Rozdział 14
Posiadłość na terenie parku krajobrazowego otaczającego Etnę, jak i sama bliskość masywu wulkanicznego, miały swoje plusy w szczególności, gdy para młoda biorąca u ciebie ślub, lubiła spacery i wspinaczkę. Tak też Alison i Elijaha wybrali się na pieszą wycieczkę, zabierając ze sobą Cardeę, tym samym dając Iris trochę czasu na zapanowanie nad powstałym chaosem.
Reszta towarzystwa zorganizowała sobie rozrywki we własnym zakresie — Poppy postanowiła leżakować nad basenem, a Freddie porwał Jaydena na przymiarkę ubrań. Hiacynta zamknęła się w pokoju — kiedy Iris go mijała, słyszała dźwięki rozmowy w języku niemieckim — najpewniej siostra uczestniczyła w jakimś spotkaniu. Na samo wspomnienie kobieta poczuła mdłości.
Nie miała pojęcia, gdzie przepadł Reginald. Odkąd wyjaśnili zaistniałą sytuację, polubienie go stawało się wręcz koszmarnie łatwe, co było przerażające.
Zdawało się, że trochę... spokorniał. Może to słowo nie było do końca właściwie, jeśli chodzi o zobrazowanie jego zachowania, ale coś delikatnie, minimalnie zmieniło się w jego postawie. Zdawało się, że nieco rzadziej zaciskał wargi, powstrzymując się przed powiedzeniem czegoś na głos, a wzrok, prześlizgujący się po wnętrzach pomieszczeń w hotelu, stał się bardziej neutralny, a nie pełen zawodu. Nadal zdarzało mu się wywrócić oczami, ale nie można było mieć wszystkiego. Sycylia już zaczynała go zmieniać... a nawet nie widział jej najpiękniejszych zakątków. Mógł się do tego nie przyznawać, mógł się wypierać, ale Iris widziała w jego jasnych oczach zachwyt, gdy przejeżdżali przez Syrakuzy albo gdy smakował lokalnej kuchni u Lorenzo. Właśnie tak ta wyspa właśnie tak działała na ludzi.
Zajrzała do kuchni — kryzys klimatyzacyjny został już, na całe szczęście opanowany. Wszystko dzięki Luce. Pachniało ziołami. Zaciągnęła się pełną piersią tym zapachem, mimowolnie uśmiechając pod nosem. Enzo posłał jej długie spojrzenie znad czytanej gazety. Alessandro z kolei kroił cebulę przy jednym z kuchennych blatów. Ciekawe, w jaki sposób podpadł Enzo, że spadła na niego właśnie ta robota...
Chłopak często przesiadywał w kuchni. Czasami miała wrażenie, że czuł się tam o wiele lepiej niż na recepcji — prawdopodobnie dlatego z tak wielkim trudem przychodziło jej odsyłanie go na właściwe stanowisko pracy. Może kiedyś, jeśli zwiększy się obłożenie i budżet, będą potrzebowali pomocy kuchennej...
— Mówiłem, że to głupi pomysł — odezwał się kucharz, gdy zdecydowała się wejść do środka.
— Co konkretnie? — zapytała zaczepnie, wgryzając się w jabłko zwinięte z blatu. — Nie zliczę, ile miałam głupich pomysłów, odkąd cię zatrudniłam, Enzo.
— Wesele, tutaj, w Corvo bianco.
Machnęła lekceważąco ręką w odpowiedzi, przeżuwając spory kawałek owocu.
— Żeby to był pierwszy i ostatni raz, kiedy się na coś takiego zgodziłaś — gderał dalej, składając gazetę. — Jakbyś miała za mało na głowie przez samo prowadzenie hotelu.
