9.

Ciche dni sprawiały, że czułem się okropnie. Nie tylko z powodu braku jakiejkolwiek odzewu ze strony Ashtona, ale także Cornelii. W pracy mijaliśmy się szerokim łukiem, przerwy spędzaliśmy oddzielnie. Ja z reguły wychodziłem przed lokal, zasiadałem przy najdalej odsuniętym stoliku od wejścia i jadłem swoje śniadanie. I to nie tak, że ona miała coś do mnie. To ja nie potrafiłem stanąć z nią twarzą w twarz i przyznać, że nie myliła się co do Ashtona. Czasami ją obserwowałem jak przed przerwą podchodzi do automatu z kawą i z przyzwyczajenia bierze dwa kubki. Pierwszy napełnia białą, a drugi czarną, ale gdzieś w połowie, jakby smutnieje. Ten drugi kubek wylewa i wyrzuca do kosza.

Skończyłem pracę równo o szesnastej. Zebrałem swoje manatki i skierowałem się w stronę głównego wyjścia. Nie wychodziłem tylnym. Tam było większe prawdopodobieństwo, że spotkam Cornelię. Jednak, jak na złość, zobaczyłem ją kątem oka, idącą w stronę drzwi. Zatrzymałem się gwałtownie, uklęknąłem na jedno kolano, udając, że rozwiązała mi się sznurówka. Nie podniosłem się, dopóki jej pulchna sylwetka nie zniknęła za szklanymi drzwiami. Była naprawdę ładna pogoda. Promienie słońca otulały wszystko i wszystkich w ich zasięgu, delikatne obłoki przesuwały się mozolnie po niebie, jakby nigdzie im się nie spieszyło. Zapowiadało się kolejne niezbyt interesujące popołudnie. Na parkingu przed restauracją stało mnóstwo samochodów, a w kolejce do Mcdrive’a pojawił się kilkudziesto metrowy sznur aut. Innymi słowem, normalna popołudniowa godzina. Z lekkim uśmiechem kierowałem się w stronę skutera, marząc o tym, by móc się w końcu napić kawy i zjeść w spokoju obiad, który Mali bądź Sam przygotowała. Ciotka wciąż mieszkała u nas, a ja wciąż spałem na kanapie. Nie było najgorzej, poważnie. Odkąd ciotka przestała chodzić w nocy po mieszkaniu, można było swobodnie przespać te kilka godzin. Co prawda, zdarzyło mi się wstać w nocy i położyć się na podłogę która, o ironio, była znacznie wygodniejsza niż ta kanapa, ale wolałem siedzieć cicho i nie wszczynać kłótni o miejsce do spania. Atmosfera i tak była dość napięta. W duchu liczyłem, że za kilka dni ciotka załatwi co ma załatwić i ponownie zniknie, a ja będę mógł odzyskać swój pokój i co najważniejsze, łóżko.

Kiedy tak dziarskim krokiem szedłem w stronę swojego pojazdu, na parking wjechał czarny Jaguar. Jego lakier błyszczał, jakby przed chwilą wyjechał z salonu, dwie przednie szyby miał opuszczone, a z wnętrza wydobywał się rockowy cover piosenki Taylor Swift Look what you made me do. Zatrzymał się centralnie obok mnie i nie miałem problemu z rozpoznaniem kierowcy. Blondyn ściszył muzykę i wysiadł z auta. Miałem ochotę stamtąd uciec. Nie byłem w najmniejszym stopniu gotowy na to spotkanie. Nie żebym wcześniej nie układał sobie przemowy na taką okazję, ale, gdy stanąłem z nim twarzą w twarz, wszystko mi wyleciało z głowy, a na to wolne miejsca wszedł ogromny transparent z napisem 'Ashton jest piękny!'

-Witaj. - posłał mi szeroki uśmiech - Liczyłem na to, że jeszcze cię zastanę

-Dlaczego?

-Chciałbym, żebyś gdzieś ze mną pojechał.

Czułem jak zaczyna się we mnie gotować. Miałem ochotę odwrócić się na pięcie i odejść. Nie byłam aż tak bardzo naiwny jak może wam się wydawać.

-Poważnie? - założyłem ręce na piersi, podchodząc o krok bliżej, co sprawiło, że znalazłem się naprawdę blisko jego twarzy - Nie możesz najpierw mnie olewać, a później, jak gdyby nigdy nic, przyjeżdżać pod moją pracę i kazać wsiąść do twojego samochodu. To nie fair!

