*

Jasne światło ulicznych latarni uparcie go rozpraszało. Ochłodzone zmierzchem powietrze zgęstniało od wilgoci parującej z nagrzanego asfaltu. Kilku rozśpiewanych studentów hucznie świętowało kończący się semestr.

Przemknął szybko pomiędzy jednym cieniem a drugim. Ludzie nie zwracali na niego uwagi – zbyt zajęci twardym stąpaniem po ziemi, by przywiązywać wagę do czegoś, co przecież i tak nie mogło istnieć.

Ale to dobrze. Dzięki ich nieuwadze bez problemów zdołał dotrzeć do uchylonego okna, przycisnąć nos do szparki i zaczerpnąć powietrza z wewnątrz.

Ach! Co za cudowny zapach! Nie pomylił się, tego właśnie szukał. Długim, zwinnym ogonem sięgnął do klamki i otworzył okno na oścież. Powolutku zsunął się z parapetu i rozejrzał dookoła. Blade światło sączyło się z jednego z pokoi, ale to nie ono przyciągało jego uwagę.

Delikatny, słodki zapach. Wyborny, doskonały, jedyny w swoim rodzaju. Cud zamknięty w maleńkiej miseczce. Soczysta czerwień rozpływająca się w mlecznej bieli, obsypana diamentowym pyłem.

Truskawki z cukrem i śmietaną.

*

Betonowe osiedle, kilka obskurnych bloków otaczających skromny plac zabaw – dwie huśtawki, zjeżdżalnia i piaskownica, do której babcie opróżniają kuwety swoich kochanych koteczków. Trzepak przy śmietniku i ławki zajęte przez lokalną alkoholową elitę. Jakaś kobieta wychylała się przez okno i krzyczała na pijanego faceta, który postanowił nasikać na klomb z tulipanami.

Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak Marek zapamiętał z dzieciństwa. Nawet to samo przytłaczające uczucie zepsucia; ślepy zaułek życia, bez perspektyw na przyszłość.

Tylko niebo było inne – ciemne, ciężkie od kotłujących się chmur. Przerażające.

Marek jeszcze raz spojrzał na wychyloną przez okno kobietę. Widział jej twarz wykrzywioną gniewem i poruszające się usta, ale nie słyszał ani słowa. Właściwie to nic nie słyszał, żadnych rozmów, krzyków, szczekania psów czy trąbienia klaksonów.

Taka cisza nie mogła zwiastować nic dobrego.

Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi ucieczki. Ściany budynków zdawały się napierać na siebie, przez co nie sposób było opuścić osiedla. Wielka betonowa trumna.

Błysnęło i zagrzmiało, a z masywnych chmur pociekły krwawe krople. Powoli spomiędzy obłoków wyłoniła się wielka piramida, lśniąca jadowitą zielenią. Każdą jej ścianę pokrywały przedziwne hieroglify, kryjące w sobie złowróżbną odpowiedź na niezadane pytanie.

– Uciekaj, uciekaj, uciekaj! – zawołał Marek sam do siebie.

Jakby ponaglone jego krzykiem, tuż obok otworzyły się tylne drzwi samochodu. Marek z ulgą odszyfrował wypisane wielokrotnie na pojeździe słowo „taxi". Niewiele myśląc, wskoczył do środka i krzyknął w stronę kierowcy:

– Szybko, byle dalej stąd!

Szpakowaty mężczyzna kiwnął głową i ruszył z piskiem opon. Zamiast odetchnąć z ulgą, Marek spojrzał przez tylną szybę, by jeszcze raz przyjrzeć się piramidzie. Czym właściwie była? Dlaczego pojawiła się nad jego osiedlem? Czego szukały promienie zielonego światła przeczesujące blokowisko? Dlaczego z nieba lała się krew?

Samochód podskoczył na nierównym asfalcie, wyrywając Marka z zamyślenia. Mijali właśnie niewielkie centrum handlowe, coś jednak bardzo się nie zgadzało.

