Rozdział 23

Zamrugał, wpatrując się w miejsce, w którym jeszcze chwilę temu stała Iris.

Iris, przy której nie potrafił utrzymać rąk przy sobie.

Iris, do której pragnął się przytulać, kraść słodkie pocałunki, a później...

Zaklął cicho pod nosem. Zauważył, że raz za razem zgromadzeni na dole turyści zerkali w jego kierunku. Wątpił, by ktoś go rozpoznał — raczej nikt się go nie spodziewał na Sycylii, a już tym bardziej w tym miejscu, na wszelki wypadek odwrócił głowę i szybko podążył za kobietą.

Postanowiła chyba doprowadzić go na skraj wytrzymania, wkładając te różową sukienkę z dekoltem w hiszpańskim stylu. Nie mógł oderwać od niej wzroku — i nie chodziło tylko o ładny wygląd. Nie potrafił zapomnieć błysku w jej ciemnych oczach, wtedy, w wypożyczalni samochodów, gdy po raz kolejny sprowokował ją do porzucenia tej odpowiedzialnej, rozsądnej skorupy. Wspominał uśmiech, w jaki układały się wargi kobiety, gdy prowadziła samochód. Rozglądała się dookoła, chłonęła otoczenie, wręcz się nim napawając. Była zakochana w tym miejscu i niezaprzeczalnie, wręcz absurdalnie szczęśliwa.

Reginald doskonale wiedział, że Iris nie zawsze pozwalała sobie na takie momenty beztroski, nieczęsto się tak otwierała. Zrobiłby wszystko, by występowały one znacznie częściej.

Dlatego chwycił nadgarstek towarzyszki, nim zdążyła przekroczyć próg luksusowego hotelu, znajdującego się naprzeciw amfiteatru. Przez przeszklone drzwi widział wnętrze głównego holu – przepych od razu rzucał się w oczy. Podłoga wyłożona kamieniem, podobnie jak wysokie kolumny, kryształowe żyrandole zwisające z białych sufitów zdobionych stiukami, eleganckie, drewniane komplety wypoczynkowe. Harmonijny, zachwycający wystrój. Kto wie, jeszcze półtorej tygodnia temu sam radziłby Elijahowi, by to właśnie tutaj wyprawiono wesele.

— Pokaż mi Taorminę — poprosił.

Sam był zaskoczony taką prośbą. Znajdujący się za szkłem świat przypominał ten, w którym zwykł się obracać. Na pewno mieli restaurację na patio i piękny, panoramiczny widok na zatokę, miasteczko, może i nawet na Etnę. Ale chciał... chciał czegoś innego. Porywającego. Niespodziewanego.

Gdy skinęła głową, musnął palcami miękką skórę jej nadgarstka, a następnie złączył ich palce. Pozwolił, by poprowadziła go w głąb miasta, gotowy na swoją sycylijską przygodę.

Uliczki okazały się wąskie — na jeden, w dodatku mały samochód — a czasami wyłącznie dla pieszych. Kryły się w cieniu wysokich, kolorowych kamieniczek. Taormina nie jawiła się tak upiornie jak Katania — tutaj w przypadku większości budynków odnowiono elewacje, pomalowano na jasne, pastelowe barwy. Z kolei te niewyremontowane miały jakiś dziwny, romantyczny urok, może przez donice z kolorowymi kwiatami wystawione na balkony. Nie brakowało również drzewek czy roślinności pnącej się po ścianach.

Uroczy, niewielki kościółek, położony na zakręcie wąskiej alejki, sąsiadował z dwupiętrową, żółtą kamieniczką ze spadzistym dachem obłożonym ceglaną dachówką. Tuż nad wejściem brązowe napisy układały się w Antica rosticceria da Cristina dal 1980, otaczając nadgryziony trójkąt.