Tym razem skwitowała to wzruszeniem ramion. Enzo już tak miał, była świadoma jego charakteru, gdy go zatrudniała. Początkowo jego nieuprzejme, niekiedy i nawet złośliwe uwagi wprowadzały ją w osłupienie, z czasem jednak przestała przykuwać do nich szczególną wagę. Zwłaszcza, że w ten sposób mężczyzna najczęściej okazywał sympatię. Trochę to pokręcone, trochę dziwne, ale ludzie bywali rożni, nie każdy musiał być miły i wyrozumiały. I właśnie w tym tkwiło piękno.
— Jeszcze ciągle zagląda tu ten fircyk...
— Ten fircyk to właściciel i szef kuchni jednej z lepszych restauracji w Londynie — wytknęła, na co Enzo jedynie wywrócił oczami.
— Na całe szczęście jesteśmy na Sycylii, a nie w Londynie — odburknął. — Alessandro! Co ty wyczyniasz z tą cebulą?
Stukanie ostrza noża o deskę ucichło, a sam chłopak się wyprostował.
— Kroję? — odpowiedział niepewnie.
— Właśnie, kroisz, a miałeś szatkować.
— Przecież kawałeczki są malutkie, nie ma żadnej różnicy — zaczął się wykłócać, gestykulując przy tym.
— Są duże.
— Skąd wiesz? Przecież nawet ich nie widzisz!
— Ale słyszę — burknął Enzo, podnosząc się z westchnieniem z ławy.
Korzystając z faktu, iż uwaga kucharza skupiła się na uczniu, Iris wymknęła się z kuchni. Po drodze dojadła jabłko, zahaczyła o toaletę, by umyć ręce i skierowała się na zewnątrz.
W garażu panował zaduch. Zostawiła drzwi uchylone, zastawiając je wolną cegłą, a następnie weszła w głąb pomieszczenia, kierując się do niewielkiego, zakurzonego okna wychodzącego na pobliską winnicę. Potrzebowała powietrza, przewiewu, czegokolwiek.
Ostrożnie ujęła uchwyt i go przekręciła. Coś wylądowało na wierzchu jej dłoni. Łaskocząc, mknęło w kierunku nadgarstka. Spomiędzy ust kobiety wyrwał się niekontrolowany, krótki okrzyk. Odskoczyła, jak oparzona, strząsając z dłoni pająka. Przyciskając rękę do piersi, w której mocno biło jej serce, posłała w kierunku stworzenia pełne złości spojrzenie. Zaklęła pod nosem po włosku, a pająk, jak nigdy nic, umknął gdzieś między pudła.
— Iris?
Hiacynta zajrzała do środka, marszcząc przy tym nos. Powiodła pełnym niezadowolenia spojrzeniem po ceglastych ścianach, betonowej posadzce, a następnie po zgromadzonych we wnętrzu rupieciach.
— To pomieszczenie ma potencjał — powtórzyła już któryś raz.
— ... ale trzeba je odpowiednio zaprojektować — dokończyła za nią Iris. Już to przerabiały. — Wiem, wiem. Na ten moment garaż jest ostatnim miejscem na liście moich priorytetów — mruknęła, podchodząc do pudeł, które znajdowały się po przeciwległej stronie niż te, między które śmignął pająk.
Hiacynta wślizgnęła się do pomieszczenia, w dalszym ciągu oceniając przestrzeń fachowym spojrzeniem. Iris go nie znosiła. Był to bezlitosny wzrok architektki, specjalisty dokonującego w myślach odpowiednich zmian mających dostosować dane pomieszczenie do swojej roli. Hotelarka nigdy na to spojrzenie nie była gotowa. Corvo bianco było jej oczkiem w głowie, mimo niedoskonałości i nigdy nie potrafiła pogodzić się z surową oceną. Choć główny budynek został już wyremontowany, sporo rzeczy w dalszym ciągu wymagało poprawy.
— To studnia bez dna — podsumowała Hiacynta swoje myśli, a potem pokręciła głową. Złote kolczyki, które miała w uszach, zakołysały się przy tym ruchu.
— Czy ty nie miałaś teraz jakiegoś spotkania?