-Wytłumaczę ci to, kiedy dojedziemy na miejsce.

-Nigdzie z tobą nie jadę. - Odwróciłem się i ponownie zacząłem iść w stronę skutera. Był już naprawdę niedaleko. Chciałem stamtąd jak najszybciej odjechać, bo bałem się, że jeszcze chwila i przegrałbym walkę z samym sobą, wsiadając do tego cholernego auta.

Nie minęła minuta marszu, gdy moje stopy oderwano od ziemi, a umięśnione ramiona mocno trzymały moją talię tak, że nie mogłem się wyrwać.

-Hej! - krzyknąłem - Puść mnie!

Im bardziej się szarpałem tym mocniej on trzymał. Obszedł samochód, jedną ręką otworzył drzwi i stanowczo usadził mnie we wnętrzu auta. Ale nie odszedł. Pochylił się nade mną i jego twarz ponownie przekroczyła moją przestrzeń osobistą. Przełknąłem głośno ślinę.

-Ja zawsze dostaję to czego chcę, a teraz chcę, żebyś usiadł spokojnie na tym swoim wspaniałym tyłku. - szepnął mi do ucha, a mnie przeszły dreszcze

Podniósł się i zamknął z hukiem drzwi. Prychnąłem głośno, dając znak, że ani trochę mi się ten pomysł nie podoba, dlatego po zapięciu pasów odwróciłem się w stronę okna, plecami do chłopaka jak najbardziej to było możliwe. Wnętrze pachniało tym jednym, charakterystycznym zapachem - cytrusami. Tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy tutaj wszedłem. Różnica polegała na tym, że tym razem nie byłem tu dobrowolnie. Nie oczekiwałem od Ashtona żadnych wyjaśnień, bo kim dla siebie byliśmy? Nikim.

Chłopak zaśmiał się z mojego zachowania. Być może było ono dziecinne, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Mógł sobie mnie uznawać za nierozwiniętego emocjonalnie gnojka, pomimo że między nami były jedynie dwa lata różnicy. To byłoby całkiem sprawiedliwe, gdyż ode mnie dostał tytuł fuckboya co było jak najbardziej uargumentowane.

Uruchomił silnik i dojechaliśmy z parkingu. Patrzyłem na swój skuter, który stał wciąż na tym samym miejscu i czekał aż go stamtąd zabiorę. Cóż, zapowiadało się na to, że moje małe cudeńko spędzi noc samotnie na niestrzeżonym parkingu. Zanim skręciliśmy na światłach w bocznym lusterku mignęła mi sylwetka Cornelii. Patrzyła się prosto w telefon, idąc w stronę przystanku autobusowego. I siedząc tak w samochodzie Ashtona otulony zapachem cytrusów, do głowy ponownie przyszła mi myśl, że może jednak ona się myliła.

Po dwudziestu minutach jazdy znudziło mi się patrzenie na świat przez szybę samochodową. Już dawno minęliśmy ulicę, w którą musiałbym skręcić, gdybym rzeczywiście jechał do domu. Odwróciłem się w stronę Ashtona. Jego skupiona twarz była zwrócona do kierunku jazdy. Obserwowałem jego orzechowe oczy, prosty nos i wąskie usta, które były wygięte w lekkim uśmiechu. I mogłem tak patrzeć na niego godzinami, gdyby nie to, że zwyczajnie robiłem się głodny. Zwykle o tej godzinie jadłem obiad, byłem przyzwyczajony do jedzenia o stałych porach, dlatego z każdą chwilą mój brzuch ściskał się coraz bardziej.

-Dokąd my tak właściwie jedziemy? - zapytałem, przerywając ciszę, która towarzyszyła nam przez całą drogę

-Do mnie.

-W sensie, że do domu? - odpowiedziałem z deka wystraszony. Dopiero później do mnie dotarło jak głupio brzmiało to pytanie

-Tak - zaśmiał się - ale najpierw musimy podjechać do Panda Express, bo w mojej lodówce świeci pustkami, a zakładam, że jesteś głodny.

Na potwierdzenie jego słów głośno zaburczało mi w brzuchu. Położyłem na nim rękę i w myślach modliłem się, żeby Ashton, jakimś cudem, tego nie usłyszał choć byłem prawie pewny, że słyszał to każdy w naszym stanie.

-Właśnie o tym mówiłem.

