Rozdział 36
Luca stał się nieintencjonalnym świadkiem jej wymiany zdań z Reginaldem. Teraz raz za razem na nią zerkał. Pewnie zastanawiał się, czy powinien coś powiedzieć, a może przynieść łopatę. Iris uparcie jednak ignorowała chłopaka, najpierw sprzątając pozostałości po ulubionym kubku oraz porannej kawie. Potem, milcząc, pomogła mu nakryć stół w jadalni.
Wykonywanie tak prozaicznych obowiązków odciągnęło uwagę hotelarki, zmuszając do trzymania w pionie. Nie miała czasu na rozpaczanie. W myślach planowała obiad, zastanawiając, czy pozostało coś z wesela i czy można byłoby to wykorzystać. Musiałaby podpytać Enza. Swoją drogą, jeśli myślał, że uniknie rozmowy na temat wyjścia ze szpitala, to grubo się mylił. I przygotowane na śniadanie bułeczki brioche, cannoli, a także cornetto z nadzieniem pistacjowym nie miały tu znaczenia. A już tym bardziej fakt, że mimo narzekania na gości weselnych, zrobił też wytrwane dania — fritattę oraz uova in purgatorio.
— Dzień dobry, Iris.
Uśmiechnęła się do pana Douglasa, bo to on zajrzał do jadalni jako pierwszy. Po chwili dołączyli do nich państwo Woods Senior, a krótko po nich Jack z olśniewającym uśmiechem. Zniknął wyprasowany garnitur uszyty przez Freddiego, zastąpiły go mocno znoszone, choć czyste, ubrania podróżnicze.
— Frank to równy gość. Załatwił nam przelot helikopterem nad Etną — pochwalił się, zajmując miejsce. Podziękował, gdy napełniła mu filiżankę kawą.
— Jak to lot nad Etną? — wypaliła Hiacynta, dołączywszy w tym momencie do zgromadzonych.
— Odwołali wszystkie loty z Katanii — wtrącił Luca, stawiając na stole karafkę z wodą. — Nie sądzę, aby wydali zgodę na jakikolwiek lot.
— Frankowi wydali. — Jack wzruszył ramionami, a następnie upił łyk. — Może do nas dołączysz, Iris?
To była niegłupia propozycja. Ryk śmigieł helikoptera sprawiłby, że nie byłaby w stanie myśleć. Poza tym jeszcze nie widziała Etny z góry, zwłaszcza w trakcie erupcji. Całkowicie abstrahowała od tego, jakim cudem Frankowi udało się załatwić zezwolenie. Jej szwagier po prostu tak miał — rozwiązywał sytuacje bez wyjścia, załatwiał dostęp tam, gdzie go nie było.
— Dziękuję, ale mam tutaj jeszcze parę rzeczy do zrobienia.
Jak na przykład położenie się do łóżka i płacz. Wiedziała, że ten moment prędzej czy później nadejdzie — zostanie sama, a potem ciężar z rana dosłownie ją zmiażdży. Nie mogło być inaczej, nie po tym, jak Reginald przytulał ją, całował po skroniach, a potem nagle brutalnie od siebie odpychał. Chociaż nie, najpierw musiała zamieść podwórko. Jeszcze tam nie zaglądała, ale popiołu z pewnością nie brakowało.
— Dzień dobry wszystkim! — przywitał się z nimi wyraźnie podekscytowany Elijah, tuż po tym, jak przepuścił w drzwiach zaspaną Alison.
Na widok nowożeńców Jack poruszył się, sięgając pod krzesło.
— Wczoraj nie zdążyłem, ale chciałbym podarować wam coś z okazji ślubu — odezwał się, wyciągając przedmiot o nieregularnym kształcie owinięty paskudnie brudną szmatą, na widok której Hiacynta aż się skrzywiła.
— Jackie, może nie na stół — skarciła syna pani Woods, podczas gdy jej mąż spokojnie popijał herbatę.
— Wybaczcie — usprawiedliwiał się mężczyzna, wyciągając z cholewki buta niewielki scyzoryk. — Musiałem dokonać odpowiednich zabezpieczeń. Nigdy nie wiadomo, co spotka nas w podróży.