Na skrzyżowaniu przed nimi było czerwone światło, a po pasach szła ospale grupka pieszych. Taksówka pędziła w ich stronę w zawrotnym tempie i nic nie wskazywało na to, by miała się zatrzymać.

– Czemu pan nie hamuje?! – krzyknął Marek z przerażeniem.

Odpowiedź otrzymał, gdy tylko ponownie spojrzał na miejsce kierowcy. Po szpakowatym mężczyźnie nie było ani śladu. Samochód jechał zupełnie sam.

Marek rzucił się do przodu i chwycił kierownicę. Gdyby tylko się postarał, dosięgnąłby nogami do pedałów, ale...

Które to hamulec?!

– Cholera!

Wycieraczki rozmazywały krew po przedniej szybie. Z całej siły Marek skręcił kierownicę i wjechał prosto pod koła jadącej z naprzeciwka ciężarówki.

*

Młody mężczyzna, zdawał się spać, wystarczyła jednak chwila obserwacji, by stwierdzić, że został bardzo sprawnie zamordowany. Środkowy palec wciąż spoczywał pomiędzy stronami książki, którą denat czytał przed zaśnięciem. Poduszka czerwieniła się od krwi, która pociekła mu z uszu.

Przez otwarte na oścież okno wleciała zwabiona światłem ćma i zaczęła obijać się o klosz nocnej lampki.

Co za parszywe zlecenie.

*

Noc była jeszcze młoda, a głód wciąż niezaspokojony. Silny podmuch wiatru wypełnił jego błoniaste skrzydła i pomógł wzbić się ponad miasto. Rozejrzał się i zaczął węszyć. Wiedział, że wyprawa nie może trwać wiecznie, dlatego musiał jak najszybciej się najeść. Nigdy więcej może nie mieć takiej okazji.

Wyczulony na słodycz węch w końcu pochwycił właściwy trop. Łapiące chłód otwarte okna zdawały uśmiechać się kusząco. Jedno z nich było wyjątkowe – jak portal do królestwa rozkoszy. Popędził ku niemu, zbyt późno spostrzegając pułapkę.

Odbił się od sieci i omal nie ryknął z wściekłości. Przywarł do niej ponownie, tym razem z rozmysłem, i zaczął szarpać ostrymi pazurami. Chwilę później był już w środku.

Głośne wtargnięcie zostało na szczęście zagłuszone dźwiękami wydobywającymi się z wielkiego pudła błyskającego obrazami. Przyjrzał mu się, przekrzywiając głowę. Pierwszy raz widział coś takiego. Kakofonia dźwięków i migające barwy okazały się wyjątkowo męczące. Poza tym, szybko spostrzegł coś znacznie ciekawszego.

Puszysta poduszeczka, ukoronowana misterną ażurową kompozycją ze szczerego złota. Tron dla królewskiego szkarłatu. Całą zimę wyczekiwana królowa wiosny.

Biszkoptowa babeczka z truskawkami i karmelem.

*

Co ją podkusiło, żeby iść taki kawał drogi? Oliwia potrząsnęła głową, wściekła na własną głupotę. Nogi już jej w tyłek wchodziły, ale nic nie mogła na to poradzić. Do najbliższego przystanku miała jeszcze jakieś dwa kilometry – takie uroki mieszkania na zadupiu.

– Jeszcze tylko jeden zakręt – mamrotała pod nosem. – Jeden zakręt i...

Wesołe trąbienie wyrwało Oliwię z odrętwienia. Obejrzała się przez ramię i ze zdziwieniem stwierdziła, że tuż obok zatrzymuje się wycieczkowa kolejka z kolorową lokomotywą i odkrytymi wagonikami.

– Może pojedzie pani z nami? – zapytała drobniutka Japonka w kimonie w kwiaty. Dlaczego siedziała na miejscu maszynisty?