Skręciliśmy w wąską uliczkę, a na jej samym końcu widniało logo chińskiego jedzenia.

-Idziesz ze mną czy zdajesz się na mój gust? - zapytał chłopak po zaparkowaniu wozu

-Sądzę, że zdam się na ciebie.

Kiwnął głową, wziął portfel i wyszedł, zamykając za sobą lekko drzwi. Przyglądałem się jego sylwetce póki nie zniknęła we wnętrzu knajpki. Oparłem głowę na zagłówku i westchnąłem ciężko. Nie zmieniając pozycji, spojrzałem na zegar, znajdujący się na desce rozdzielczej. Było kilka minut przed piątą i nie zajęło mi dużo czasu, żeby uświadomić sobie, że Mali pewnie czeka na mnie z obiadem, dlatego zadzwoniłem do niej. Jednak po trzecim nieodebranym przez nią telefonie poddałem się i po prostu wysłałem jej krótką wiadomość, że przyjadę do domu późnym wieczorem. Być może i ona spędzała popołudnie u Logana, żeby odetchnąć od cioci Samanthy. Zacząłem rozglądać się po samochodzie. Jego wnętrze w porównaniu do oprawy było jasne. Fotele wykonano z kremowej skóry, a deskę rozdzielczą z lakierowanego drewna. Mój wzrok padł na schowek tuż obok moich kolan. Moja ciekawość kazała mi go otworzyć i spenetrować środek. Być może znalazłbym coś, co pomogłoby mi w poznaniu prawdziwego Ashtona. Rozejrzałem się dookoła czy aby na pewno nikt mnie nie patrzy ani nie słucha moich myśli, które były naprawdę głupie, bo co trzeba mieć w głowie, żeby chcieć naruszyć czyjąś prywatność? Nic. Dlatego choć bardzo mnie korciło nie sięgnąłem do schowka. To by było po prostu nie w porządku.

Po następnych parunastu minutach przyszedł blondyn. Chińszczyzna przebiła zapach cytrusów, stałem się jeszcze bardziej głodny niż byłem kilka chwil temu.

Ashton mieszkał w nowej, dość dziwacznej okolicy. Jakby jedno wielkie osiedle było podzielone na mniejsze, a te z kolei zostały odgrodzone od siebie wysokimi bramami. Za każdą bramą znajdowały się dwa szeregi domków, po jednej i drugiej stronie brukowanej uliczki, stojące równolegle do siebie. Wjechaliśmy przez drugą bramę i zatrzymaliśmy się przy czwartym, ostatnim domku z szeregu. Był biały z brązowym dachem i dość sporą werandą przed wejściem. Przyglądałem się temu wszystkiemu aż nagle ktoś dźgnął mnie palcam w żebro. Nienawidziłem tego.

-Wyjdziesz stąd sam czy muszę użyć siły?

Korciło mnie, żeby pokazać mu środkowy palec, ale ostatecznie przybrałem obrażony wyraz twarzy i o własnych siłach wyszedłem z samochodu. Za sobą usłyszałem cichy śmiech i charakterystyczny dźwięk zamykanego pojazdu. Stanąłem kilka kroków przed drzwiami, by Ashton swobodnie mógł je otworzyć. Przepuścił mnie pierwszego, a po wejściu uderzył mnie jasny kolor różu w połączeniu z ciemnym drewnem mebli i białymi płytkami. Chłopak zdjął buty i ruszył do przodu, gdzie w pewnym momencie korytarz zmieniał się w szarą kuchnię.

-Będziesz tam tak stał? - zapytał podczas, gdy ja niezręcznie wciąż stałem przy drzwiach - Jedzenie ci wystygnie.

To mnie skłoniło, by jednak ruszyć się z miejsca. Przed kuchnią było wąskie wejście do salonu. Był duży i dominowała w nim biel, która świetnie wyglądała w połączeniu z zielonymi oraz brązowymi dodatkami. Na przeciwko wejścia wisiał ogromny obraz przedstawiający…coś. Tak, to na pewno coś musiało być tylko jeszcze nie doszedłem co konkretnie. Po prawej ku górze wiły się schody z metalowymi barierkami, a pod nimi na zielonym, puchatym dywanie stał czarny fortepian. Dwa schodki niżej widniał ciemny parkiet, a na nim w kącie biały skórzany narożnik i dwa fotele z tego samego tworzywa. Dwie stopy dalej postawiony był szklany stolik do kawy. Na przeciwko przy ścianie stała ciemna komoda, a nad nią wisiał ogromny telewizor. Wzrokiem wróciłem do obrazu i jeszcze raz mu się uważnie przyjrzałem.

