Bączki z saletrą (31)


Jedna piąta osób decyduje się na mokry kombinezon już podczas pierwszej sesji. Sami faceci. Połowa chce romansu. Głównie dziewczyny. Wszyscy już po trzech sesjach zaczynają odczuwać, jakby czas po tamtej stronie skrócił się o połowę. Po dziesiątym razie większość doświadcza głębokiej frustracji, że spotkanie trwa tylko godzinę. Niektórzy próbują się targować, żeby dać im jeszcze kwadrans. Dziewięćdziesiąt procent chciałoby przychodzić co najmniej dwa razy w tygodniu, a połowa testerów już po szóstej sesji chce tu być codziennie, nawet gdyby miała za to płacić. I to słono. Siedemdziesiąt procent kłamie w testach „papier ołówek", twierdząc, że wszystko jest dobrze, podczas gdy wyniki badań krwi pokazują szalone poziomy kortyzolu, a na wykresach tuż po zakończeniu sesji, pojawia się gniew i frustracja. Zwłaszcza na koniec piątego, ostatniego spotkania serii, w którą się wkręcili.

Moje wyniki badań są bardzo dobre, ale dwa razy w tygodniu mam oczy jak królik i przysypiam w przerwach. Tamta noc coś między nami zmieniła. Złamaliśmy granice światów i chyba odsłoniliśmy się bardziej niż każdy z nas chciał. Ale następnego dnia poszliśmy na herbatę, jakby nigdy nic i Aleks powiedział, że powinienem przynieść sobie śpiwór. Kupiłem najgrubszą matę, jaką mieli, zabrałem z domu piżamę, szczoteczkę i gacie.

Z testerami siedzę przez trzy dni w tygodniu. Pozostałe dwa spędzam z Łukaszem nad machine learningiem. Douczamy asystenta i analizujemy dane z badań. Mój pomysł z testami psychologicznymi w tamtym świecie przyniósł pewien przełom i nikt w firmie nie traktuje mnie już jak płotkę, która zabłądziła do nie tego akwarium.

Z moją psiapsi spotykam się teraz w przerwach na herbatę. Gadamy o promptach, testerach i programowaniu. Trochę sobie dosrywamy, ale czasem udaje mi się wyciągnąć z niego coś ciekawego. Na przykład o łowieniu ryb w przeręblach na Obie. I że to zawsze mu się nudziło, ale lubił chodzić tam z dziadkiem i słuchać zbereźnych opowiastek starszych panów. Uczyli go jak walić siekierką w lód, żeby się przebić do wody. Próbuję pytać też o rodzinę, studia w Petersburgu i dziewczyny. Ale tu Żewrakow jest mistrzem w obrocie kota ogonem. Woli gadać o petersburskim metrze, w którym czujesz się jak na salonach u cara, o bieganiu na orientację, dzięki któremu możesz sobie ogarnąć stypendium i hotelach na godziny albo niby robotniczych, w których masz automaty z prezerwatywami na korytarzach i boisz się dotknąć pościeli. Tylko na takie cię stać, jak jesteś studentem. Nie mówi o żadnej konkretnej dziewczynie, jakby do tych hoteli chodził tylko na one night standy. Udaje mi się za to wyciągnąć z niego czemu wyjechał z Rosji.

Podczas zamieszek, jakie wybuchły po aresztowaniu Aleksieja Nawalnego, policja bestialsko skatowała chłopaków od nich z uniwersytetu. Wielu trafiło do szpitali, aresztów, nie było wiadomo, kiedy ich wypuszczą i czy nie znajdą się na nich jakieś haki. Kolega z drużyny biegów na orientację skończył na wózku, a przecież był dumą reprezentacji kraju. Przepadło. I to była ta kropla, co przelewa czarę goryczy. Jeśli ktoś jeszcze miał nadzieję na zmiany, to wtedy ta nadzieja umierała. To już nie była żadna duma być w reprezentacji, żadna duma być Ruskim. A potem było tylko gorzej. Jak tak go słucham, to widzę, że bardzo się zawiódł i pierwszy raz dostrzegam w nim normalnego człowieka.

