Rozdział 2

Reginald przebudził się z jękiem. Przekręcił się na bok, przeklinając w myślach materac. Był nowy — niewątpliwie, Reggie kulał się po nim od jednej krawędzi do drugiej i nie znalazł żadnego wgniecenia po poprzednich gościach. Dlaczego wszystko w tym hotelu pozostawiało tak wiele do życzenia, mimo że było nowe?

Rozkopał pościel, nie przejmując się tym, że zwalił ją na podłogę. Leżał, wpatrując się w drewniane belki, oddychając wolno. Upał... kto był takim idiotą, że nie zamontował w pokojach klimatyzacji?! Popatrzył w kierunku okna, które wraz z okiennicami pozostawało szeroko otwarte i drgającą na łagodnym wietrze firankę. Skrzywił się, dostrzegając też znajomy kształt klimatyzatora. Niech będzie, to on był idiotą, bo zapomniał tę klimatyzację włączyć, co nie zmieniało faktu, że wszystko tu było do niczego.

Sięgnął po elegancki zegarek, którego zostawił na stoliku tuż obok tego sportowego i skrzywił się jeszcze bardziej, widząc, że dochodziła dopiero siódma. Od której tutaj podawali śniadanie? Nie pamiętał czy powiedział mu to ten cały Alessandro z recepcji...

Po tym, jak wciągnął spodenki i koszulkę do biegania, zszedł po schodach na parter. Przeczesał palcami wciąż rozczochrane włosy, których nie kwapił się układać, a następnie nałożył czapkę z daszkiem. Poruszył ramionami, zadowolony z faktu, że tutaj nie musiał obawiać się żadnych paparazzi. W końcu nikt nie spodziewał się, że będzie spędzał wakacje na tym zapomnianym przez wszystkich końcu świata.

Przystanął nagle, marszcząc brwi. Gdzieś zatrzeszczał w zamku klucz, otworzyły się drzwi jednego z pokoi na parterze. Na korytarz wyszła kobieta ubrana w sukienkę z bufiastymi rękawkami w jakże nowoczesny design — panterkę. Trzasnąwszy drzwiami, odwróciła się w jego stronę, a jej umalowane czerwoną szminką wargi układały się w pełnym satysfakcji grymasie. Czarne, gęste włosy miała obcięte na zapomnianą już przez wszystkich Kleopatrę — może to była stała fryzura, a może element dziennej stylizacji. Na szyi kobiety zauważył złoty wisiorek zakończony głową faraona. Machnęła ręką, chowając klucz, a w półmroku błysnęły liczne pierścionki.

Czyżby to była Iris, właścicielka tego miejsca? Nie, wykluczone. Przecież Iris studiowała razem z Alison i Poppy, a nieznajoma wyglądała, jakby było jej bliżej niż dalej do pięćdziesiątki.

— Dzień dobry — odezwał się w końcu Reggie.

— A dzień dobry — odpowiedziała tamta, a następnie ruszyła korytarzem, nie wdając się w dalszą konwersację.

Reginald zamrugał. Nie wiedział, co było dziwniejsze: fakt, iż kobieta go nie rozpoznała, a przecież był jednym z topowych aktorów ostatnich pięciu lat, czy może to, że w tle cały czas słyszał Habanerę.

***

Reginald truchtał właśnie jedną ze ścieżek pomiędzy winoroślami, kiedy w słuchawkach rozdzwonił się znienawidzony przez niego dzwonek zwiastujący połączenie od agenta. Czy ten człowiek kiedykolwiek sypiał? I co było takie ważne, że dzwonił do niego przed ósmą rano czasu kontynentalnego? Co dawało jakąś... potrząsnął głową, bo nawet nie chciało mu się liczyć, która dokładnie wybiła na zegarach w Stanach. Wywrócił za to oczami i przystanął, opierając dłonie na udach, uprzednio akceptując przychodzące połączenie.

— Co takiego się stało, że dzwonisz do mnie na urlopie?

Jego relacja z agentem była... szorstka i czysto biznesowa. Reginald nie darzył Liama ani gramem sympatii, znosił go, bo facet miał znajomości, które były mu potrzebne w wyścigu o najważniejszą rolę roku.