— Co się dzieje? — zagadnęła Poppy, przystając obok Iris.
— O, proszę, oto i on! — zawołał triumfalnie Jack po tym, jak płynnym ruchem przeciął linki.
Ich oczom ukazał się pomalowany, porcelanowy posążek przedstawiający zgarbionego starca z długą brodą ubranego w tradycyjne kimono. U jego stóp spoczywał czarny żółw, ale to nie on przykuwał uwagę — tym elementem było bardzo wysokie czoło o nietypowym kształcie.
— To Fukurokuju! — zawołała Hiacynta przyglądająca się całemu zajściu z szeroko otwartymi oczami. — Jeden z Shichi-fukujin! — Widząc, że jej entuzjazm spotkał się z niezrozumieniem, wyjaśniła: — Jeden z siedmiu japońskich bogów szczęścia. Wedle mitologii podróżują razem po morzach takara-bune w kształcie smoka. Chodzi o statek wypełniony skarbami czy pieniędzmi. Przynoszą szczęście, bogactwo, powodzenie. Fukurokuju odpowiada akurat za mądrość — to czoło jest aż wymowne i długowieczność — nie bez powodu towarzyszy mu żółw oraz udane życie seksualne. No chyba nie powiecie, że ta głowa z czymś się wam nie kojarzy?
Alison zarumieniła się delikatnie, odwracając wzrok, podczas gdy Elijah odebrał od brata figurkę i ustawił na stole, omal nie strącając przy tym talerza.
— Naprawdę przynosi szczęście — poinformował Jack, drapiąc się po szczecinie jednodniowego zarostu. — Wygrałem go w Ekwadorze w karty. Tam trzeba trochę uważać, czasami można wpaść w kłopoty. Pech chciał, że akurat natrafiło na mnie. Moi przeciwnicy nie byli szczególnie zadowoleni z przegranej. Nie biję się najgorzej, ale trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. Kasę straciłem, ale figurka została. Później zagrałem w karty w innej wiosce i ten mały drań przyniósł mi zwycięstwo. Mam nadzieję, że wam też przyniesie szczęście.
— Dziękujemy, Jack — odezwała się Alison, zerkając na posążek. — To bardzo... osobliwy prezent.
Wystarczył ułamek sekundy, mrugnięcie, a figurka wyślizgnęła się Elijahowi z rąk, by z hukiem wylądować na posadzce. Po pomieszczeniu potoczyło się zszokowane westchnienie. Wszyscy wstrzymali oddech, wpatrując w czuprynę Al wystającą ponad blat, kiedy ta się pochyliła. Wyciągnęła bożka w niemalże nienaruszonym stanie. Odpadło mu... czoło.
— Czy to jakaś wiadomość? — Kobieta wyciągnęła z głowy figurki malutki zwój.
Oczy Jacka rozświetliły się niczym dwie żarówki. Z tą samą prędkością, z którą jego brat rzeczy niszczył, podróżnik dopadł do liściku, omalże nie wyrywając go z dłoni zaskoczonej Alison. Po chwili wszyscy wpatrywali się w... mapę.
— Ciekawe, dokąd prowadzi — zastanawiał się pan Douglas. Pan Woods sprawiał wrażenie całkowicie niezainteresowanego tematem, zdawało się, że przywykł. Pani Woods pokręciła tylko głową, nie kryjąc rozbawienia.
— Dowiemy się tego — oświadczył dziarsko Jack. — To znak, byś wybrał się ze mną na wycieczkę, Bertie. Pojedziemy razem do Tybetu i znajdziemy miejsce, do którego prowadzi ta mapa!
Korzystając z faktu, iż uwaga wszystkich skupiła się na znalezisku, Iris wycofała się cicho do lobby. W kuchni najpewniej zastałaby Enza — na konfrontację z nim nie była jeszcze gotowa. Poza tym w jadalni przebywała Hiacynta, Alison i Poppy, któraś z nich na pewno zorientowałaby się, że coś się stało. Teraz potrzebowała chwili dla siebie. Momentu na bardzo głęboki oddech. Ciszy. Spokoju. I kogoś, kto by ją przytulił, nie zadając pytań.
