Ciągle Tylko Pośpiech i Pośpiech...

Tydzień później

- Gdzie wychodzisz? - zatrzymał mnie blondyn.

- Muszę pójść, załatwić parę spraw. Thorsten chciał też zapytać się, jak u ciebie. - poinformowałam go, poprawiając torebkę na ramieniu.

- Nie możesz dzisiaj zostać? - spytał lekko zakłopotany.

Uśmiechnęłam się wbrew swojej woli.

- Muszę iść. Poradzisz sobie, niedługo wrócę. - skinęłam do niego głową i wyszłam, zamykając drzwi.

Miałam spotkać się dzisiaj z Cezarym. Podobno ma mi coś ważnego do powiedzenia.

Zeszłam więc na ulicę, szukając jakieś podwózki.

- Riksza! - krzyknęłam i machnęłam ręką do chłopaka jadącego z naprzeciwka. Miejsca były puste, miałam więc nadzieję, że się zatrzyma.

- Gdzie panienkę podwieźć? - spytał z uśmiechem.

Wytłumaczyłam mu dokładnie drogę. Ruszyliśmy, chłopak nie oszczędzał sił i mknął przed siebie rozpędzony. Po paru minutach jazdy minął nas elegancki czarny samochód marki Mercedes. Widziałam w lusterku odbicie twarzy, patrzącej prosto na mnie. Spod daszka siodłowatej czapki spoglądał na mnie jednooki Hauptsturmführer. Auto znacznie zwolniło i zrównało się z nami. Okno od mojej strony było otwarte. Usłyszałam znajomy, klarowny głos.

- No błagam, wysiadaj z tej rikszy i zapraszam do Mercedesa. Ty chyba nie musisz się tym wozić. - Joachim zerknął na mierzącego go złowrogim spojrzeniem rikszarza. Odwróciłam się i poprosiłam, aby chłopak się zatrzymał. Pomimo chęci jechania z nim, dałam mu należne się pieniądze, ze znacznym napiwkiem i podeszłam do błyszczącego się auta. Stanęłam przed drzwiami pasażera i spojrzałam wyczekująco na Joachima. Ten spojrzał wpierw nie rozumiejąc, zaraz jednak obudził się i wyrwał z auta. Okrążył je, otwierając mi drzwi.

- No, dziękuję - powiedziałam z uznaniem.

Ten uśmiechnął się pod nosem rozbawiony, pokręcił głową i usiadł za kierownicę.

- Gdzie podrzucić?

- Trzy ulicę dalej - spojrzałam daleko przed siebie.

- Już się robi. - złapał kierownicę i nacisnął delikatnie pedał, dzięki czemu samochód ruszył.

- Jak nasz wiecznie chory? - odwrócił się w moją stronę.

- Patrz na drogę. - skarciłam Esesmana na wstępie - Dobrze. Twierdzi, że noga już przestaje go boleć. Kazał mi przekazać dzisiaj Gruppenführerowi, że chce wracać do pracy. Przynajmniej do biura.

- I co, wracamy do domku, Hercia? Koniec opiekowania się swoim malutkim, bezbronnym blondaskiem? - uśmiechnął się od ucha do ucha, wyczekując mojej reakcji.

- Co ty gadasz? - skrzywiłam się i spojrzałam na niego zażenowana.

- Ty jeszcze o tym nie wiesz, ale ciągnie cię do niego. - pstryknął palcami.

- Nie chce mi się z tobą o tym gadać... - pokręciłam głową.

- No dobrze. Okej. - obronił się gestem ręki i ucichł.

Po chwili milczenia, spytałam.

- Po co ci w ogóle takie szpanerskie auto? - zarzuciłam oko na Niemca, wyczekując odpowiedzi.

- Eleganckie, ładne, podoba mi się. Pewnie lepiej by było, gdybym jeździł motorem?

- Nie... Za kierownicą takiego samochodu, wyglądasz bosko. - schlebiłam mu, niech się pocieszy choć chwilę.

Uśmiechnął się szeroko, łapiąc za czarny daszek czapki i poprawił ją.

Gdy ktoś nie zna Joachima dokładnie, może zrobić sobie o nim następujący wizerunek. Elegancki, dżentelmen, przystojny, niezwykła uroda, na pierwszy rzut oka pedant. Opaska robi swoje, wygląda jak frontowiec. Większość tych określeń, odzwierciedla całego Joachima, może czasem zapomni się i przepije jakiś wieczór. Panienki mogłyby pomyśleć, że to ten typ faceta, który będzie ją głaskał, szeptał słodkie słówka, a gdy dojdzie co do czego, będzie delikatny i czarujący. Te pierwsze wrażenia zawsze są mylące. Po tamtym wieczorze, kiedy wracaliśmy razem z imprezy... Parę dni miałam odbitą klamrę jego pasa. Na moim tyłku widniał napis ,, Gott mit uns " wraz z dębowymi liśćmi. Oczywiście, wszystko za moją zgodą... a może nawet prośbą... Tak czy inaczej, spodobało mu się to.