— Woah, chłopie, spokojnie — zawołał tamten w odpowiedzi. — Dzwonię jedynie, żeby sprawdzić, czy dotarłeś cały i zdrowy do Włoch. Widziałem na Instagramie relacje z French Open, swoją drogą, dobra robota, dużo fotek, dużo oznaczeń i najważniejsze zdjęcie: z samym Rafą Nadalem! W zasadzie to nie wierzyłem do końca, że uda mu wygrać... — Odkaszlnął. —W każdym razie: nie dodałeś nic z Sycylii. Rozumiesz, mogłem się trochę zaniepokoić.

— Tak jak już mówiłem, jestem tutaj prywatnie — mruknął Reggie, wspinając się na wzgórze, na którym ktoś kiedyś postanowił wybudować hotel. Pot spływał mu po plecach i skroniach, a upał coraz bardziej dawał się we znaki, mimo wczesnej pory.

— Wiesz, nie zaszkodziłoby, gdybyś dodał jakieś zdjęcie morza, jedzenia... drinka niekoniecznie, bo nie zdążę mrugnąć, a już dorobią do tego narrację, która niekoniecznie poszłaby w pożądaną przez nas stronę.

— Jestem tu prywatnie — przypomniał, ocierając wierzchem dłoni czoło.

— Dobrze, zrozumiałem za pierwszym razem, nie musisz tu na mnie warczeć — odezwał się Liam. Czy on zawsze był taki głośny? — Wiesz tylko, o co chodzi... dobrze, żeby było cię wszędzie pełno.

— To może załatwisz mi jakąś reklamę albo wywiad z porządnym czasopismem, zamiast zawracać mi głowę? — zasugerował, nawet nie siląc się na delikatność. Oddychał przez rozchylone usta, bo tak najzwyczajniej w świecie było łatwiej. I pomyśleć, że przebiegł zaledwie połowę dystansu, jaki zwykle pokonywał na bieżni.

Kalendarz układał się wprost idealnie. Najpierw Roland Garros w Paryżu — sportowe widowisko, na którym pojawiały się także osoby kultury, teraz dwutygodniowy urlop tutaj, na Sycylii i wesele jego najlepszego przyjaciela, a później powrót do Londynu i Wimbledon. Naprawdę, zamiast marudzić, Liam lepiej wziąłby się do roboty i umówił mu jakiś wywiad, by mogli maksymalnie wykorzystać czas spędzony w Europie.

Wyprostował się tuż po tym, jak wspiął się na wzgórze. Podszedł do pobliskiej balustrady, o którą oparł się z głośnym westchnięciem. Momentalnie od niej odskoczył, przygryzając dolną wargę. Cholera... jak mogła tak szybko nagrzać się od słońca?!

— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się Liam.

— W porządku — wydukał Reggie, rozcierając palcami piekące przedramiona. Pospiesznie na nie zerknął. Na szczęście jego szybka reakcja ochroniła go przed jakimikolwiek śladami na skórze.

Od niecałego roku, czyli od jesiennej premiery No Time to Die, ostatniej części Jamesa Bonda z udziałem Daniela Craiga, Reginald robił wszystko (w granicach rozsądku, oczywiście), by zwrócić na siebie uwagę producentów i scenarzystów.

Portale internetowe rozpisywały się na temat jego aparycji — raz za razem zwracając uwagę na podobieństwo do Daltona albo Brosnana — sugerując niejako, iż byłaby to nie tylko przyjemna odmiana po jasnowłosym Criagu, ale też możliwość powrotu do starego Bonda. Inni podkreślali, że Reginald był wciąż za mało znany, a kolejni, że dotychczas pokazywał się jedynie w produkcjach miłosnych.

— Jesteś na siłowni?

— Wyszedłem pobiegać. — Wywrócił oczami. Siłownia, tutaj? Marzenie ściętej głowy. — Poczekaj chwilę, słuchawki mi padają — dodał, słysząc znajomy dźwięk, sygnalizujący wyczerpanie baterii.

— O, świetnie! Skoro jesteś na zewnątrz, pokażesz mi, jak wyglądają Włochy? Wiesz, że nigdy nie byłem w Europie... zresztą, na co komu wyjazdy do Europy, kiedy można wszystko załatwić na Teamsach...

