefon. Wreszcie zatyka uszy słuchawkami, tymi wielkimi, żeby mi bardzo dosadnie pokazać, jak bardzo nie zamierza ze mną gadać i bierze się za oglądanie filmików ze śmiesznymi kotami. Nie wytrzymuję i strącam mu te słuchawki, a on piorunuje mnie wzrokiem.
– Nudzisz się, Maks?
– Trochę.
– Chyba skończyłeś na dziś, nie?
– Ty chyba też. – Kiwam głową na filmik pod tytułem: „Gdyby ptaki miały ręce".
– Nie. Ja czekam aż sobie pójdziesz. – Uśmiecha się wrednie.
Zakłuło.
– Będziesz mnie karać za wczoraj?
Nie odpowiada. Łuna monitora wyciąga jego twarz z mroku. Zdecydowanie nie ma dziś fiołkowej aury.
– Będziesz się burmuszył przez parę dni tak, jak na początku? Aż będę grzeczny?
– Ty nie jesteś grzeczny, Maks. Ty jesteś...
– Po cichu wkurwiony – kończę.
Mierzymy się wzrokiem.
– Tak, jestem – przyznaję niechętnie.
– Czego ode mnie chcesz? – pyta, prostując się na krześle.
– Żebyś mi to pokazał. Chociaż demo.
– U ciebie nigdy nie kończy się na demo.
– Tym razem...
– Tak? – wchodzi mi w słowo. – Znakomicie. Zrobię ci quest. Jak zdasz, dostaniesz demo. Jak nie, całujesz mnie w dupę, jasne?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top