W ułamku sekundy otrząsnęłam się z tych wspomnień i myśli. Spojrzałam uważnie na Joachima, który wyciągnął głowę w górę, przyglądając się czemuś uważnie.

- To tu. - oznajmiłam.

- Ale jeszcze jedna ulica...

- Pomyliło mi się, to będzie tutaj. Dziękuję ślicznie. - otworzyłam drzwi i wysiadłam.

- Ej,ej! W zamian za podwózkę ... - wystawił swój policzek, na którym mocno widać było kości policzkowe. Przyłożył palca i zerknął na mnie tym swoim jednym, chytrym, kocim zielono-żółtym okiem.

- Żarty sobie stroisz... - pokręciłam głową.

Nachyliłam się, wkładając głowę do auta. Przyłożyłam dłoń do ust i posłałam mu buziaka. Wszystko oczywiście z przesadą i ironią. Zaśmialiśmy się oboje głośno. Zamknęłam drzwi i pomachałam jeszcze raz do Hauptsturmfuhrera.

- Przyjechać po ciebie potem? - spytał, jeżdżąc opuszkami palców po kierownicy.

- Poradzę sobie, Weiser mnie odwiezie. Dzięki! - krzyknęłam i odwróciłam się, przebiegając na chodnik.

Jednooki zawrócił i pojechał w tę samą stronę.

Poczekałam, aż odjedzie i zaczęłam iść ulicę dalej. Wolałam zachować bezpieczeństwo i sama dojść do Cezarego.

***

- Witam, drogiego dowódcę! - zasalutowałam Cezaremu, który uśmiechnął się do mnie.

- Nie salutuj tu. Chodź - wziął mnie pod rękę - nie będziemy tak stać, to będzie podejrzane.

Wzięliśmy się więc pod ręce i udając spacerującą parę, chodziliśmy po parku, rozmawiając tak naprawdę o poważnych sprawach.

- Co miałeś mi ważnego do przekazania? - zerknęłam na mężczyznę, który nie był tak wesoły jak ja.

- Marzenka zaczyna przekonywać Bronka, że trzeba Cię przydzielić do którejś walczącej jednostki. Twierdzi, że zbyt długo zajmuje ci ta sprawa z Maierem. W sumie... to prawda. - chciał kontynuować, ale mu nie pozwoliłam.

- Nie! Jestem o krok. Cezary, na prawdę, nie możecie! Mieszkam z nim. Jestem o krok! - uniosłam się. Cezary pokazywał mi wystraszony, abym się uciszyła, ale byłam zbyt zdenerwowana.

Widziałam jak w oddali zerknęła na nas dwójka oficerów Gestapo. Spojrzeli po sobie i ruszyli żwawym krokiem w naszą stronę. Cezary zerknął za siebie, Niemcy byli już niedaleko. Mój dowódca objął mnie, otaczając ramieniem i nim zdążyłam załapać, co się dzieje, namiętnie całowałam się ze swoim przełożonym. Kątem oka widziałam tylko jak dwójka zwolniła, przyjrzała się jeszcze chwilę i zrezygnowała z interwencji. Wciąż jednak obserwowali nas z bezpiecznej odległości.

Po paru chwilach Cezary przestał, powoli oddalając swoją twarz od mojej.

- Co do... - zaczęłam po cichu, spoglądając na lekko zaróżowionego Cezara.

- Przepraszam, inaczej oboje skończylibyśmy w objęciach tamtych panów. - wywrócił oczami w ich stronę. - Dla bezpieczeństwa musimy zakończyć spotkanie. Mają nas na oku.

- Dajcie mi jeszcze parę dni, w piątek będziecie mieli już pierwsze informacje na jakiś temat, należący do Gruppenführera. Obiecuję! - spojrzałam z nadzieją na Cezarego.

- No dobra, już dobra. Jakoś ich ugadam. - wymruczał, kręcąc głową. - Daj mi jeszcze buziaka w policzek, aby tamci widzieli i idź w swoją stronę.

Wykonałam rozkaz, uśmiechając się zalotnie. Odwróciwszy się na pięcie, ruszyłam w stronę biura, w którym pracowałam.