Reginald raz jeszcze wywrócił oczami, ale postanowił spełnić żądanie swojego agenta. Wsunął do kieszeni spodenek słuchawki, przełączając się na rozmowę wideo. Krzywiąc się, czego na szczęście mężczyzna nie mógł zobaczyć, pokazał mu otoczenie.

W dalszym ciągu tkwił w tym samym miejscu — na drodze dojazdowej do Corvo bianco. Sam budynek miał za swoimi plecami, natomiast przed nim rozciągał się widok na całą dolinę. Czy było w tym coś pięknego? Nie. Ale musiał przyznać, że w jakiś pokrętny sposób to, co widział, robiło na nim wrażenie.

Zielony las ciągnął się po wzgórzach i pagórkach, co jakiś czas ustępując miasteczkom, by wreszcie dotrzeć do znajdującego się na samym horyzoncie morza. Kiedy Reginald przekręcił się nieco w bok, w kadrze pojawił się masyw drzemiącej Etny, częściowo skryty w białych chmurach.

Reggie uświadomił sobie, że się uśmiecha. Położenie hotelu okazało się... malownicze. Widok otaczającej go zieleni, nie będącej efektem ciężkiej pracy ogrodników, a dziełem natury, wypływał na niego kojąco. Wieczorami musiało być tutaj doprawdy pięknie, aż pożałował, że wczoraj, gdy przyjechał, nawet nie odwrócił się za siebie, by chociaż zerknąć, jak zachodzące słońce kryje się na horyzoncie.

Może hotel znacząco odbiegał od standardów, do jakich Reginald przywykł, ale to otoczenie... zasługiwało na uznanie.

— I o to tyle szumu? — zapytał z rozczarowaniem Liam, wyrywając aktora z zamyślenia.

Puścił tę uwagę mimo uszu, bo jego wzrok przykuło poruszenie tuż pod tarasem. Tutaj znajdowała się kontynuacja hotelowego ogrodu — równo przystrzyżona trawa, rozłożone leżaki i rozstawione parasole, a także niewielki basen, w którym ktoś dopłynął do brzegu.

Kątem oka Reginald zauważył, jak agent pochylił się nad telefonem, niemalże wciskając nos w ekran. Może spodziewał się sceny na wzór tej słynnej z Die another day z Hally Berry wychodzącą z morza? Kobieta, która wygramoliła się z basenu miała długie nogi, ładnie zarysowane biodra i talię, a także zarumienioną twarz, kolorowe, kosmicznie wyglądające google oraz absolutnie nieseksowny czepek. Trudno o to, by ktoś wyglądał atrakcyjnie w jednoczęściowym stroju kąpielowym, po ogromnym wysiłku.

— Dobrze, że romanse nam nie grożą, same wieloryby na horyzoncie — stwierdził Liam, najwidoczniej zapominając o tym, że był na głośniku.

— To tylko ciało — burknął na niego Reginald, odwracając się od balustrady. Czasami naprawdę zastanawiał się, dlaczego zatrudniał tego faceta. — Zadzwoń, gdy załatwisz mi jakiś sensowny wywiad — dodał, kończąc połączenie.

Zawrócił do hotelu, puszczając w niepamięć zaistniałe zdarzenie.

***

— Żelazko — mówił powoli po angielsku Reginald, patrząc na Alessandro. — Coś ciepłego, ciężkiego, co używa się do prostowania ubrań — kontynuował, wypatrując w ciemnych oczach chłopaka zrozumienia. Wciąż spotykał się jedynie z tą samą pustką.

Zza pleców aktora dotarło do nich włoskie określenie, którego Reggie nie zarejestrował. Brzmiało trochę jak ferrero, ale wcale nie jak te cukierki.

— Aaaaa, ok! — Alessandro pokiwał szybko głową, zapisując coś pospiesznie na karteczce. — Grazie, signora.