— Iris. — Szwagier uśmiechnął się do niej z kanapy, na której popijał poranną kawę. Na fotelu obok siedziała wyraźnie niewyspana Cardea. — Dołączysz do nas?
Przystanęła, słysząc zaproszenie. Miała ochotę odmówić. Naprawdę chciała zostać sama, z miotłą i dziedzińcem pokrytym popiołem. Zerknęła w tamtą stronę. Coś nieprzyjemnie zapiekło ją w mostku, gdy dostrzegła Freddiego krzyżującego ramiona na piersi. Projektant kiwał głową, choć zdecydowanie nie wyglądał na zadowolonego. Tuż obok, opierając się o jej miotłę, stał Reginald, gestykulując gwałtownie wolną dłonią. Wyglądali, jakby się kłócili, ale to nie był jej problem.
Iris usiadła plecami do dziedzińca, tłumiąc szalejący w niej gniew połączony z żalem.
— Jedliście już? — zagadnęła.
— Tata tak, a na mnie za wcześnie — wymamrotała siostrzenica, przeciągając leniwie. Owinęła się dokładniej cieniutkim sweterkiem. — Właśnie, mogłabym zostać jeszcze na jakiś tydzień?
Pytanie Cardei nieco zaskoczyło Iris, ale przytaknęła skinieniem głowy, ignorując ostrzegawcze spojrzenie, jakie posłała jej Hiacynta. Najwidoczniej siostra wyszła za nią z jadalni.
— Powinnaś wrócić z nami i rozesłać aplikacje na studia, a potem skupić się na przeprowadzce.
— Nie idę na studia, mamo — odpowiedziała na to dziewczyna, poprawiając się na fotelu, jakby szykowała się na nadchodzącą bitwę. Iris mimowolnie się spięła, gotowa interweniować.
— Nie rozumiem. — Hiacynta przystanęła, krzyżując ramiona na piersi. Popatrzyła ostro na Franka. On, jak nigdy nic, przeglądał książkę pozostawioną na blacie stolika kawowego. A może sam ją tam przyniósł. Iris nie kojarzyła, by w Corvo bianco była jakaś książka o tytule Białe chmury.
— Nie idę na architekturę. Chcę spróbować swoich sił w szkole filmowej, a tam nabór zaczyna się później.
Hiacynta wyglądała, jakby trafił ją grom z jasnego nieba. Aż przysiadła na oparciu kanapy zajmowanej przez męża.
— Wiem, że zbudowałaś architektoniczne imperium, mamo — kontynuowała spokojnie dziewczyna, choć Iris znała ją na tyle dobrze, by zorientować się, jak bardzo ten spokój był pozorny. — Ale to twoje imperium. Nie moje.
— Ale... ale zbudowałam je z myślą o tobie, żeby było ci w życiu łatwiej. Byś nie musiała na każdym kroku zmagać się z mizoginią oraz seksizmem. By nikt nie przyznawał wynagrodzenia nieadekwatnego do twoich zdolności oraz umiejętności. Żebyś nigdy nie spotkała się z odmową, bo jesteś kobietą. Cardi... pracowaliśmy z tatą tak ciężko przez te wszystkie lata, aby nikt nie podcinał ci skrzydeł.
Iris drgnęła zaskoczona. Jeszcze nigdy nie widziała starszej siostry w takim stanie. Zawód wykonywany przez Hiacyntę w dalszym ciągu odbierano jako przeznaczony dla mężczyzn. Coraz częściej kobiety stawały się architektkami, coraz więcej projektów spod ich pojawiało się w przestrzeni publicznej, jednak przebicie szklanego sufitu w tej branży było trudne. A Hiacynta to zrobiła — nigdy się nie poddawała, nie zwalniała, goniła za marzeniami, sprawiała, że najbardziej wymyślne fantazje stawały się rzeczywistością. Miała niesamowite wyczucie i fachową, specjalistyczną wiedzę.
