Mistrz Fasad (37)


Chłopakom na daily gęby się nie zamykają, tyle mają wrażeń z weekendu.

Raportują Markowi wszystko, co zrobiliśmy i jaki genialny quest wymyślili. On słucha i potakuje, a Marta patrzy podejrzliwie na moje podkrążone oczy. Pada rzecz jasna kilka niewybrednych żartów, że chyba mam za sobą „przejebany weekend", ale puszczam to mimo uszu. Niech się chichrają. Zabieram głos tylko po to, żeby powiedzieć parę słów o asystencie i że dziś pousuwam ręcznie fałszywe trafy i zobaczymy co to da.

– Jak tam weekend? – pyta Aleks, zanurzając w herbacie łyżeczkę z konfiturą.

– W porządku – mówię. – A u ciebie?

– Rozjebaliśmy sanki. – Uśmiecha się szelmowsko.

Wydaję pomruk, więc wbija we mnie wzrok.

– Nadal się dąsasz?

– Nie – odpowiadam, męcząc sznureczek od herbaty.

– Jasne... – Kręci głową. – Jesteś aktorem na Złotą Malinę.

Torebka w mojej szklance wypuszcza rdzawe strużki esencji.

– Potrafisz być bardzo uroczy, jak chcesz – mówię, obserwując jej ruch.

Milczenie. Łyżeczka zaczyna nieśmiało dzwonić o szklankę.

– Ada jest tobą oczarowana – dodaję, uśmiechając się cierpko. – Jaki to jesteś bezpośredni, fajny, jak łatwo się przy tobie otworzyć...

– I widzę, że bardzo cię to wszystko uwiera – stwierdza, odkładając łyżeczkę.

Owocowe farfocle z konfitury wirują jak płatki śniegu, a ja trącam palcem okruszki, które zostały na stole po czyimś śniadaniu.

– A ty mówiłeś, że spotykasz się z nią dla mnie... – podkreśla kręcąc głową.

Wbijam w niego wzrok, a on uśmiecha się wrednie.

– Jak masz się fochać, to sprawdź sobie ten prompt. Dałem ci hasło. Po moim trupie.

W budynku słychać jakieś śmiechy, a czajnik wydaje ciche kling.

Milczymy, chociaż wiem, że łeb Żewrakowa prowadzi zaawansowane obliczenia mojej mimiki i gestów.

– Twoja dziewuszka mnie nie interesuje. – Pochyla się w moją stronę. – Poniatna?

– Widzimy się wieczorem? – zmieniam temat, bo nie mam już ochoty, żeby czytał w mojej twarzy jak w pierdolonych wykresach.

– Dziś mam inne plany – mówi spokojnie.

– Randeczka z ciocią Kode?

Ani drgnie i nie mam pojęcia jak on to robi.

– Nie próżnowałeś przez tę godzinę, gdy spełniałem twoje życzenie – stwierdza.

– To ona ci masteruje – zgaduję i tym razem jego mina robi się tak chytra, że aż strach by go było wpuszczać do kurnika.

– O to też jesteś zazdrosny?

Aż mnie skręca, ale wiem, że to tylko zagrywka, żeby mnie spłoszyć, bo wtedy się wycofam i nie będę zadawał niewygodnych pytań.

– To taka tajemnica?

– Być może.

Cisza. Nawet rośliny wstrzymały oddech.

– Jesteś świadkiem najbardziej poniżających momentów mojego życia... – zaczynam powoli, próbując się opanować i nie zmienić w półmisek homarów. – Spowiadam ci się nocami z takich rzeczy, o jakich nie mówiłem nikomu, nigdy. Dochodzę przy tobie dwa razy w jebanym tygodniu, dyszę ci do ucha, co jest totalnie obleśne, jak odrzeć to ze wszystkiego, czego nie widać gołym okiem. I za każdym razem jak stamtąd wychodzę, czuję się jak palant, a ty nie możesz mi nawet powiedzieć, z kim się bawisz?

– Nikt ci nie każe się tak odsłaniać. Robisz to dobrowolnie – mówi z naciskiem, a mnie strzela chuj.

– To cholernie jednostronne – skarżę się. – Masz pełną kontrolę, ja nie mam nic.