— Miałam — przyznała lekko. — Ale zostawiłam Frankowi inwestorów na pożarcie. Niech się z nim męczą.
Z tego duetu to Hiacynta była tą osobą, która pożerała swoje ofiary żywcem. Jej mąż, Frank, był tym miłym, eleganckim panem, który zawsze odgrywał rolę dobrego gliny. Nigdy nie podnosił głosu, nikomu nie przerywał, by na sam koniec podtrzymać dotychczasowe stanowisko przedstawione już wcześniej przez jakże ekspresyjną żonę.
— Przyszłam obejrzeć dekoracje. — Hiacynta, jak nigdy nic, wzięła leżące na blacie nożyczki i zaczęła przeglądać zawartość otwartego przez siebie pudła. — Ładna ta zastawa — kontynuowała beztroskim tonem — taka elegancka, ale jednocześnie niezbyt formalna. W sam raz na wesele w plenerze. A gdzie masz dekoracje? Tutaj, te proste świeczniki? — Wydęła usta. — Rozumiem zamysł, nie powiem, pasuje to do pary młodej, ale w dalszym ciągu uważam, że rzeźby, które mogłam dla ciebie wypożyczyć, byłby o wiele bardziej ekspresyjne.
Przez ekspresyjne Hiacynta miała na myśli rzeźby z poszczególnymi członkami ciała znajdującymi się w innych miejscach. Iris do tej pory nie potrafiła ocenić, czy wyglądały przez to bardziej abstrakcyjnie czy może makabrycznie.
— Rozmawiałam z Cardeą — zmieniła temat, widząc, jak siostra otwiera kolejne pudło, co sprawiło, iż Iris znowu nabawiła się palpitacji serca. Hiacynta odwróciła się w jej stronę z prędkością zbliżonej do tej światła.
— I?
— Daj jej trochę przestrzeni. Niech złapie oddech, poukłada sobie to wszystko w głowie. Sama przyjdzie do was po radę.
Spomiędzy ust siostry wyrwało się głośne, pełne rezygnacji westchnięcie, któremu towarzyszyło dzwonienie bransolet. Hiacynta spoważniała, zmarszczki na jej twarzy, zwykle niewidoczne dzięki stosowanej od lat pielęgnacji i zabiegów upiększających, znacznie się uwidoczniły, dodając jej tym samym lat i podkreślając zmęczenie.
— Ma takie dobre oceny i jeszcze lepsze perspektywy — zaczęła nieoczekiwanie. — Myślałam o uniwersytecie oksfordzkim albo Cambridge. Może Harvard? Frank wyczytał jednak, że w najbliższych latach dużo zyska Instytut Technologii w Massachusetts czy też Szwajcarski Federalny Instytut Technologii w Zurychu. A może Singapur? Niech tylko powie i zaczniemy przygotowania.
Iris uśmiechnęła się smutno pod nosem. Nie była matką i, patrząc na niepokojąco głośno tykający zegar biologiczny, prawdopodobnie już nie będzie. Tym samym może zbyt łatwo i szybko przychodziła jej ocena działań siostry, a pierwotnie wyciągane wnioski okazywały się pochopne. Rozumiała siostrzenicę i choć jeszcze nie wiedziała, w jakim kierunku Cardea podąży, była gotowa wspierać ją w realizacji marzeń. Życie było zbyt krótkie, by już na zawsze wiązać je z jednym miejscem czy też zawodem. W szczególności, że po latach nauki i nabywania uprawnień mogło się okazać, że to wcale nie było to.
Hiacynta postrzegała to nieco inaczej. Zdawała się otwarta na propozycje, ale Iris znała ją nie od dziś. Wiedziała, że siostra miała pewne oczekiwania i spodziewała się po córce konkretnych działań. Czekała je naprawdę ciężka rozmowa, w której być może ona również będzie musiała wziąć udział.