– Nie mam pieniędzy – wyznała Oliwia, uświadamiając sobie jednocześnie, że to prawda. Nie miała przy sobie nie tylko portfela, ale i nawet torebki, z którą przecież nigdy się nie rozstawała.

– Nie szkodzi. Dzisiaj można się przejechać za darmo – odpowiedziała Azjatka z enigmatycznym uśmiechem. – Wsiada pani?

Oliwia zawahała się. Trwało to jednak tylko chwilę, bo zaraz przypomniała sobie o bólu nóg, pleców i w ogóle całego istnienia.

– Jadę, oczywiście, że jadę!

Z ulgą wskoczyła do wagonika i rozsiadła się na obitej czerwoną skórą ławeczce. Gdy tylko lokomotywa ruszyła, pęd powietrza zaczął osuszać pot na skórze Oliwii. Zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Dopiero teraz zasmakowała cudownej pogody wczesnego lata. Jak przyjemnie! Mogłaby tak jechać bez końca.

Nie miała pewności, czemu otworzyła oczy. Może jakaś zmiana w świetle przebłyskującym przez powieki? Może obcy zapach przebijający przez delikatną woń kwiatów i świeżo skoszonej trawy? Ważne, że w końcu udało się jej otrząsnąć z senności.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytała Oliwia z oburzeniem. – Co to ma znaczyć?

Lokomotywa sunęła leśną drogą. Rozczapierzone gałęzie drzew wyciągały się zachłannie w stronę kolejki, wychwytując niemal wszystkie promienie słońca. Momentalnie zrobiło się zimno. Szlak prowadził w górę, a po lewej stronie otwierał się na strome zbocze. Jak to możliwe, że znalazła się na jeszcze większym wygwizdowie?

– Wszystko dobrze – odpowiedziała spokojnie Azjatka, odgarniając za ucho długie, czarne włosy. – Po prostu jedziemy na kolację.

– Kolację? Jaką kolację, do cholery?!

Japonka odwróciła głowę, ale nie jak człowiek, tylko jak sowa, o sto osiemdziesiąt stopni, bez chrzęstu skręcanego karku. Uśmiechnęła się przy tym, prezentując dwa rzędy ostrych zębów.

– Wyśmienitą – zaśmiała się, mlaskając językiem.

Chwilę później kolejka stoczyła się w dół urwiska, nie po to jednak, by rozbić się na miliony kawałków. Na dnie już czekał wygłodniały przyjaciel upiornej Japonki – kłębowisko czarnych jak noc macek z rozdziawioną paszczą pełną zakrwawionych kłów.

Oliwia nie zdążyła nawet krzyknąć.

*

Znów się spóźnili. Martwa kobieta leżała przy sofie. Tłustym ciałem zgniatała sobie ręce, zupełnie jakby próbowała się bronić przed upadkiem. Kolorowe błyski z telewizora oświetlały salon, padając co jakiś czas na pustą tacę po babeczkach.

– Uciekł, cholernik jeden – zaklął 23 pod nosem. Tym razem jednak zapach był świeży. Bardzo świeży. – Młody, zbieramy się – rzucił przez ramię i nie pofatygował się nawet by sprawdzić, co zerwało moskitierę.

Nie musiał. Miał już pewną teorię i wcale mu się nie podobała.

*

Burczenie w brzuchu ustało. Wciąż jednak nie pozbył się wrażenia, że w każdej chwili głód może wrócić, tym razem silniejszy, bardziej przytłaczający, nie do zaspokojenia. Gdyby tylko mógł raz na zawsze go skreślić! Przepędzić, wygnać, precz!

Położył po sobie uszy i załkał cichutko. Kiedy znów mistrz pozwoli mu jeść? Dlaczego nie przejmował się jego głodem?

Szybko otarł łzy i wziął się w garść. Myśl o mistrzu przywołała go do porządku. Lada chwila ktoś zacznie go szukać, a wtedy będzie mógł pożegnać się z jedzeniem. Głodny czy nie – zdecydowanie miał ochotę jeszcze coś przekąsić.