-Podoba ci się? - usłyszałem za sobą i niemal podskoczyłem w miejscu. Ashton trzymał w rękach dwa półmiski z jedzeniem na wynos

-Tak, jest… - przechyliłem głowę lekko w bok, próbując znaleźć pasujący przymiotnik - Ciekawy.

-Nie masz pojęcia co przedstawia, prawda?

-Nie bardzo.

-Ja też nie. - zaśmiał się. Jedzenie postawił na stoliku i przysunął go bliżej narożnika.- Nie ja go kupiłem. Wisiał tu zanim się wprowadziłem. Poprzedni właściciel go nie chciał, a ja stwierdziłem, że w sumie tu pasuje, więc został. - poklepał miejsce obok siebie, więc usiadłem i wziąłem półmisek do rąk. Nie dałem po sobie poznać, że parzy mi dłonie. Był to zwykły ryż z warzywami i kurczakiem.

-Nie jesteś stąd? - zapytałem, chcąc podtrzymać rozmowę

-Nie. Przeprowadziłem się niecały rok temu. Rodzice z rodzeństwem zostali w rodzinnym mieście jakieś niecałe pięćset kilometrów stąd i czasem mnie odwiedzają. - prychnął - Praktycznie to w każdy weekend, bo moja mama wciąż nie może uwierzyć, że jestem dorosły i wyleciałem z ich gniazda. Poza tym Harry i Lauren to urocze dzieciaki. Tylko jak spotkasz moją siostrę to nie mów, że ją tak nazywam, bo się na mnie obrazi. W rzeczywistości jest zbuntowaną piętnastolatką, ale dla mnie zawsze będzie małą księżniczką. A Harry’ego już poznałaś.

Sposób w jaki Ashton mówił o swojej rodzinie był wzruszający. Widać było, że oni wszyscy odgrywają bardzo ważną rolę w jego życiu. Nawet, jeśli był już dorosły. Gdy padło to samo pytanie tylko w moim kierunku, nie wiedziałem co odpowiedzieć. Historia mojej rodziny nie była żadną tajemnicą, dlatego postanowiłem na prawdę. Ilekroć wspomniałem o tym, sklepiona rana rozrywała się. To wszystko było jeszcze zbyt świeże i bolesne.

-Kiedyś mieszkałem na drugim końcu miasta. Dosłownie na samych obrzeżach. Mieliśmy duży drewniany dom wybudowany jeszcze zanim urodziła się Mali, moja siostra i ja. Obok był las. Moja mama uwielbiała cieszę i spokój, więc może, dlatego akurat wybrała tamto miejsce. W zeszłe wakacje było tak strasznie gorąco, pamiętasz? Miejscami podobno termometry pokazywały powyżej czterdziestu stopni. Przez bite dwa miesiące nie padał deszcz. Zupełnie jak na pustyni. Tej jednej nocy nie było mnie w domu. Mali też nie. Byliśmy na urodzinach naszego wspólnego kumpla. W tym czasie jakiś idiota postanowił rozpalić sobie ognisko w lesie. Pożar był ogromny i zniszczył kilka hektarów drzew aż dotarł do miasta. Gdy zadzwoniła do mnie policja, była jakaś trzecia nad ranem. Ledwo kontaktowałem, ale z pojedynczych słów udało mi się wyłapać tyle, że rodzice są w szpitalu i walczą o życie. Znalazłem siostrę, zamówiliśmy taksówkę, ale gdy dojechaliśmy na miejsce, lekarze tylko rozłożyli ręce z bezsilności. Dopiero po wytrzeźwieniu zdaliśmy sobie sprawę, co się tak naprawdę stało. Zostaliśmy bez rodziców, dachu nad głową i pieniędzy na dalsze życie. Co prawda, później okazało się, że dom był ubezpieczony. Nie były to duże pieniądze, ale zawsze coś. Zorganizowaliśmy pogrzeb, a po nim ciężko było nam się pozbierać. Przez ponad dwa tygodnie mieszkaliśmy raz u jednego znajomego, raz u drugiego aż w końcu trzeba było stanąć na równe nogi. Sprzedaliśmy to co zostało z tego domu, a pieniądze poszły na wynajem mieszkania, w którym teraz mieszkamy.