Reginald przywołał na usta jeden ze swoich filmowych uśmiechów, a następnie odwrócił się powoli. Otaksował stojącą za nim kobietę mało dyskretnym spojrzeniem. Była młoda i niewiele ustępowała mu wzrostem, może z jakieś dziesięć centymetrów. Gęste brązowe włosy opadały jej swobodnie na opalone ramiona. Zauważył, że na długości wciąż pozostawały wilgotne, jakby nie dosuszyła ich po kąpieli. Zmoczyły nawet materiał błękitnej sukienki z głębokim dekoltem, który zdecydowanie przyciągał wzrok.

Zamrugał, gdy nieoczekiwanie chrząknęła. Oderwał wzrok od zarysowanej talii i krągłych bioder, przenosząc spojrzenie na jej twarz. Emanowała niezwykłą pewnością siebie, jakby doskonale wiedziała, jak działa na mężczyzn... a może po prostu swobodnie czuła się w tym miejscu? Dziwne. Nie zarumieniła się, nie speszyła, a jedynie uniosła brew, wpatrując się w niego wyczekująco.

— Tutaj jesteście! — odezwała się Alison, wchodząc wraz z Elijahem do pomieszczenia. Niemalże odruchowo chwyciła narzeczonego za ramię, gdy ten, jak to miewał w zwyczaju, potknął się o leżący na jego drodze dywan. Cóż za ironia, w miejscu, w którym wszyscy męczyli się z walizkami, zalegało ich kilka, a w pokojach, gdzie miałyby jakiś walor estetyczny, ich poskąpili!

Nieznajoma odwróciła wzrok jako pierwsza, wymieniając przyjacielski uścisk z Alison.

I w tym momencie wszystko nabrało dla Reginalda sensu.

— Tak bardzo czekałam, by móc was sobie oficjalnie przedstawić — wyznała Alison. Musiał przyznać, że jeszcze nie widział jej tak podekscytowanej. — Iris, poznaj Reginalda. Reggie, poznaj Iris, moją drogą przyjaciółkę i właścicielkę tego cudownego miejsca.

To była Iris.

Iris, z którą regularnie wymieniał maile, organizując wesele swojego najlepszego przyjaciela. Wtedy zdawała się przemiła i współczująca, momentami czarująca i może dlatego... nie, nie miał żadnych wyobrażeń, co do niej. Nie chciał nikogo zamykać w jakiejś stereotypowej bańce, po prostu...

— Cała przyjemność po mojej stronie — wydukał, bo zorientował się, że w dalszym ciągu się na nią gapił.

— Niech będzie — odpowiedziała na to, a lewy kącik jej ust drgnął, układając wargi w lekko ironicznym uśmiechu.

Niech będzie?! Tylko... niech będzie?!

Posłał kobiecie swój popisowy uśmiech, którym posługiwał się, gdy chciał kogoś oczarować. Działał w stu procentach... więc o co chodziło? Nie polubiła go? Przecież raczej byli w koleżeńskich stosunkach? Kiedy przebywał w domu, w Los Angeles, czuł, że miał w tej kobiecie wsparcie — co samo w sobie może brzmi nieco absurdalnie, biorąc pod uwagę odległość oraz strefy czasowe — a teraz... skąd taki dystans? Nie wiedział, jak mógł to lepiej ująć.

Na całe szczęście Elijah poklepał go dyskretnie po plecach, wyrywając z osłupienia, w jakie wpadł. Aktor przegapił moment, w którym Iris poprosiła recepcjonistę o przyniesienie czegoś do picia, a ich czwórka przeniosła się do stolika w tym całym lounge barze.

Alessandro przyniósł im tacę z dzbankiem oraz czterema filiżankami. Iście... po brytyjsku. Reginald zdecydowanie wolałby wino.

— Herbaty? — zagadnęła Iris, przerywając milczenie. Głos miała miękki, niższy, z dość specyficznym akcentem, zupełnie jakby zbyt wiele mówiła po włosku.

— Poproszę — przytaknął Elijah, wyciągając ręce po naczynie. Jednak Alison, ku uldze wszystkich, go uprzedziła, za co podziękował jej olśniewającym uśmiechem.

— Jak ci się spało, Reginaldzie? — zagadnęła uprzejmie Al, podczas gdy Iris rozlewała powoli herbatę. Kobieta posłała mu ukradkowe spojrzenie spod rzęs. Dziwnym trafem wypadło tak, że siedziała naprzeciwko niego.

