Kino, spacer, ciastka (41)


Następnego dnia Żewrakow traktuje mnie jak powietrze. Na daily obaj wyglądamy jak wygniecione pranie i fukamy jak kocury. Nikt nie zadaje sobie trudu, żeby silić się na jakąś ukradkowość. Gapią się całkiem wprost. Mam mocne postanowienie, żeby pierdolić Ruskiego Sadystę. Nie muszę tam wchodzić. Mam swoje życie. Dziewczynę, która chce ze mną rozwiązywać zagadki logiczne. Zamierzam jej pokazać, że nie jestem taki, jak myśli. Będziemy sobie grzecznie oglądać komedie.

Gdy spotykamy się z Adą wieczorem, nawet nie wiem jak do tego dochodzi, że trzymam penis w jej ustach. Robi to za szybko, męczy się i pomaga sobie ręką, a ja nie mogę się wyluzować. Czuję, że nic z tego nie będzie. Powstrzymuję ją i proszę, żeby usiadła przy mnie na sofie. Jest bardzo przejęta. Pyta czy coś zrobiła nie tak i widzę, że jej przykro. Tłukę jej do głowy, że nie trzeba za każdym razem kończyć, i na jakich ona trafiała facetów. Widzi, że jestem zły, to jej tłumaczę, że nie na nią i że się cieszę, że jest tu ze mną. Tuli się, wczepiona jak małpka, a ja głaszczę ją po włosach i myślę, że ze wszystkich dupków, na których trafiła, jestem pewnie najmniej chujowy. Wcale nie poprawia mi to emocjonalnego feng-shui.

– Masz ochotę na spacer?

– Teraz? – pyta zaskoczona.

Kiwam głową, a ona się rozpromienia.

– Pokażę ci, gdzie chodziłem jako dzieciak. Chcesz?

Idziemy przez Park Brzeźnieński i zdaję sobie sprawę, że to pierwszy raz, gdy trzymam ją za rękę. Świat tonie w bieli i nadal sypie. Puchate płatki wirują w pomarańczowych łunach parkowych lamp i śnieg skrzypi pod butami. Na plaży całkiem jasno, a statki na morzu świecą jak lampki choinkowe.

– Mama pyta, czy spędzamy razem święta – mówi Ada, gdy idziemy objęci po zmarzniętej plaży.

Mój żołądek też skuwa lód.

– Nie jedziesz do Słupska? – wyduszam zaskoczony.

– Jadę. – Uśmiecha się w nieokreślony sposób. – Masz zaproszenie, ale powiedziałam, że na pewno będziesz się krępować.

W ciszy słychać szum fal.

– Nieszczególnie przepadam za świętami – mówię wymijająco, a Ada kiwa ze zrozumieniem. – I mam zjebaną rodzinę – dodaję, starając się wybadać jej nastrój.

– W porządku, Maks. Nie spodziewałam się, że będziesz mnie chciał przedstawić. Moja mama jest po prostu... staroświecka.

Kolejny raz wychodzę na chuja. Bo jak inaczej nazwać typa, który wyznaje miłość iluzji, a nie potrafi być dobrym facetem dla dziewczyny, która zawsze jest obok, gdy jej potrzebuje? Ada jest największym złotem, jakie mi się przytrafiło. Śliczna, namacalna, dobra. To jakaś wielka kpina losu, że trafiła właśnie na mnie.

– Chyba raczej wolałbym nie przedstawiać ich tobie. – Uśmiecham się kwaśno.

Idziemy w milczeniu i zdrewniały jestem jak Pinokkio.

– Chciałabym potrafić cię rozumieć – mówi Ada.

Schodzi ze mnie powietrze. Gdybym to ja rozumiał sam siebie.

– Mamy czas – odpowiadam, a jej znowu świecą się oczy.

Idziemy do portu i opowiadam jej o statkach. Sprawdzam w Vessel Finderze co widać na horyzoncie i mówię skąd przypłynęły, ile mają długości, pod jaką pływają banderą. Ada jest szczęśliwa. Po swojemu wspina się na palce i przywiera do mnie ustami, a ja ściskam ją mocno i myślę, że jakoś się to wszystko poukłada. Że przecież jest dobrze. Mam fajną dziewczynę, dobrą pracę i nie potrzebuję protez ani żadnego brutalnego świata od Sadysty z Niżniewartowska. Nie pozwolę się ustawiać.

– Będzie dobrze – mówię, tak naprawdę nie do Ady, tylko do siebie. – Będzie dobrze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top