Nocami włóczymy się z Saszą po mieście, robimy różne wariackie rzeczy albo przesiadujemy pod neonem. Czasem wpadam w sam środek jej wspomnień jako dzieciak i ledwo się trzymam na dachu kręcącej kółka Łady albo robimy przerębel za pomocą kanistra benzyny. Te wtręty są śmieszne, choć zwykle piekielnie niebezpieczne. Tłukę się z jakimiś dzieciakami, ścigamy się po troje na rowerze, wycinamy parki z gazetek porno i naklejamy na szybach autobusów. Sasza robi mi ekspresowy kurs wyrównawczy dla grzecznych chłopców, którzy nie mieli kolegów i dla licealistów z mat-fizu i studentów informatyki, którzy przez swoje wybory mają poważne braki w życiorysie. Obściskujemy się w miejscach publicznych, Sasza dotyka mnie bezczelnie, mimo że gapi się na nas jakaś zbulwersowana baba, albo typ, który liczy na darmowe porno. Czasami pieprzymy się tak dziko, że aż mi wstyd, jak wychodzę z komory, a czasem tylko leżymy pod kocem, gapiąc się na gwiazdy i dotykamy przez ubranie, jakbyśmy mieli po kilkanaście lat.

Najbardziej rozczula mnie, jak robimy bączki z saletrą. Bierzesz azotan potasu, dodajesz cukier puder w proporcjach dwa do trzech. Z nakrętki po wódce wydłubujesz plastikowy wkładzik, dziurkujesz ją długopisem, tworząc dysze. Sasza pokazuje mi jak je odgiąć i mówi, że to cholernie ważne, żeby bączek się kręcił. Przekładasz lont i zaklejasz. Wsypujesz tę saletrę z cukrem, montujesz denko i podginasz boczki. Kładziesz dyszami do dołu. Odpalasz.

Pół nocy biegamy po mieście, szperając po śmietnikach, żeby znaleźć odpowiednio dużo nakrętek, a potem siedzimy przy lampie, w kuchni w Scar too far i uruchamiamy taśmę montażową. Mieszam saletrę, a Sasza wydłubuje scyzorykiem te krążki z nakrętek i robi dziurki. Oczywiście wykonuje całą tę robotę z fajkiem w zębach i naziści od BHP dostaliby udaru. Dym tańczy w świetle lampy, a kapsli mamy całe morze. Sasza wkłada lonty i zakleja, ja sypię saletrę do dwóch trzecich wysokości nakrętki, wreszcie ona zagina brzeżki.

A potem lecimy na dach, zajarani jak dzieciaki z naganą z zachowania. Sasza tłumaczy mi co się stanie i że będzie dużo dymu i błysk i to poleci wshshshshuuu! w niebo. A ja się śmieję, bo wiem, że Aleks zdał sobie sprawę, że pewnie nigdy nie widziałem, jak ktoś odpala takie coś i nie mam skojarzeń. Bączki dymią, błyskają i strzelają w górę, zostawiając za sobą świetliste smugi. W życiu się tak dobrze nie bawiłem. Sasza wtula się we mnie, uradowana jak mała psotnica, a wokół nas odpalają się kolejne miniaturowe rakiety. Nie wiem, czy tak to powinno wyglądać, ale jest cudownie, a ja jestem najszczęśliwszym dorosłym dzieckiem świata.

Przez te dwie noce w tygodniu przeżywam młodość, której nigdy nie miałem. W świecie, który jest bardziej realny niż wszystko, czego do tej pory doświadczyłem. Z każdym kolejnym razem coraz bardziej nie chcę wracać i coraz bardziej wyczekuję na powrót.

W tym wszystkim jest jeszcze Ada.

Pieprzymy się jak króliki, czasem po dwa, trzy razy. Jak jej mówię, że zużyliśmy już wszystkie gumki z Biedronki, śmieje się, że jestem głuptas, bo ona jest na pigułkach i przecież bzyka się tylko ze mną, to po co w ogóle niszczyć środowisko. I że tylko się potem żółwie morskie dławią tym całym plastikiem. A jak tłumaczę, że to lateks, a u nas nie ma żółwi morskich, to poważnieje i pyta, czy nie chcę z nią bez gumki, bo bzykam się z kimś jeszcze. Tak dowiaduję się, że robienie tego bez zabezpieczenia nie jest już oznaką lekkomyślności i nieodpowiedzialności, tylko wierności. Kładę jej do głowy, że zawsze powinna używać gumek, z każdym typem, zamiast bawić się takie rosyjskie ruletki, bo przecież nie wie z kim byłem wierny wcześniej i że ja nie wiem z kim była ona. A jak to mówię, to po raz pierwszy widzę jej łzy i jest to tak rozdzierające, że w końcu się poddaję. Zresztą nie tylko z tym. Na umywalce i wannie stoją jej kosmetyki, na suszarce wiszą majtki i przyniosła swoją ulubioną kawę.

Już z tym nie walczę.


--------------------------------------------

Like it? Rate it!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top