— Grzechem jest być w Taorminie i nie posmakować najlepszych arancini w mieście — odezwała się Iris, przechodząc pod rozciągniętą markizą. Ogródek przylegający do restauracji był przerażająco klaustrofobiczny, ciasny, a wystawione stoliki praktycznie zajęte.

— Czy nie jedliśmy już arancini w Katanii? — zagadnął. Imię znajomego kucharza nie chciało przejść mu przez gardło.

— Jedliśmy — potwierdziła, gdy przepuścił ją w drzwiach do środka. — Ale cokolwiek Lorenzo twierdził, jego arancini nie umywają się do tych. — Mrugnęła do niego, po czym zatrzymała się przy przeszklonej witrynie, w której dostrzegł znajome, trójkątne przysmaki opieczone w chrupiącej panierce.

Chwilę później wyszli na zewnątrz — Reginald ze zrezygnowaniem rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, ale nic się nie zwolniło przez te parę minut. Hotelarka pociągnęła go jednak za rękaw koszuli w kierunku pobliskiej beczki po winie, częściowo zasłoniętej przez bujny krzew niemal wyłażący ze swojej drewnianej skrzyni.

— Trzeba sobie radzić — stwierdziła lekko, odstawiając tackę z jedzeniem na ten improwizowany stolik. Kto to widział, jeść w takich warunkach, przecież ni to wygodne, ni to... Iris przerwała rozmyślania Reggiego, podsuwając mu niewielką buteleczkę z płynem dezynfekującym. Posłusznie z niego skorzystał, a potem wsunął z powrotem do torebki.

— Pozostałość po pandemii? — zagadnął.

— Jeden z paru nawyków — potwierdziła, unosząc wzrok. — Niektórzy nie mieli tyle szczęścia. To był... bardzo trudny czas dla wszystkich. — Popatrzyła na uliczkę, po której wspinała się w najlepsze dość hałaśliwa grupa turystów.

— Zachorowałaś?

— Po drugiej dawce szczepionki. Może dlatego przeszłam to jak grypę. — Wzruszyła ramionami. — A ty?

— Podobnie — przyznał cicho, wracając wspomnieniami do pierwszych dni pandemii. Aż się wzdrygnął, postanawiając skupić na jedzeniu.

Ostatnio jadł arancini przy użyciu noża i widelca, dlatego z zaskoczeniem obserwował, jak Iris chwyciła jeden między palce, a następnie przełamała na pół, ukazując wypełnione farszem wnętrze. Posyłając mu szeroki uśmiech, podała mu jedną połówkę, a ciągnący się jasny ser oblepił ich dłonie.

— Mhm... masz rację — wymamrotał, przysłaniając usta dłonią, gdy gorący farsz zaczął parzyć mu język. — Przepyszne.

— Mhmmm... — Przytaknęła rozkosznym pomrukiem, również wgryzając się w przekąskę.

Panierka była tak chrupka, że aż trzeszczała, kiedy kruszył ją zębami. Mozzarella tak się ciągnęła, że musiał nieco odsuwać od siebie przysmak, aby ją zerwać. Całe usta miał w sosie pomidorowym, a ryż chyba spadł mu na koszulę, ale nie zwracał na to uwagi.

Takie właśnie były uroki ulicznego jedzenia — wyłącznie przy użyciu dłoni, na stojąco, trochę w biegu. Normalnie żenowałoby go, jak w danym momencie wyglądał. Nietrudno wyobrazić sobie te wszystkie chwytliwe tytuły... ale przy Iris czuł się tak swobodnie, tak bezpiecznie, że nawet nie zaprzątał sobie głowy podobnymi bzdurami. Zupełnie, jakby zapominał, kim naprawdę był.

— Lepiej dziel kolejną — rzucił lekkim tonem, gdy podała mu serwetkę, śmiejąc się głupio pod nosem.

— Ta będzie z groszkiem — uprzedziła, łamiąc kolejne arancini.

