P. I / KOLEJNA WALKA

Ed sam nie był pewien, czy w jego duszy przeważała frustracja, rozczarowanie, żal czy zmęczenie. Mógł rozejrzeć się dookoła i zobaczyć zgliszcza, jakie zostawiali po sobie walcząc. Mógł skupić się na osmalonych ścianach, na poprzewracanych meblach, na ogromie wiedzy, którą tracili, gdy pozwalali zwojom z pobliskich regałów płonąć tak, jak im się to żywnie podobało. Mógł skupić się na nierównej posadzce, na cieple bijącym z każdego kąta pomieszczenia za każdym razem gdy Mustang pstrykał palcami. Mógł nawet poczuć metaliczny smak krwi we własnych ustach, który zagnieździł się tam po tym, jak jego przeciwnik poczęstował go naprawdę mocnym sierpowym. Mógł skupić się na sojusznikach. Mógł skupić się na przeciwnikach. Mógł skupić się na tym, że był ranny.

Ale nie potrafił. Bo jedyne, o czym myślał, gdy uświadamiał sobie, jak bardzo misje zlewały mu się w jedno i jak bardzo jego życie było cały czas przepełnione bezsensowną walką, to to, że tak naprawdę nie powinno ich tam być. Ani jego, ani Ala. Irytowało go, że już nie widział w tym wszystkim celu. Że dni i walki zaczynały stanowić papkę, spośród której nie potrafił rozróżnić podstawowych aspektów. I to nie tak, że uciekał od walki. Nigdy nie był tym typem człowieka, który stałby z boku i patrzył. Który niczego by nie zrobił. Tyle, że nigdy nie był też typem osoby, która lubiła walkę. Uważał ją za ostateczny środek i początkowo, gdy na ich horyzoncie majaczył mniej czy bardziej realistyczny cel - potrafił się tą walką bawić. Nie wahał się sięgać po ostrzejsze środki, doskonale orientował się na każdej arenie i wykorzystywał otoczenie dla własnych korzyści. Ale jeśli mógł kogoś pojmać, a nie zabić to starał się używać adekwatnej ilości siły.

Tylko, że tamte walki miały sens. Nie walczyli za Stanowych Alchemików, nie walczyli za wojsko. Nie walczyli w imię dobra kraju jako patrioci i nie walczyli jako fanatyczni wyznawcy jakiejś religii. Walczyli żeby Al odzyskał ciało. Żeby naprawić krzywdy przeszłości i móc z czystą kartą ruszyć dalej. Ed myślał, że jeśli uratuje wystarczająco dużo ludzi to może wreszcie przestanie budzić się z koszmarów, w których widział potwora wypełzającego z misy, gdy próbowali ożywić matkę. Na wszystkich istniejących bogów, nie mieli złych intencji. Nie chcieli walczyć w wojnach, nie chcieli nikomu zrobić krzywdy. Byli tylko dwójką dzieciaków, która tęskniła za ukochaną matką. I jasne, może rzucenie wyzwania samemu bogu, jeśli ten w ogóle istniał, mogło zostać potraktowane jako potwarz. Ale chyba swoje już odpłacili w cierpieniu, nie? Zdaniem Ala najwidoczniej nie.

Gdy Van Hohenheim ostatnim tchnieniem i ostatnią wolą swojego życia zwrócił Alowi ciało - Ed nie mógł być szczęśliwszy. W tamtej jednej chwili zobaczył przesmyk swojego idealnego życia. Bo osiągnęli cel. Al znów był człowiekiem z krwi i kości. Nie musieli dalej szukać rozwiązania, nie musieli spłacać żadnego długu krwi. Nie musieli brać udziału w kolejnych walkach czy kolejnych misjach. Mogli wrócić do rodzinnej wsi i skupić się na spokojnym życiu. Na braku stresu, braku hierarchii i braku terminów. Na życiu z dnia na dzień nie dlatego, że nie było się pewnym jutra, ale dlatego, że nic ich nigdzie nie goniło i jeśli nie zdążyli czegoś zrobić danego dnia to zawsze zostawało im na to jutro.