Tym razem zapach okazał się nie tak wyraźny, przytłumiony przez nieco inną słodycz, ale wciąż kuszący. Bez chwili namysłu pomknął w jego stronę. Nawet nie pamiętał, kiedy znalazł się w mieszkanku zastawionym książkami.

Książki były wszędzie. Opasłe tomiszcza zerkały wyniośle z półek, zarówno regałowych, jak i tych samotnie wiszących na ścianach, a lekkie czytadełka czaiły się na stoliczkach, parapetach, oparte o doniczki z pelargoniami czy też wciśnięte pomiędzy salaterkę z ciasteczkami a popielniczkę. Zabawne, że w wypełnionym kurzem wiedzy domu udało mu się znaleźć coś tak frywolnego.

Sprężyste zwierciadło czystego szaleństwa. Dyskotekowa kula późnego karnawału i naga rozkosz pierwszych upałów. Nieprzebyta głębia ognistego pożądania. Zimna sadzawka dzikiej słodyczy.

Cytrynowa galaretka z truskawkami.

*

Krystyna odetchnęła głęboko. Czekało ją długie popołudnie. Ale najważniejsze to wiedzieć, czego się szuka. A Krystyna zawsze wiedziała, czego chciała od życia. Teraz chciała książek (to chyba oczywiste, gdyby ich nie chciała, nie przychodziłaby do biblioteki).

Cóż, może nie do końca oczywiste, skoro pomiędzy regałami kręciło się mnóstwo niezdecydowanych ludzi. Właściwie to ona również nie zdecydowała się jeszcze, na jaką książkę miała ochotę tym razem. Co chwilę musiała zaglądać komuś przez ramię albo schylać się pod czyjąś wyciągniętą ręką tylko po to, by przeczytać tytuł z grzbietu. Najgorsze było to, że chyba nie założyła okularów, bo choć bardzo się wysilała, nie potrafiła odróżnić liter.

– Przepraszam pana – stęknęła w ucho nierozgarniętemu młodzikowi, rozpychając się przy tym łokciami. Była przecież starszą kobietą, mogła wymagać od ludzi odrobiny szacunku, prawda?

W końcu udało się jej dostać do regału. Roztrzęsioną Parkinsonem ręką sięgnęła po pierwszą lepszą książkę i odtworzyła na przypadkowej stronie, licząc na to, że może w ten sposób zdoła znaleźć coś dobrego do poduszki i ciasteczka. Albo galaretki. Tak, zrobiła przecież taką dobrą galaretkę.

Problem polegał na tym, że z trudem zdobyta książka okazała się zupełnie pusta. Krystyna przekartkowała ją uważnie kilka razy, ale nie zauważyła ani jednego słowa.

– To chyba jakiś żart – wymamrotała pod nosem i sięgnęła po następną.

Kolejny zlepek śnieżnobiałych kartek. Jak to możliwe? Co to za biblioteka? W jej wieku nie wypadało się złościć. Mogłaby przecież zostać okrzyknięta zajadłym moherem, a tego by nie zniosła. Dlatego przywołała na twarz dobrotliwy uśmiech i ponownie zwróciła się do młodego człowieka, który chwilę wcześniej zasmakował mocy jej łokcia.

– Przepraszam, kochaniutki, czy mógłbyś...

Zamarła. Twarz chłopaka okazała się równie pusta, co strony przewertowanych książek. Nie, nie głupia. Po prostu pusta – biała jak niezapisana kartka.

Krystyna pisnęła ze strachu i zaczęła się wycofywać. Choć pozbawiony oczu, młodzieniec nie miał kłopotów z dostrzeżeniem inności staruszki i teraz parł ku niej przechylając głowę na bok. To dziwne zachowanie nie umknęło uwadze innych. Powoli setki pustych twarzy obróciły się w kierunku Krystyny.