— Dobrze byłoby, gdyby Cardea od razu rozpoczęła też studia z zarządzania. Przejmie później nasze imperium, a ja z Frankiem wreszcie będę mogła odpocząć.
Oho, właśnie to Iris miała na myśli.
— Wiesz, że myślimy o tym, żeby wrócić do Szwajcarii? Frank nawet znalazł ostatnio uroczy domek. Pięknie usytuowany, świeżo po generalnym remoncie, który i tak wymaga paru poprawek. Nie wiem, w tym świecie teraz tak trudno o specjalistę, który zrobi swoją robotę porządnie... sami partacze. W każdym razie ma siedem sypialni, dziewięć łazienek, ogromny salon i piękną kuchnie z widokiem na góry. I jest też miejsce na kucyka, bo Frank chciał. Co prawda nie wiem po co, ale jak chciał, to niech ma.
Iris pozwoliła Hiacyncie mówić. Już tak miała — wszelki stres, zmartwienia odreagowywała, opowiadając o czymś zupełnie innym.
— A masz może konto na tym Tiktaku?
— Tiktoku? — podpowiedziała życzliwie.
— Próbowałam go zainstalować, ale kompletnie się w tym nie odnajduję...
— Nic dziwnego, nie jest to aplikacja dedykowana naszemu pokoleniu — uświadomiła ją hotelarka, przejmując telefon siostry. Sporo ważył. Wszystko przez ten gruby pokrowiec ochronny. — Może zacznijmy od zmiany nazwy. Wybacz, ale Królowa architektka brzmi dość oczywiście... — Nim jednak przeszła do ustawień po garażu poniosły się pierwsze dźwięki Habanery z Carmen, a na ekranie wyświetliło się zdjęcie Franka.
— Porozmawiamy później, Iris instaluje mi Tiktaka — powiedziała Hiacynta, po czym rozłączyła się, nim mąż zdążył powiedzieć cokolwiek.
***
Z Poppy przejrzała zawartość większości kartonów — do samodzielnego sprawdzenia pozostało jej zaledwie kilka. Na szczęście wszystko się zgadzało z zamówieniem — niczego nie brakowało i nic, nie uległo uszkodzeniu w transporcie. Chociaż tyle dobrego.
Spojrzenie kobiety wróciło do czterech pudeł, w których kryły się te nieszczęsne lampy. Dzwoniła dzisiaj rano do wypożyczalni wcale nie po to, aby ochrzanić ich za przedwczesną dostawę, ale właśnie z powodu tego cholerstwa. Miały przyjechać już... gotowe, a nie w częściach, radośnie upchnięte w pudło. Złożenie ich prawdopodobnie zajmie Iris całą wieczność, ale czy miała jakiś wybór? Jasne, mogła czekać na dostarczenie zamówionego produktu, ale nie miała gwarancji, że dotrą na czas.
Właśnie w tym momencie, chwilowego podłamania, zastał ją Reginald. Nawet nie była świadoma jego obecności, mamrotała pod nosem wiązankę, na którą składały się włoskie przekleństwa.
— Może pomóc?
Odwróciła się do źródła dźwięku, kompletnie nieświadoma, że mężczyzna znajdował się tuż za nią. Przez to wpadła prosto na jego twardy tors. Uderzenie wytrąciło całe powietrze z jej płuc, mało tego, paskudnie rozbolał ją nos.
— Może lepiej nie — wymamrotała, odsuwając się od niego pospiesznie. Przytknęła dłoń do twarzy, rozmasowując obolałe miejsca. — Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że ta współpraca nie kończy się dobrze.
W odpowiedzi Reginald cicho się zaśmiał. Nisko. Trochę flirciarsko.
Za tę ostatnią myśl akurat się zganiła.
Gdy nos wreszcie przestał pulsować, przystanęła przy kartonach — na wierzchu jednego położyła instrukcję złożenia lampy, którą zaczęła ponownie studiować. Swoją drogą miała nadzieję, że ignorowanie Reginalda sprawi, że mu się znudzi i zostawi ją w spokoju, ale tak się, niestety, nie stało.