Starszy Elric nie zamierzał nawet słowem zacząć narzekać na to, że jego ból magicznie nie zniknie. Cieszył się, że Al będzie mógł na nowo przyzwyczaić się do bycia człowiekiem i w którymś momencie niechybnie zapomni o tym, że kiedyś jego dusza związana była ze zbroją. Choć może zapomni to zbyt optymistyczne słowo. Bardziej oswoi się z tą myślą, zostawi ją w żartach i w przeszłości. Ale nie będzie pamiętał tego, jakie towarzyszyło temu uczucie pustki. Edward nigdy nie odczułby w takiej sytuacji wobec brata choćby skrawka negatywnej emocji. I nie zmierzał porównywać ich sytuacji, bólu czy cierpienia. I co z tego, że czasami automail odmawiał współpracy i puszczał przez ciało Elrica sygnał o takie sile, że chłopak miał wrażenie, że stanie mu od tego serce. Co z tego, że gdy padało, boleśniej czuł połączenie metalu z jego realnymi kończynami. Co z tego, że nie mógł spędzić spokojnie dnia na plaży bez wszystkich gapiących się na niego, jak na małpę w zoo. To się nie liczyło. Z tym mógłby sobie poradzić byleby tylko Al był szczęśliwy.

Tylko, że Al nie był szczęśliwy. Okazało się, że nieco za bardzo spodobało mu się w mieście, spodobało mu się pod rozkazami Roya Mustanga. Jasne, odbębnili prawie miesięczne wakacje na wsi. I zrobili to ku niezadowoleniu Płomienistego, który starał się podkreślić, w jak ważnym momencie wojny byli. Bo przecież Van Hohenheim umarł. Zostawił po sobie setki laboratoriów i kryjówek. Zostawił po sobie niedokończone projekty. A Homunculusy uciekły im i ukryły się bogowie jedni wiedzieli gdzie. Edward sam przed sobą przysięgał, że jeszcze raz usłyszy taki komentarz i niechybnie zacznie porównywać te stworzenia do karaluchów.

Tylko, że im bardziej Ed słuchał tyrady Roya, tym bardziej uświadamiał sobie, jak bardzo nie był to jego problem. Bo przecież wojsko miało całą rzeszę uzdolnionych alchemików. Mieli też środki finansowe i adekwatny sprzęt. No i jakby nie patrzeć - wojsko istniało na długo zanim bracia Elric się do niego zaciągnęli. Edward nie widział więc najmniejszemu problemu w tym, by istniało również "po nich". Dlatego tylko twardo odmówił Pułkownikowi, spakował rzeczy w walizkę i bez cienia żalu zostawił stolicę daleko za sobą. I przez chwilę był naprawdę szczęśliwy. Radząc sobie korzystając z własnych umiejętności i używając alchemii tylko do naprawiania rzeczy, które uległy zniszczeniu czy do zabawiania okolicznej dzieciarni.

Ala natomiast nosiło. Ed był pewien, że gdyby jego młodszy brat mógł zacząć chodzić po ścianie albo wytrzeć w dywanie ślad własnych, niezmiennych kroków - zapewne by to zrobił. Minęło parę dni przepełnionych opowieściami i wypoczynkiem. Zmianą opatrunków, sprawdzaniem szwów i oczyszczaniem ran. Ale Al się nie uspokajał. Wręcz przeciwnie - coraz częściej padały komentarze o tym, że w stolicy ich potrzebują. Że nie mogą opuścić własnych przyjaciół w trakcie wojny, bo wtedy jeśli coś im się stanie to ich krew wyląduje na rękach braci Elric. Doszło nawet do tego, że zaczęli się o możliwy powrót kłócić. Niejednokrotnie popsute wspólne obiady, rzucenie sztućcami i wyjście jednego z nich na "spacer" stały się praktycznie normą. A w ostateczności Al oznajmił wszem i wobec, że rozmawiał z pułkownikiem i że wraca do stolicy. I Ed miał tak wielką ochotę puścić go samego. Pokazać mu, że wojna wcale nie jest taka zabawna, gdy nikt Cię nie chroni. Chciał pozwolić mu podążać własną ścieżką, by Al sam się sparzył i zorientował w pewnych kwestiach. Teoretycznie nie miał obowiązku lecieć za bratem.

Ale praktycznie czuł, że był mu to winien. Że jeśli Al naprawdę męczy się na wsi to przeboleje jeszcze kilka miesięcy czy lat w stolicy. Że wytrzyma parę misji czy walk. I właśnie takie myślenie sprawiło, że znalazł się w obecnej sytuacji, gdzie znowu musiał ryzykować własnym życiem, bo nikt nie potrafił zrobić porządku z Homunculusami raz a porządnie. I tak szczerze mówiąc to Ed nie wiedział, czy ta niemoc nie wynika z chęci Mustanga do zmuszenia Elriców do zapuszczenia w stolicy korzeni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top