Dojedli w milczeniu, zbyt skupieni na ciągnącej się mozzarelli. Musiał przyznać, że Iris szło to nieco lepiej — jej bladoróżowa sukienka wyszła z tego starcia bez szwanku, w odróżnieniu do koszuli Reginalda.

Wybrali się w dalszą podróż. W trakcie spaceru bawił ją historyjkami ze swojego aktorskiego życia — jak się opluł w trakcie jednej ze scen, co całkowicie nie było w planie. Stało się to na początku jego kariery i strasznie to przeżywał. Wyznał, że chodził do logopedy przez całe dzieciństwo, bo miał wadę wymowy i do tej pory zdarzało mu się seplenić. Większość opowiadanych przez niego historyjek była jednak lekka i śmieszna. Zdał sobie sprawę, że lubił słuchać śmiechu Iris i obserwować, jak się uśmiechała. A robiła to nieustannie, odkąd wybrali się w tę nieplanowaną wycieczkę.

Uliczka, na którą zabrała go kobieta była bardzo wąska i całkowicie wyłączona z ruchu samochodowego. Hotelarka przystanęła przed trzypiętrową kamieniczką z jasną, piaskową elewacją. Reginald stłumił chęć zsunięcia okularów przeciwsłonecznych, by móc lepiej przyjrzeć się malowidłom.

— To pracownia Giammonarte — wyjaśniła kobieta, podczas gdy on dalej chłonął widok. — Zrobią ci, czego tylko zapragniesz. Pudełko na biżuterię, obrazy, ramy na obrazy, torebki, wachlarze, nawet dewocjonalia. Co roku przechodzi tędy procesja w Boże Ciało, cała uliczka pokrywają dywany z kwiatów.

Do kamieniczki prowadziły dwuskrzydłowe, ciemnozielone drzwi. Tłoczenia w drewnie otoczono grubą ramką w ciepłym odcieniu żółtego, zamykając w niej malowidła — kolorowe, misterne kwiaty wyrysowane z dbałością co do liścia, sycylijskie, czerwone pomarańcze. Z balkonu znajdującego się piętro wyżej zwisały rozrośnięte sukulenty, między którymi ukryto głowy znanych mu już Maurów. Wzrok przykuwał również malunek białego kota, jaki umieszczono tuż obok jednych z drzwi. Reggie aż zmrużył oczy, by lepiej się przyjrzeć nietypowemu malowidłu. Tak, kot trzymał w łapkach miotłę i zmiatał nią... myszy. Poniżej znajdowały się trzy scenki rodzajowe z mysiego domu.

Dostrzegł mozaiki i płaskorzeźbę przedstawiającą Meduzę z sycylijskiej flagi. A przez jedne z przeszklonych drzwi zajrzał do sklepiku z dziełami właściciela tego barwnego miejsca. Już rozumiał zachwyt pobrzmiewający w głosie Iris.

Wszystkiego było tutaj pełno. Mnóstwo ozdobnych ornamentów, dopieszczonych do najmniejszego szczegółu, nasycone kolory, aż można było dostać zawrotu głowy. Reginald nigdy nie czuł się bardziej... żywy. Bo właśnie taka energia emanowała od tego miejsca.

— Zrobić ci zdjęcie? — zagadnęła, a on z trudem oderwał wzrok od kompozycji.

— Nie trzeba — powiedział szybko, ale ona już wyciągała rękę po telefon.

— Jesteś na Sycylii drugi tydzień, a nie masz stąd żadnego zdjęcia — zaczęła, zaciskając palce na smartfonie, który niepewnie jej podał. Cofnęła się kilka kroków, najpewniej by ująć jak najwięcej z kamienicy. — Uśmiechnij się, bo nie dostaniesz deseru!

Parsknął cicho pod nosem. To było... idiotyczne. Nie, żeby nie robił tego wcześniej, przecież pozowanie miał we krwi. Bardzo szybko nauczył się, w jaki sposób się ustawić, by wypaść możliwie najkorzystniej. Dlaczego więc teraz to, co stanowiło codzienność, okazało się takie trudne?