Zaczęła uciekać. Byle dalej od tych potworów. Byle dalej... dalej...

*

Drzwi do mieszkania mola książkowego uchyliły się bezszelestnie i do środka wszedł wysoki mężczyzna. Zwichrzone białe włosy kontrastowały z młodą twarzą, którą czas poznaczył nie zmarszczkami, a bliznami. Na tle czarnego jak noc stroju dało się dojrzeć jedynie sprzączkę pasa, przypominającą wyszczerzony pysk jakiegoś dziwnego zwierzęcia. Bez trudu odnalazł drogę w ciemności, nie potrzebując do tego nic poza nienaturalnie bladymi oczami.

– Powoli – rzucił przez ramię 23. – Jeszcze tu jest.

Tuż za postawnym intruzem podążał niższy, chłopiec zaledwie, z bujną czerwoną czupryną i równie jasnymi oczami.

Chłopak cichutko zamknął drzwi i podreptał za nauczycielem. Od dawna nie mieli żadnego zlecenia i nie potrafił zapanować nad podnieceniem. Wiedział, że to niedobrze. Mistrz wielokrotnie powtarzał, jak ważny jest spokój, zwłaszcza przed konfrontacją z potworem.

Zatrzymali się w drzwiach do niewielkiej sypialni. Szerokie plecy starszego mężczyzny zupełnie zasłaniały chłopcu widok, ale przecież mistrz nie zabierałby go ze sobą, gdyby nie zamierzał mu wszystkiego pokazać.

– Popatrz, Ger. – 23 przesunął się, by zrobić uczniowi miejsce. Na środku pokoju siedziało drobne stworzenie, trochę tylko większe od dziesięcioletniego dziecka. Skrzydełka jak u nietoperza, oklapłe królicze uszy i długi ogon drgały miarowo, gdy ładowało sobie do ust pełne garści czerwonawej brei o intensywnym, truskawkowym zapachu. W łóżku obok leżała starsza kobieta z pierwszymi objawami stężenia pośmiertnego. – Nocna zmora nazywana też koszmarem. Niewiele ich zostało i prawie wszystkie znajdują się w rękach czarodziejów. Ta jest jeszcze bardzo młoda i najwyraźniej komuś uciekła. Póki się pożywia nie będzie na nas zwracać uwagi. Jak chcesz ją złapać?

Gerowi oczy zabłyszczały z podniecenia. Nieczęsto dostawał szansę, by się wykazać, więc nawet nie przejął się tym, że zmora nie należała do jakoś wyjątkowo niebezpiecznych potworów, jeśli wiedziało się, jak sobie z nią radzić.

Co Ger wiedział o nocnych zmorach? Pożywiały się koszmarami, które same wywoływały u śpiących ludzi. Tego konkretnego malucha na pewno odchowywano w warunkach domowych, skoro nie potrafił rozpoznać źródła głodu – zamiast poświęcić więcej uwagi staruszce, bezmyślnie objadał się galaretką. Złapanie go rzeczywiście nadawało się w sam raz dla początkującego łowcy.

– Srebrny łańcuch albo sieć. Unieruchomić skrzydła, ręce i ogon. Potem założyć łapacz snów.

Mistrz kiwnął głową i przepuścił chłopca, dając mu do zrozumienia, że ma niepowtarzalną okazję, by pokazać, na co go stać. Ger omal nie zaśmiał się z radości. Sięgnął za plecy do kieszonki z łańcuchem i zaczął go rozwijać, podchodząc jednocześnie do zmory. Był pewien, że udało mu się zrobić to absolutnie bezszelestnie, zdziwił się więc, gdy stworek podskoczył i spojrzał w jego stronę.

Ger zamarł z przerażenia i gdyby nie 23, zapewne byłby martwy.