Opowiadając całą historię, patrzyłem w podłogę. Zdziwiło mnie to, że obyło się bez łez. Mój głos był opanowany i lekko obojętny.

Na dłuższą chwilę zapadła zupełna cisza.

-Czy… - zaczął chłopak drżącym głosem - Czy złapali sprawcę pożaru?

-Nie.

-Przykro mi. - położył mi rękę na ramieniu i lekko ścisnął

-Jedz, bo ci wystygnie - uśmiechnąłem się lekko, szybko zmieniając temat

*

Po zjedzonym posiłku obejrzeliśmy jakiś film science fiction i zanim się obejrzałem było po dziewiątej. Już dawno zapomniałem, że mnie ignorował i tak naprawdę powinienem być wciąż zły. Problem w tym, że złość już dawno mi minęła i nawet jak bym próbował to raczej by się to nie udało, bo był to wieczór miło spędzony w towarzystwie blondyna. Później chłopak odwiózł mnie do domu przy akompaniamencie randomowej playlisty na Spotify’u.

Gdy zatrzymał się pod moim blokiem, podziękowałem i chciałem wysiąść lecz on mnie złapał za rękaw, każąc na chwilę zostać. Zamknąłem drzwi, wieczór był chłodny.

-Calum, przepraszam za ignorowanie twoich telefonów. To nie było w porządku.

-Więc przyznajesz się do robienia tego celowo?

-Nie...to znaczy tak.

Posmutniałem. Zdecydowanie wolałem tego nie wiedzieć. Jednak chciałem postawić sprawę jasno i skoro zebrało mu się na wytłumaczenia to powinien powiedzieć wszystko.

-Posłuchaj, nie chcę być rezerwą, kiedy nie masz z kim spędzić wieczoru ani nie chcę, żebyś czuł jakikolwiek obowiązek widzenia się ze mną. Nie lubię się pchać tam, gdzie mnie nie chcą, więc jeśli to nie moje miejsce, po prostu mi to powiedz i zakończymy to przedstawienie.

-Nie będę nic kończył, kiedy chcę, żeby coś trwało. Widziałeś daty Undeadsów? - nagle zmienił temat - Grają w sąsiednim mieście.

-Tak, wiem, ale nie mam pieniędzy, żeby kupić bilet poza tym już i tak ich pewnie nie ma. Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś - uśmiechnąłem się sztucznie w jego stronę

-Mam dwie wejściówki. - powiedział od niechcenia

-Żartujesz!

Pokręcił głową.

-Mój dobry znajomy jest technikiem światła w tym klubie. Dlatego, hm, Calumie, czy miałbyś ochotę pójść ze mną na ten koncert?

W głowie pokazywały mi się wszystkie za i przeciw. Tych drugich było trochę więcej, ale sam fakt, że miałbym zobaczyć Hollywood Undead na żywo biło wszystko inne na głowę. Nie zostało mi nic innego jak zgodzić się i rzucić na szyję towarzysza. Szeptałem podziękowania, nie martwiąc się o to, że znowu wyszedłem na zakochaną nastolatkę.

-Do 17 w niedzielę! - krzyknął zanim odjechał

Byłem w cudownym nastroju. Mój wskaźnik szczęścia wybił ponad skalę, a ja sam przeskakiwałem z nogi na nogę jak mała, beztroska dziewczynka.

Bańka pękła, gdy usłyszałem czyjeś krzyki na klatce schodowej. Echo nie było na tyle wyraźne, by móc zrozumieć o co chodzi, jednak, będąc na ostatnim piętrze zorientowałem się, że owe krzyki pochodziły z mojego mieszkania.

Witam was po trzech(?) tygodniach nieobecności i oczywiście przepraszam za tak długą przerwę. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście o fabule tej opowieści i że nie zniechęciłam was do czytania jej. Wiecie, każdy ma swoje demony, a moje ostatnio dość dobitnie próbują mi pokazać, że to co robię i lubię robić jest po prostu do bani. W sensie, nie samo pisanie, bo wszelkich pisarzy darzę ogromnym szacunkiem. Podobnie jak ich dzieła. Mam na myśli to co ja piszę. Moglibyście zostawić komentarz, co tak naprawdę myślicie o tej historii? O moim stylu pisania? Może powinnam coś zmienić?

Dziękuję wszystkim, którzy jeszcze tutaj

love u all 💕

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top