***

Zapukałam w drzwi, które oddzielały biuro Weisera od reszty biura.

- Proszę! - pozwolono mi wejść.

- Dzień dobry, Gruppenführer. - przywitałam się, zamykając za sobą drzwi.

Thorsten podniósł wzrok i widząc mnie, rozpromienił się nieco.

- Dobrze, że przyszłaś, dziękuję. - uśmiechnął się szczerze i wskazał na gościnny fotel. - Nie krępuj się, siadaj.

- Dziękuję - przytaknęłam.

- Opowiadaj, co z Rudolfem?

- Od tego czasu, kiedy zajrzał pan do niego, trochę się zmieniło. Rudolf twierdzi, że noga już go nie boli. Tylko jak źle stanie. Tak czy inaczej, prosi, czy mógłby wrócić do pracy, chociażby w biurze.

- Czego ten chłopak się tak śpieszy... Niech korzysta! - pokręcił głową na boki.

- Jeżeli mu tak zależy, może przyjść we środę. Ty też będziesz mogła już normalnie wrócić. Jeżeli chcesz, zrób sobie parę dni wolnego, zasłużyłaś. Jestem ci winny ogromne podziękowania.

- Będę już we środę. - uśmiechnęłam się pod nosem.

- Pracowita dziewczyna. - rozciągnął usta. - Dziękuję, że przyszłaś. Przekaż jednak Rudolfowi, że nie ma się co śpieszyć. - machnął ręką.

- Przekażę, niech pan się nie martwi. Nie będę już przeszkadzać, do zobaczenia - pożegnałam Gruppenfuhrera i wolnym krokiem, udałam się z powrotem do mieszkania Rudolfa.

***

Joachim Roth

Zaparkowałem przed domem, który zapadł mi ostatnio w pamięć. Odetchnąłem i oparłem się o siedzenie. Położyłem ręce na kierownicy i obserwowałem okno od strony ulicy. Osoby krzątały się w środku. Nagle od strony obory ujrzałem brunetkę niosącą ciężkie najwyraźniej wiadro. Zebrałem się w sobie i wysiadłem. Trzask drzwi sprawił, że Bożena zwróciła się w moją stronę. Stała, obserwując mnie uważnie. Podszedłem i oparłem się o płot.

- Otworzysz? - wskazałem na bramkę, znajdującą się po mojej lewej stronie.

Kiwnęła tylko twierdząco głową, odstawiła to co miała w ręku i podbiegła. Odblokowała żelazną kratę, która odskoczyła z hukiem.

- Proszę... - zeszła z przejścia, wpuszczając mnie na posesję.

Położyłem rękę na kieszeni, upewniając się, że mam w niej to, co jest mi potrzebne.

- Zaprowadzisz mnie do swoich rodziców? - zerknąłem na Bożenkę, która wpatrywała się nieśmiało w moją czapkę, a raczej przyglądała się błyszczącej, białej czaszce.

- Są w domu. - zaczęła iść w stronę frontowych drzwi, sprawdzając, czy podążam za nią.

- Mamo, tato... - weszliśmy, a ona zaczęła niepewna, zapewne bojąc się reakcji bliskich.

- Co tam córeczko...? - jej ojciec wyszedł i zbladł, kiedy tylko na mnie spojrzał.

- Wojtek, co się dzieje? - zaraz pojawiła się też matka Bożenki, podskoczyła, jąkając się.

- Co... co pan oficer by chciał...? - wydukała z przerażeniem wymalowanym na twarzy.

- Możemy usiąść i porozmawiać? - zerknąłem na miejsca przy stole.

- Tak, proszę. - wytarła ręce w fartuch i odsunęła jedno z krzeseł. - Niech pan siada.

- Dziękuję. - podszedłem i zająłem wskazane miejsce.

- A ciebie zapraszam na chwilę do kuchni - ojciec zabrał Bożenkę na słowo. Niestety, nie mówił zbyt cicho. Słyszalne były jego słowa : ,, Rozumiesz, że nie możesz próbować przyjaźnić się z jakimś SS-Manem? Czy ty jesteś dziecko normalna? Co on robi, co ci daje, że tak go lubisz? To Niemiec, masz go nienawidzić z całego serca! "

Matka słysząc to, od razu zaczęła.

- O co chodzi, panie oficerze? - odwróciła głowę w moją stronę, lecz bała się spojrzeć mi w oczy.

- O Bożenę. - jej imię było trudne do wymówienia, sprawiało mi problemy - Powiedzcie mi, uczy się?