— Wiem, mamo. I nawet nie wiesz, jak bardzo jestem wdzięczna tobie i tacie, za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Za te zajęcia z języków obcych, na które mnie wysyłaliście, za szkoły, do których mnie woziliście. Za motywacje, zrozumienie, zaangażowanie w wychowanie mnie. Bo wiem, że musiało być wam ciężko pogodzić prowadzenie firmy z życiem rodzinnym. Ja to wszystko widzę i doceniam. Ale... na swój sukces muszę zapracować sama.
Łzy wzbierały w oczach Iris. Z małej, słodkiej dziewczynki Cardea stała się zdeterminowaną, odważną kobietą, gotową do realizacji własnych celi oraz marzeń. Może teraz Hiacynta wyglądała na zszokowaną, nawet zdruzgotaną, ale dobrze wychowała córkę. Cardea była dokładnie taka, jak ona.
— Cieszę się, że was mam — mówiła dalej dziewczyna, przesuwając się na brzeg siedziska fotela. — Ciebie mamo, tatę i ciebie też Iris. Bardzo dużo się od was nauczyłam, z czego pewnie nie zdajecie sobie nawet sprawy.
— Twoja ciotka nie jest najlepszym wzorem do naśladowania, nieustannie podejmuje głupie decyzje — zaczęła Hiacynta, ale umilkła, gdy Frank położył dłoń na jej udzie.
— Ale i tak ją wszyscy kochamy — rzuciła znacznie lżejszym i pogodniejszym tonem Cardea. — Mam nadzieję, że odniosę w życiu taki sukces, jak ty, mamo. Chciałabym być taka nieustępliwa, pełna energii, wiary. Znać się na tylu rzeczach, czuć to, co robię. Właśnie tym jest dla mnie stanie za kamerą. Mam nadzieję, że kiedyś będziecie ze mnie dumni tak samo, jak ja jestem dumna z was. I — tutaj spojrzała przelotnie na Iris — mam nadzieję, że na tym świecie czeka na mnie moje Corvo bianco.
*
Wczorajsze popołudnie wszyscy kultywowali włoskie dolce far niente. Odpoczywali w hotelu — lot Florenta został odwołany, więc z radością przygrywał im na pianinie. Deborah raz za razem wyciągała którąś z nich do tańca, a Alison nerwowo sprawdzała telefon, bo bracia dopięli swego i rzeczywiście wybrali się na lot z Frankiem, zabierając ze sobą Reginalda. Jayden narzekał na naciągnięty mięsień, a Freddie pracował stolik dalej. Z kolei państwo Woods i pan Douglas znaleźli wspólny język z Enzem, ochoczo tłumaczącym im zasady gry w Scopę czy Tresette.
Następnego dnia Iris zdobyła się na najbardziej małostkową rzecz w życiu – włożyła tę samą różową sukienkę, którą ubrała do Taorminy. Kiedy pojawiła się w kuchni, Enzo jedynie uniósł brew, powstrzymując się przed komentarzem. Rozmowa z kucharzem była długa i bardzo burzliwa — wszystko przez kobietę, która wyjątkowo nie miała cierpliwości do wysłuchiwania zrzędzenia przyjaciela.
Widząc ją w takim stanie — Enzo odstąpił od dalszej dyskusji. Niechętnie zgodził się na przymusowy urlop, wykonanie dalszych badań i podjęcie leczenia, jeśli będzie konieczne. A potem przytulił ją do siebie i pozwolił, by wypłakała się w jego ukochany fartuch.
Tego samego dnia Iris żegnała gości na zamiecionym przez aktora dziedzińcu. Pozwoliła, by rodzice nowożeńców ją wyściskali, wymuszając obietnicę, że odwiedzi ich w Anglii. Przez chwilę droczyła się z Jackiem — uparcie proponującym wyprawę do Tybetu. Alison nie chciała jej puścić, a gdy Poppy do nich dołączyła — niemal zmiażdżyły Iris płuca. Wtulając nos w ramię jednej z przyjaciółek, zdała sobie sprawę, że bardzo trudno będzie wrócić do tego, co było przed ich przyjazdem.