— Nieszczególnie dobrze — odparł zgodnie z prawdą Reginald, świdrując hotelarkę wzrokiem. Postanowił nie ustępować jej na tym polu.

Zastanawiało go, dlaczego patrzyła na niego z taką nieodgadnioną miną. Dotychczas wymieniali jedynie korespondencję i zdawało się, że była do niego nastawiona życzliwie. Fizycznie spotkali się zaledwie dwie minuty temu, kiedy próbował porozumieć się z jej pracownikiem — nieznającym podstawowych słów po angielsku jak żelazko. Przy czym Reggie, był, w swoim mniemaniu, całkiem grzeczny. Tymczasem ta kobieta wpatrywała się w niego, jakby zamordował jej pół rodziny. Ciemne oczy ciskały gromy, ale pełne wargi układały się w łagodnym, grzecznym uśmiechu.

— Och, pierwsza noc w nowym miejscu zawsze jest najgorsza — zgodziła się z nim Alison. — Elijah też nigdy nie może zasnąć, strasznie się wtedy wierci.

Wspomniany zaśmiał się, nie kryjąc swojego zawstydzenia. Uderzył przy tym z otwartej dłoni w blat stołu. Niewypełnione płynem naczynia zadrgały, brzęcząc cicho. Iris zaprzestała na chwilę nalewać napoju, zaś Reggie wzdrygnął się ledwo zauważalnie, asekuracyjnie przesuwając bliżej niego serwetki. Prawnik podziękował, kiedy to hotelarka podsunęła mu filiżankę na spodku w asyście brzęczenia zawieszek jej bransoletek.

— Nie do końca to miałem na myśli — zaczął Reginald, ponownie skupiając na sobie uważne spojrzenie szatynki.

— Cieszymy się, że wreszcie do nas dołączyłeś, Reggie i żaden film nie pokrzyżował nam szyków — wtrącił Elijah, posyłając mu szeroki uśmiech. — Teraz, kiedy jesteście tutaj razem, chcielibyśmy wam ogromnie podziękować za pomoc w organizacji ślubu, jak i wesela.

— Iris twierdzi, że wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, jeśli chodzi o przygotowania, ale na pewno w czymś jeszcze przyda jej się pomoc — dodała Alison, nie pozwalając Reginaldowi dojść do głosu.

W pewien sposób zrobiło mu się przykro. Czy El naprawdę myślał, że zamiast niego wybrałby plan filmowy? Może nie przyjechałby na pełne dwa tygodnie, ale na pewno pojawiłby się na ceremonii i weselu, nie było innej opcji. Nigdy, ale to przenigdy, nie opuściłby tak ważnego dnia w życiu mężczyzny, który był mu jak brat.

— I nie słuchaj jej, kiedy będzie mówiła, że tej pomocy nie potrzebuje. Ma tendencje do przepracowywania się — kontynuowała Alison, na co Iris posłała jej spojrzenie.

— Z przyjemnością pomogę — zadeklarował Reginald, chociaż sam był nie do końca pewien, czy był to dobry pomysł. Przynajmniej takie odniósł wrażenie, patrząc na minę hotelarki.

— Z przyjemnością — powtórzyła za nim Iris, jakby smakując to słowo. Wygięła umalowane różową szminką wargi w łagodnym uśmiechu. Nie wyglądał na szczery, ale najwidoczniej nie był również alarmujący, bo Elijah i Alison nawet nie drgnęli. Ciekawe, ile czasu spędziła we Włoszech. W jej akcencie nie słyszał już Londynu, bardziej słoneczne uliczki Sycylii.

— Na Reginalda możesz liczyć — potwierdził El, klepiąc go nieoczekiwanie w plecy. Omal nie wylał przez to herbaty z filiżanki, którą zapobiegawczo odstawił na blat stołu. — Jest dla mnie jak brat.

— Zrobimy wszystko, abyście mogli cieszyć się przez ten czas sobą i niczym się nie martwić — zapewnił go całkiem szczerze Reggie. Niezależnie od tego, co kotłowało się w głowie pod tymi gęstymi włosami, naprawdę zamierzał robić wszystko, by przyjaciele byli zadowoleni ze ślubu i wesela.