Nie, nie przez zmorę. Zmory zagrażają tylko ludziom pogrążonym we śnie. Na łowcę i jego ucznia czekało coś znacznie gorszego.

23 od samego początku musiał mieć przygotowaną pętlę ze srebrnego łańcucha z wplecionym łapaczem snów, bo niemal jednocześnie zarzucił ją na zmorę, zaklął siarczyście, wziął Gera pod ramię i skoczył przez otwarte okno.

Chwilę potem w mieszkanku rozpętało się piekło.

Coś ryknęło z taką mocą, że cały blok zadrżał w posadach. Cokolwiek ich ścigało, zdecydowanie nie było zadowolone z ucieczki ofiar.

Przez dłuższą chwilę Ger słyszał jedynie rozpaczliwe zawodzenie zmory. Na szczęście staruszka mieszkała na parterze i nie potłukli się za mocno przy upadku, ale dla spętanego potwora i tak musiało być to nie lada przeżycie.

– Bierz go! – krzyknął przez ramię 23, wskakując jednocześnie na swój motor. – Szybko!

Ger wolał nie pytać, przed czym właściwie uciekali. Doskonale czuł swąd palonego ludzkiego ciała i to wystarczyło mu za motywację. Chwycił zmorę i wskoczył z nią do kosza.

Ruszyli z piskiem opon. 23 zerkał co chwilę na zdobycz, na wypadek, gdyby stworzenie próbowało uciec. Na szczęście nic takiego nie przyszło mu do głowy. Położyło uszy po sobie, przylgnęło do Gera i zamarło w bezruchu, zrozumiawszy zapewne, że ze strony młodego łowcy nie grozi mu żadna krzywda.

Pierwsze promienie słońca zaczynały przebijać przez horyzont, gdy zatrzymali się na stacji benzynowej wiele kilometrów dalej. Chodzili dookoła motoru, by rozprostować kości. Zmora kręciła głową uważnie śledząc każdy ich ruch i podskakiwała, przestraszona każdym bluzgnięciem 23.

– Mistrzu, co właściwie się stało? – zapytał Ger, nie mogąc dłużej znieść niewiedzy.

– Pamiętasz, jak mówiłem, że ten berbeć komuś uciekł? – 23 westchnął. – On nie uciekł. Jego wypuścili.

– Nie rozumiem.

– Klasyczna pułapka na łowcę. Im szybciej nauczysz się je rozpoznawać, tym dłużej pożyjesz.

Ger zmarszczył brwi i powoli kiwnął głową. Pułapka na łowcę... To miało sens. W krwi łowców znajdowało się mnóstwo bardzo cennych przeciwciał i antygenów, które miały ogromną wartość w sztuce magicznej. Nie zdziwiłby się, gdyby jakiś czarodziej wyhodował sobie mało kłopotliwą zmorę tylko po to, by zwabić na nią nierozważnego pogromcę potworów.

Z jednej z licznych kieszeni wydobył drewniany łapacz snów, ozdobiony piórami drapieżnych ptaków. Powoli podszedł do zmory, wyplątał ją z łańcucha i założył jej amulet. Stworzenie nie spłoszyło się nawet, tylko spojrzało błagalnie na Gera, zupełnie jak szczeniak proszący o jedzenie. Młody łowca uśmiechnął się i pogłaskał malucha po głowie, na co ten zareagował cichym mruczeniem. Najchętniej wytłumaczyłby mu, że łapacz będzie wychwytywał koszmary, bez jednoczesnego uśmiercania śniących ludzi, ale podejrzewał, że zmora i tak nic zrozumie. Zamiast tego uśmiechnął się ciepło i zapytał:

– Zaprowadzisz nas do swojego pana, maluchu?

23 zaśmiał się złośliwie, wypuszczając przez nos papierosowy dym. Doskonale wiedział, jaki plan zrodził się właśnie w głowie jego ucznia. Komuś najwyraźniej należało przypomnieć, dlaczego lepiej nie drażnić łowców.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top