Iris wyprostowała się, układając okulary przeciwsłoneczne na głowie niczym opaskę. Zmarszczyła brwi, przeglądając zrobione zdjęcia. Nim zdążył się odezwać, podeszła do niej jakaś kobieta z płócienną torbą przewieszoną przez ramię. Szatynka przechyliła głowę, przysłuchując się nieznajomej z uprzejmym zainteresowaniem.

— Pani zaproponowała, że zrobi nam wspólne zdjęcie — przetłumaczyła w końcu krótką rozmowę, patrząc w kierunku Reginalda. Czy mu się wydawało, czy się lekko zarumieniła?

— Iris — przerwał jej, skupiając na sobie spojrzenie jej ciemnych oczu. — Chodź tutaj. To tylko zdjęcie. — Wyciągnął zachęcająco ramię, a jego serce przypominało teraz samochód wyścigowy. Wystartowało i brało udział w pościgu o puchar najszybszego rytmu.

Kobieta powoli, nieśmiało do niego podeszła. Dziwny to był widok — lekko speszona, dziwnie onieśmielona Iris. Była pełna sprzeczności. Potrafiła dopiec mu jak mało kto. Odważyła się rzucać w niego kartonami po szklankach, a zaledwie kwadrans temu śmiała się, bo ubrudził się arancini. A teraz...

Przyciągnął ją do siebie, niejako wymuszając, by się do niego przytuliła i oparła głowę na jego ramieniu. Zdawało mu się, że przywykł już do temperatury panującej na Sycylii — ależ się mylił. Miał wrażenie, że ciepło bijące od ciała Iris zaraz go pochłonie i, co najlepsze, wcale nie miał nic przeciwko temu.

— Uśmiechnij się, bo nie dostaniesz deseru — przypomniał jej, przesuwając dłonią po talii kobiety do biodra. W odpowiedzi szturchnęła go lekko łokciem, na co parsknął śmiechem.

Z żalem wypuścił ją ze swoich ramion. Nie miał nic przeciwko, by ta chwila potrwała nieco dłużej. Nieznajoma już zwracała im telefon, mówiąc coś po włosku, ale Reggie zbytnio skoncentrował się na tym, by odzyskać smartfona. Iris posłała mu nieodgadnione spojrzenie, kiedy schował go pospiesznie do kieszeni, ale nie drążyła tematu.

Kolejnym ich przystankiem okazał się niepozorny lokal z okrągłym białym logiem. Namalowano na nim sylwetkę człowieka z różdżką, muszką, czarodziejską czapką i... rurką?

— Witaj u Roberto, maga cannoli, prawdziwego mistrza w swoim fachu — odezwała się Iris, gdy przystanął tuż obok niej.

— Jednak zasłużyłem na deser? – zagadnął, unosząc pytająco brew.

— Jeszcze nie zdecydowałam — odparła, wydymając wargi.

Reginald pogratulował sobie w duchu. Dobrze, że założył z powrotem okulary przeciwsłoneczne, bo inaczej przyłapałaby go na tym, że wgapiał się odrobinę za długo w jej usta.

— Co tutaj jest napisane? — odchrząknął, wskazując podbródkiem na tablicę imitującą zwój, na której rozpisano dziesięć zasad? Reguł? Nie był pewien.

— Dziesięć przykazań sycylijskiego cannoli — przetłumaczyła. — Przykazanie pierwsze: nie pozwól swojemu partnerowi cieszyć się cannoli, bo ryzykujesz, że zostaniesz bez niego.

— Och, nie zamieniłbym cię na jakieś tam rurki z serkiem.

— Nie wiem czy mam się z tego powodu cieszyć czy może płakać — zauważyła Iris, zerkając na niego znad okularów. — Właśnie zdyskredytowałeś jeden z najsmaczniejszych na świecie deserów.