– Masz Saszę – przypomina mi.

– Jak spełnię warunki.

– Tak to działa, nie? Jak czegoś od kogoś chcesz, musisz spełnić jego warunki.

Wpatruje się we mnie, a mnie dogania myśl, że nie ważne, czy jest po drugiej stronie kabli, czy naprzeciwko mnie i tak nic się nie zmienia. To on czyta we mnie jak w otwartej księdze, a ja nie potrafię zajrzeć za te jego fasady.

– Nie kumam twoich motywacji. Czemu zawsze jest w tę stronę. Czemu tylko ja się odsłaniam. Czemu mi nie pozwalasz zobaczyć siebie tak, jak ty widzisz mnie. To nie fair!

– Nikt nie mówił, że będzie fair... – odpowiada. – Poza tym, ja też nie rozumiem twoich. Sam mnie prosiłeś, żebym wziął Adę na sesję. Zrobiłem to dla ciebie – przedrzeźnia mnie. – Byłem miły i grzeczny. Twoja Pretty Woman wyszła zadowolona, a teraz ty się dąsasz i zaczyna ci przeszkadzać coś, co nigdy ci nie przeszkadzało. Wiesz, co odpowiem, jak jeszcze mnie o coś poprosisz? – Pokazuje mi środkowy palec.

– Aleks, przecież tu w ogóle nie chodzi o Adę – wkurzam się. – Nie rozumiesz?

– Wybacz, słabo mówię po polsku. – Posyła mi złośliwy grymas.

– Chodzi... o nas – wypowiadam i natychmiast zaczynam żałować.

– Ach... – Uśmiecha się paskudnie. – O nas... – podkreśla, a ja płonę na stosie żenady. – I co cię martwi, kochanie?

– Bardzo śmieszne. – Zamykam się w sobie.

– Jesteś Królem Dramatu.

– A ty Mistrzem Fasad i Odwracania Kota Ogonem!

Aleks posyła mi zuchwały uśmieszek, sprawdza godzinę i dopija swoją herbatę.

– Wybacz, skarbie, ale muszę spadać. – Wstaje i zabiera pustą szklankę.

Słucham jak ją myje i odstawia na ociekacz, jak wyciera ręce w papierowy ręcznik. Wreszcie pochyla się nade mną i szepcze do ucha:

– To całkiem urocze, wiesz?

Wracam do komputera i gapię się na losowy folder na pulpicie. Jestem swoją piekącą gębą. Wstydem w syropie. Całą cysterną. Zgasił mnie w trzech prostych ruchach, a ja dałem się zrobić jak dzieciak. Nie wiem, co to za pierdolona tajemnica, komu dyszy do słuchawek, przy kim moczy kombinezon, albo kogo dyma w realu. Ani czemu jak tylko pojawia się niewygodny temat, to Żewrakow zmienia się w takiego dupka. Wkurza mnie też, że za każdym razem to ja ustępuję, bo albo trzęsę dupą, że się sfocha i mi nie da Saszy, albo umieram od tych wszystkich tekstów do peszenia miękkich frytek.

Zagaduję Łukasza o Kode, ale on niewiele ma na jej temat do powiedzenia, poza tym, że wyjechała do jakiegoś gościa z sześcioma doktoratami i teraz pracuje przy Fi zdalnie. Podpytuję też, czy wie z kim Żewrakow moczy kombinezon, starając się ująć to najbardziej żartobliwie, jak potrafię, a on uśmiecha się pod nosem. Ani trochę nie podoba mi się ten uśmiech.

– Nie powiedział ci?

Gapię się na niego i czekam.

– Ciekawe. – Mruży oczy. – Wyglądało, jakbyś miał szczególne względy. – Uśmiecha się z satysfakcją i wraca do pisania.

Siedzę, jakby mnie oblazły wszy.

– Co miał mi powiedzieć?

Łukasz zerka na drzwi i posyła mi uśmieszek.

– Nad czym pracuje. – Ścisza głos. – Najwyraźniej psiaśki psiaśkami, ale nadal ma cię za stażystę.

Te słowa są jak skrobanie blachy widelcem. Spinam się i desperacko szukam w głowie jakiejś chamskiej odzywki.

