phantom pain
W noce takie jak ta Alphonse lubił się nad sobą poużalać.
Siedząc na skraju drogi koło domu ich babci mógł otwarcie wpatrywać się w czarne, usiane gwiazdami niebo. Do świtu zostało jeszcze wiele godzin, miał dużo czasu na rozmyślania.
Zbyt wiele aby mogło mu to sprawiać przyjemność.
Słowa wirowały mu w głowie, układały się w zdania, budziły marzenia, które kiedy zapadał zmrok dawały się we znaki o wiele bardziej, niż gdy stał w pełnych promieniach słońca.
Marzył żeby wiatr poruszający liśćmi owiał i jego twarz, żeby chłód cieni sprawił, że zacznie drżeć z zimna. Poczuje pragnienie, smak tych wszystkich słodyczy, których nie mógł spróbować. Chciał by ciepła ręka jego brata znów zmierzwiła mu włosy, a łzy mogły choć raz popłynąć po policzkach. Albo po prostu chciał odpocząć. Zamknąć oczy i zapaść w sen nie musząc ani myśleć, ani patrzeć, choć było to niemożliwe. Więc siedział i wpatrywał się w księżyc oświetlający pola. Spokojnie patrzył jak cienie wydłużają się, a szara poświata poranka zaczyna powoli prześwitać przez chmury.
A czas mijał...
W końcu, gdy blask księżyca przybladł na dobre, wstał i ruszył w stronę domu. Wiedział, że jeśli ktokolwiek z jego rodziny zobaczy, że znowu szlajał się po nocy, będzie się niepotrzebnie martwić. Tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Cicho otworzył drzwi i jak zawsze po swoich nocnych wyprawach dziękował, że leżący dywan tłumi jego kroki. Ostrożnie wszedł po schodach i wyciągnął rękę popychając lekko uchylone drzwi do pokoju swojego i brata. Wtedy usłyszał szloch. Stłumiony, ale bez wątpienia dochodził z ich pokoju. Al drgnął i powoli cofnął rękę. Nie musiał patrzeć aby wiedzieć co się stało, nie był to przecież pierwszy raz. Jednak mimo to ostrożnie zajrzał przez szparę.
Szarawe światło wpadające przez otwarte okno oświetlało niewyraźną postać Eda, który siedział w łóżku wyprostowany jak struna. Obiema rękami mocno obejmował automaila swojej lewej nogi, przyciągając ją do ciała. Młodszy brat widział wyraźnie jak twarz wykrzywia mu się z bólu, jak palce kurczowo zaciskają się na zimnym metalu. Widział jak cierpi. Drgnął i gwałtownie zacisnął zęby gdy fala znów rozeszła się po protezie. Al szybko cofnął się i usiadł tuż przy drzwiach opierając plecy o ścianę. Nie chciał by Ed zobaczył, że on wie, że dalej pamięta.
Głupota.
Oczywiście, że pamiętał gdy dawniej, zupełnie tak jak dziś fantomowe bóle budziły Eda ze snu. Pamiętał też jak krzyczał żeby zostawić go samego, jak nie chciał by Al widział jak bardzo go boli. Jak rano udawał, że nic takiego się nie miało miejsca. Z resztą od tego czasu niewiele się zmieniło. Właściwie tyko to, że Edzio lepiej udawał.
Teraz nawet sam Al nie miał pewności, w które noce bóle wracały. Wiedział jednak, że najlepiej zostawić go samego. Przygarbił się i wbił wzrok we wzorowaną wykładzinę ozdabiającą podłogę. Słyszał szelest kołdry gdy jego brat drżał kiedy kolejny impuls neuronów oszukiwał jego umysł wymuszając obecności utraconej nogi. I mimo tego, że Al nie pragnął niczego innego jak tylko wschodu słońca kiedy to zawsze kończyły się katusze jego brata, gdzieś z tyłu głowy kuła go cichutka myśl. Stłumiony odzew zazdrości.
Dlaczego on może czuć, a ja nie?
Dlaczego może drżeć z zimna, płakać, wiatr może mierzwić mu włosy?
Dlaczego może czuć ból, a mi zabrano to wszystko? Pokręcił głową i wyciągnął przed siebie ramiona patrząc z niechęcią na zawiasy i spoiwa w zbroi. Od Edzia dostał możliwość dalszego życia, nowego celu. Dostał od niego ciało, dzięki któremu mógł istnieć. Nie ma tutaj miejsca na zazdrość. Nie ma czego zazdrościć. I choć wiedział, że to prawda i tak w uszach dźwięczały mu ciągle samolubne słowa.
Tak wiele oddałbym za jeden oddech, jeden dotyk dłoni, za jedną chwilę dotkliwego zima. Tak wiele oddałbym żeby poczuć ten ból choć jeden raz, żeby poczuć, że żyję. Chociaż ten jeden, jedyny raz, błagam...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top