Wątpił, by cannoli mogły równać się wargom oraz pocałunkom Iris, ale nie zamierzał mówić na tego na głos. Zaproponował, by weszli do środka, bo im dłużej tam sterczał, im dłużej na nią patrzył, tym łatwiej było o zrobienie czegoś głupiego.

Wnętrze lokalu okazało się niewielkie — większość przestrzeni zajmowała otwarta kuchnia, gdzie mężczyzna, na oko po pięćdziesiątce, wypełniał farszem te słynne rurki. Nie zamierzał przyznawać się Iris do tego, jak nazywał jej ulubiony przysmak. Obawiał się, że nie wybaczyłaby mu tego zbyt prędko... choć trochę go kusiło, lubił się z nią droczyć.

W szklanej witrynie dostrzegł kandyzowane owoce, w tym również lokalne opuncje, z których, poza czerwonymi pomarańczami, winem, Sycylia słynęła. Zauważył także całe mnóstwo deserów — podłużne strucle jabłkowe, brzoskwiniowe czy cytrynowe i oczywiście pomarańczowe przysypane grubą warstwą cukru pudru. Gdzieś tam mignęły pistacjowe delicje... ponownie zdał się na Iris, ograniczając się jedynie do podania w odpowiednim momencie banknotu kasjerowi.

Stał tuż za kobietą, obserwując, jak Roberto, nucąc pod nosem włoską piosenkę, chwyta szpachelek i kruchy wafelek. Następnie wpakował do niego szczodrą warstwę białego serka, wieńcząc ją posypką. Znalazło się też miejsce na przesadne, niemalże wyreżyserowane gesty i krótką pogawędkę po włosku.

Tylko Włosi mogli wpaść na coś podobnego — sprzedawać rurki z kremem i jeszcze robić z tego wielkie widowisko, choć nie było to nic skomplikowanego. Chyba wolałby, aby kuchnia zajmowała mniej przestrzeni i wcisnęli tu jakieś stoliki... Kasjer podał im dwa przysmaki, dokładając jakieś niewielkie ciasteczko. Uśmiechnął się przy tym nieco zalotnie do Iris, na co Reginald uniósł brew.

— Gratis. — Kobieta wzruszyła ramionami, uśmiechając się beztrosko, jakby fakt, iż dostała dodatkowe ciastko za ładny uśmiech w ogóle nie robił na niej wrażenia. Nim jeszcze wyszli ze sklepu, zdążyła wgryźć się w swoje cannoli. — Mhm... Enzo robi całkiem dobre cannoli, ale to... To jest dziełem sztuki.

Nim poszedł w jej ślady, chwycił ją za łokieć i ostrożnie pociągnął do siebie, by nie stała tak blisko przejścia. Ludzie kompletnie nie patrzyli, gdzie szli, jeszcze ktoś by ją przez przypadek popchnął...

— Nie mam porównania — mruknął z przymkniętymi powiekami — ale to małe cholerstwo jest warte grzechu. — Nadal delektował się intensywnym posmakiem serka, jaki pozostał na jego języku. Całe szczęście, że to dopiero pierwszy kęs.

— Co? — wypalił głupio, kiedy otworzył oczy i zorientował się, że Iris mu się przyglądała.

— Nic.

Zmrużył oczy, ale zbytnio pragnął cannoli, by kontynuować tę rozmowę. Średnio przepadał za słodkim, ale musiał przyznać, że ten deser, cóż, skradł mu serce.

— Zaczynam rozumieć pierwsze przykazanie Roberto — wymamrotał tuż po tym, jak z żalem przełknął ostatniego kęsa. Zerknął na kobietę — ta wydęła wargi i prychnęła cicho. Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła przed siebie.

Uśmiechając się głupio pod nosem, Reggie ruszył za nią, wsłuchując się w cichy chichot Iris.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top