Te dwa tygodnie przypominały o starych, dobrych czasach, kiedy dzieliły pokój w akademiku. O tym, że niemożliwe nie istniało, a w pobliżu zawsze był ktoś, na kogo mogła liczyć. Bez nich będzie strasznie... pusto. Prędzej czy później przyjadą goście, miała nawet jedną rezerwację, ale to nigdy nie będzie to samo.
Nigdy sama, ale zawsze samotna.
— Musisz przyjechać na Marudną Iris — tymi słowami pożegnał ją z kolei Jayden.
— Koniecznie! — naciskał Elijah. — Zawsze będziesz mile widziana w naszym domu.
— I u nas w Paryżu — dopowiedziała Deborah, wpychając się przed prawnika. — Przepraszam, że tak późno dotarłam. Dopilnuję, by Freddie wygospodarował jakiś wolny weekend i może wtedy nas odwiedzisz, co ty na to?
— Wygląda na to, że mam rozpisany kalendarz do końca roku.
Uśmiech Iris przygasł, gdy w polu jej widzenia pojawił się Reginald Nelson. Nie oczekiwała, że po ich wczorajszej dyskusji będzie prezentował się jak siedem nieszczęść, ale miło byłoby, gdyby chociaż udawał, że jest mu przykro. Co, jeśli jednak się myliła? Jeśli mężczyzna naprawdę nic do niej nie czuł?
Gdyby rzeczywiście pozostawała dla niego obojętna, nie ogarnąłby ją tak powolnym, dokładnym spojrzeniem. Nic nie wskazywało, że coś powie. Po prostu na nią patrzył, jakby chciał sportretować ją oczami.
— Powodzenia w nowej roli — odezwała się. Kątem oka zauważyła, że wszyscy przenieśli się bliżej zamówionego busa. Nawet jeśli ją zranił, odrzucając, nadal nie był jej obojętny. Pewnie przez długi czas nie będzie. Serce, zaledwie wczoraj podane mu na srebrnej tacy, w dalszym ciągu rwało się w jego kierunku.
— Powodzenia z hotelem.
A potem nachylił się odrobinę i musnął wargami policzek Iris. To nie był przelotny całus, ale pełen tęsknoty, pożegnalny pocałunek. Odsunął się odrobinę, by móc spojrzeć jej w oczy.
— I tak by nam nie wyszło — szepnął, choć wcale nie brzmiał na przekonanego.
— Ty tak uważasz — odpowiedziała szczerze, czując zalewającą ją falę kojącego spokoju. Patrząc w błękitne oczy mężczyzny, wiedziała już wszystko i w tamtym momencie jej to wystarczało.
Luca zamknął drzwi do busa, a potem cofnął się do Iris. Obejmując się ramionami, patrzyła, jak pojazd powoli wjeżdża na nieutwardzoną drogę, a następnie nabiera prędkości, wzbijając w powietrze tumany kurzu.
Wpatrując się w wirujące kłęby, przypomniała sobie własne rozważania z wesela przyjaciół. Heaven było piosenką Elijaha i Alison, nie tylko ze względu na tekst, ale również kryjącą się za tym historię, niepowtarzalny ciąg wydarzeń. Nie sądziła, że kiedykolwiek natrafi na utwór, który nabierze szczególnego znaczenia dla niej. Ale właśnie tak się stało.
— Powiedz mi, kiedy przyjedziesz. Powiedz mi, kiedy, kiedy, kiedy* — zanuciła cichutko, a następnie, ignorując pytające spojrzenie pracownika, zawróciła do Corvo bianco.
Kiedy powiesz mi tak? Kochany, powiedz mi, kiedy*.
* Cytat z Quando, quando, quando.
-------------------------------------------------------
Moi mili,
mamy to, ostatni rozdział...
Na Epilog oraz podziękowania zapraszam jutro.
Z pozdrowieniami z Sycylii
Wasza Ada
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top