– Bez urazy, Maks – dodaje, widząc moją minę. – Ja w jego oczach byłem stażystą jeszcze pół roku temu – podkreśla. – I, tak oficjalnie, jaki ma być efekt naszej pracy, dowiedziałem się dopiero niedawno.

– Jaki ma być efekt naszej pracy? – pytam zbity z tropu, a on znowu patrzy na te drzwi i ucisza mnie gestem.

– Nie domyślasz się?

Zalewa mnie fala gorąca.

– Nie tak trudno zgadnąć. Bardziej zaskakujące jest to, na jakim jesteśmy etapie.

– Możesz jaśniej? – pytam, próbując z całych sił być mnichem zen. Idzie mi chujowo.

Łukasz robi minę i śmieje się pod nosem.

– Nie bardzo, Maks... Nie bardzo. Chyba jednak nadal jesteś na cenzurowanym i może Jego Wyższość ma jakiś powód, żeby ci na razie nie mówić. A ja nie lubię się pchać między bułkę a parówkę – mówi ciszej. – Zależy mi na tej pracy, a ja nie mam szczególnych względów u nikogo ważnego. – Posyła mi znaczące spojrzenie. – Chyba musisz się nauczyć funkcjonować w układzie wielu niewiadomych.

– Ty się domyśliłeś?

– Ja chyba lepiej dobieram przyjaciół.

Siedzę z miną grabarza i kontempluję wkurw, płynący do każdego zakamarka mojego ciała. Do każdej kości, każdego ścięgna, wszystkich naczyń włosowatych. Stażysta. Mam taki ból dupy, że będę miał zakwasy. A siedzący obok Łukasz, z tą defaultowo rozbawioną miną, jest jak swędzenie w bucie, którego nijak nie da się pozbyć. Przez dobre pół godziny staram się trzymać fason, jakbym wisiał nad przepaścią. W końcu jednak daję za wygraną. Pierdolę uśmieszek Łukasza, pierdolę co sobie pomyśli i że będą się potem ze mnie nabijać z Jachem. Zabieram biegowe ciuchy i wychodzę.

Młócę góra-dół, sapiąc jak lokomotywa. Do platformy widokowej i z powrotem, przeżuwając myśl, że taki ze mnie frajer. Zamiast trzymać się w teamie z chłopakami i nabijać się z Jego Wyższości, przyczepiłem się do Żewrakowa jak rzep do psiej dupy i jeszcze czułem się przez to wyróżniony. Zdawało mi się, że jest moją psiapsi, bo pije ze mną herbatki i opowiada mi historyjki o rybach i dymaniu na godzinki. I dlatego, że mi przyniósł wodę z ogórków kiszonych po tym, jak mnie prawie zamordował ginem z tonikiem.

Na jednym ze zbiegów lecę jak długi, obijam biodro i tłukę łokieć. Zaczyna piec dopiero jak siedzę w barze z żarciem na wagę. Przysłuchuję się jak jedna wyćwiekowana laska opowiada swoim ziomom o jakiejś durnej aplikacji, która pinguje cię, żebyś w danej chwili zrobił sobie dwie foty, jedna – gęby, druga – tego, co widzisz. Jak robisz te foty wtedy, kiedy aplikacja sobie życzy, możesz cyknąć aż trzy razy w danym dniu. Żeby zbierać zwykłe, codzienne wspomnienia. Nie wiem, co za geniusz to wymyślił. Goście, którym laska to opowiada też nie wydają się przekonani. Ale widać, jak masz piętnaście kolczyków w gębie, jest to dla ciebie ważne, że akurat czwartego grudnia o dziewiątej czternaście siedziałeś na kiblu, a o szesnastej osiem wracałeś do domu tramwajem numer pięć, gapiąc się na przysypiającego bezdomnego, co stworzył zonę, jak pierdolony Czarnobyl.

Ja o szesnastej osiem gapię się w pusty talerz w barze z żarciem na wagę i myślę o tym, że ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, jest grzeczne siedzenie i pozwalanie, żeby ktoś znowu robił mnie w konia. Albo miał ubaw za moimi plecami. Kiełkuje we mnie determinacja. Nikt nie mówił, że będzie fair. I nikt nie mówił, że trzeba grać czysto.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top