- Ja z góry przepraszam za mój niemiecki, ja słabo potrafię ... - uprzedziła mnie kobieta, przytaknąłem tylko ze zrozumieniem. - Ona nam tu pomaga, tu jest potrzebna. Poza tym, szkoły nie ma. - westchnęła ciężko. Wciąż wystraszona, pocierała ręce o siebie.

- Proszę powiedzieć, wy Polacy potraficie sobie radzić, jesteście inteligentni i sprytni. - wychwaliłem jej rodaków - Nie douczacie jej w tak zwanej podziemnej szkole? Nic?

- Ja nic nie wiem o tym, panie oficerze... - odpowiedziała na wdechu, spuszczając głowę.

- Jest pani pewna? - spytałem łagodnie, próbując wzbudzić zaufanie.

W progu stanęła Bożenka w towarzystwie swojego ojca, który trzymał szklankę z wodą i co chwila upijał łyka. Oboje przysłuchiwali się naszej konwersacji.

- Nawet gdyby coś takiego było... to my biedni proszę pana jesteśmy. Nas nie stać na edukację Bożenki! - udała zasmuconą, patrząc zdenerwowana na męża.

- Tak myślałem... - kiwnąłem głową, przytakując sam sobie.

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i do pokoju wbiegł mały chłopiec, wymachując starym pistoletem, z tego co dostrzegłem, chyba Nagantem.

- Tato, tato, zobacz co w polu znalaz... - urwał, kiedy mnie zobaczył.

Ojciec dzieci zbladł jak ściana i z wrażenia upuścił szklankę, która rozbiła się o podłogę. Kobieta, która ze mną rozmawiała nabrała powietrza, wybałuszając oczy na synka. Ten rzucił się pędem na dwór, trzaskając drzwiami.

- Panie oficerze, ja! On nie! - zaczęła się plątać.

- Uznajmy, że tego nie widziałem. - nie spojrzałem nawet na członków rodziny, mówiąc te słowa pozbawione emocji.

- Dziękuję, panie oficerze! Dziękuję, dziękuję! - nachyliła się i zaczęła całować mnie po rękach.

- Proszę przestać. - zabrałem dłonie.

Kim ja jestem, żeby mnie po rękach całowała... Zrobiło mi się po prostu wstyd.

- Dziękuję, dziękuję - wyszeptała jeszcze pod nosem, poprawiając chustę na głowie, która okalała jej bujne, w niektórych miejscach siwe już włosy.

- Czyli nawet gdyby było takie coś, jak potajemne nauczanie, to jesteście zbyt biedni, aby sfinansować takie zajęcia córce? - zapytałem.

- W tych czasach nic za darmo... - westchnęła - Ale mówię, nie wolno robić takich rzeczy, za to będziecie karać. - wytłumaczyła się szybko z odczuwalnym nerwem.

Wyjąłem z kieszeni złożone starannie pieniądze. Położyłem je na stół, podsuwając do kobiety.

- Proszę je mądrze spożytkować. Mają pójść na naukę pańskiej córki. - wstałem, a krzesło za mną wydało przeokropny pisk, sunięte po podłodze.

- Ale nie ma kto jej uczyć... przecież... nie ma... - mówiła już sama do siebie.

- Tak, tak. Wiem. - przewróciłem oczami.

Przecież nie wmówią mi, że wcale potajemnie nie robią wykładów czy udzielają dzieciakom lekcji. Niech dobrze je wykorzystają.

Wstałem i ruszyłem w stronę drzwi, zatrzymałem się przed dwójką stojącą w progu. Zerknąłem na pobite szkło i znów zrównałem wzrok z ostrym spojrzeniem mężczyzny.

- Będę wiedział, na co to wydacie. To idzie na naukę dla tej młodej panny, nie kombinować. - uśmiechnąłem się lekko do dziewczyny, która skinęła do mnie głową i przytupnęła z gracją w podziękowaniu. Już miałem wychodzić, kiedy usłyszałem ostatnie pytanie :

- Dlaczego pan oficer to robi? - spytała jej matka. - Przecież to polskie dziecko...

- A czym ona różni się od niemieckiego dziecka? - odpowiedziałem pytaniem i wyszedłem.

Westchnąłem, czując ulgę i udałem się do swojego auta. Naprzeciwko stało bordowe auto Lindy, kobieta patrzyła na mnie z szyderczym uśmiechem. Co ona tu do cholery robi...?

- W tatusia się chcesz bawić?! - zaśmiała się, zaraz potem uśmiechając czule.

Nie ogarniam tej kobiety...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top