— Dziękuję — odezwała się Alison, a w jej jasnych oczach błysnęły łzy. Och nie, pomyślał z przekąsem Reginald, tylko nie łzy. — Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo jesteśmy wdzięczni za to, co dla nas robicie... — Elijah pokiwał głową, tym samym wyrażając aprobatę dla słów narzeczonej.

— Korzystajcie z pięknej pogody i cieszcie się z wyjazdu oraz swojego towarzystwa — powiedziała Iris, chwytając dłonie przyjaciółki. Uśmiech, jaki posłała w jej kierunku był całkowicie inny, aniżeli ten, jaki chwilę temu otrzymał Reggie. — Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, wiecie, gdzie mnie szukać.

— Odnośnie do potrzeb — wtrącił Elijah — pewnie chcielibyście chwilę pogadać na osobności na temat tego, co jeszcze trzeba zrobić... zanim jednak pójdziemy, chcieliśmy zaprosić was na mały wyjazd. Alison wpadła na pomysł, byśmy, jak za dawnych czasów, wybrali się jutro na wycieczkę.

— Wiem, co powiesz — zaczęła szybko Alison, widząc, jak Iris otwierała usta. — Ale wszystko już załatwione. Chłopacy zajmą się hotelem, a gdyby się coś działo, Hiacynta obiecała, że im pomoże.

Reginald nie powstrzymał się przed wywróceniem oczami, nawet nie udawał, że stara się to zrobić.

A jakże inaczej — po tym, co widział i słyszał, istniało wysokie prawdopodobieństwo równe prawdzie, że Iris była typem kobiety, którego szczerze nie znosił. Zawsze potrzebna, niezastępowalna, wszystko robiąca najlepiej w pojedynkę. Cóż, może to wcale nie było takie złe? Może jego zaangażowanie w wesele przyjaciół ograniczy się jedynie do kilku sporadycznych kontroli. Nie, żeby był w stanie wypocząć w tym miejscu... chociaż, może przemelduje się do Hiltona? To nie był taki głupi pomysł.

Cokolwiek kobieta chciała powiedzieć, zamknęła usta, bo z jadalni wypadła blondwłosa nastolatka, która szybkim krokiem przecięła recepcjo-lobby, zmierzając w kierunku korytarza z sypialniami.

— Cardea! — zawyła za nią dreptająca kobieta, ta sama, którą Reginald spotkał rano.

I znowu... zmarszczył brwi. Popatrzył na Elijaha, ale ten udawał zainteresowanego tym, co działo za oknem. Alison ustawiała opróżnione filiżanki na tacy, a Iris wyglądała, jakby na suficie mogła znaleźć bóstwo, mogące pomóc rozwiązać jej wyjątkowo skomplikowany problem.

Nikt, do cholery, nie słyszał tej Habanery!

— Cardeaaaa!!! — zawołała kobieta, znikając w korytarzu.

— Przepraszam was na chwilę. — Iris podniosła się z krzesła i podążyła za nieznajomymi.

— Czy wy też — zaczął powoli Reginald, w dalszym ciągu słysząc, ale teraz już cichnący, dźwięk jednej z najpopularniejszych francuskich oper.

— To była Hiacynta, starsza siostra Iris — wyjaśniła mu Alison, najwidoczniej błędnie odgadując pytanie, jakie chciał zadać. — I Cardea, siostrzenica Iris.

Nie o to mu chodziło, ale niech już będzie.


------------------------------------------------------------------

Z ogromnymi, słonecznymi podziękowaniami dla lolablahaj za tak cudowną niespodziankę! 

Jeśli lubicie Supernaturals, Strażników Galaktyki, Star Treka, to zapraszam Was serdecznie na profil Loli, bo na pewno znajdziecie tam coś dla siebie. Fanom urban fantasy od razu polecam autorską historię - Sympathy for the Devil - o współczesnym, pisarskim pakcie z samym Diabłem. I jest tam również Księga Życia, ale nie będę Wam zdradzać, o czym jest, tego musicie dowiedzieć się sami ;>

Widzimy się w piątek?

Z pozdrowieniami z Sycylii
Wasza Ada

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top