— Nie wygląda skomplikowanie — powiedział, zerkając przez ramię Iris na otwartą stronę cieniutkiej książeczki. Jego ciepły oddech połaskotał jej odsłoniętą szyję, poruszył luźnym kosmykiem upiętych włosów. Zatrzymał się tuż za nią. Nie dotykał jej, ale jego obecność była wyczuwalna. Wystarczy, żeby się wyprostowała i... czy on musiał ją tak osaczać?!
— Powinnam poradzić sobie sama.
— Ale nie musisz — rzucił lekko. — Razem pójdzie nam zdecydowanie szybciej. Poza tym podstawa jest dość ciężka, możesz mieć problem z jej przeniesieniem. — Jego palce postukały w dwucyfrową liczbę odpowiadającą wadze wspomnianego elementu oświetlenia. Ramię mężczyzny znajdowało się tuż po jej lewej, niewiele brakowało, a zacząłby ją obejmować.
— Okej — wymamrotała, odwracając powoli.
Znajdował się bliżej niż się spodziewała. Z kolei przez to, że w dalszym ciągu układał dłoń na pudłach za jej plecami (o które teraz wręcz desperacko się opierała, chcąc zwiększyć odległość między nimi), każdy, kto by tutaj zajrzał, mógłby wyciągnąć interesujące wnioski.
Niemniej Iri nie zamierzała tak łatwo dać się wytrącić z równowagi. Radziła sobie w gorszych opałach. Choć musiała przyznać, że ta przystojna buźka trochę ją rozpraszała. Odrobinkę.
— Nie musisz mi pomagać — zauważyła, unosząc lekko podbródek. Różnica wzrostu nie była między nimi znowu tak duża, ale przy takim kącie nachylenia wymagała pewnej korekty.
W błękitnych oczach Reginalda błysnęła jakaś dziwna twardość. Kobieta momentalnie zrozumiała, że tak łatwo się go nie pozbędzie. Co nim kierowało? Nie mógł po prostu cieszyć się wakacjami? Odpoczywać, jak pozostali?
— A może chcę?
Ta jego wszechpotężna, niezachwiana pewność siebie... chyba nikt mu nie odmawiał, a przynajmniej nie zdarzało się to za często. Coś w Iris drgnęło. Jakaś uśpiona do tej pory nutka, którą miała ochotę wygrać na tym prostym nosie.
— A co, jeśli tej pomocy nie chcę? — zagadnęła, przechylając głowę.
To było silniejsze od niej. Wszystko w niej drgało z ekscytacji w wyczekiwaniu na jego odpowiedź.
— Ach, więc to we mnie tkwi problem. — Zamiast się odsunąć, Reginald nachylił się mocniej w jej stronę, przez co kant ustawionych za nią kartonów boleśnie wbijał się w krzyż Iris. — Nie masz problemu z przyjmowaniem pomocy od Jaydena czy nawet samego Elijaha...
Miękły jej kolana. Miał piękne oczy, w których zamknięto wzburzone fale gniewu. A oprócz tego przystojną, fotogeniczną twarz, którą chciało się oglądać. I był tak cholernie blisko, że gdyby nieco zadarła podbródek, mogłaby go bez trudu pocałować.
Reginald Nelson wcale nie był problemem. Był arcyproblemem.
Utrudniał Iris normalne funkcjonowanie i w jakiś sposób sprawiał, że myślenie stawało się znacznie trudniejsze. I wcale nie chodziło o jego wygląd. Wdziała te wszystkie jego małe gesty, które wykonywał, choć wcale go o to nie prosiła. Zagadywał o organizację ślubu, chcąc trzymać rękę na pulsie, nie kłócił się, gdy przypadło mu prowadzenie samochodu, choć mógł wypić drinka jak pozostali i pozbyć się problemu. A teraz jeszcze te pudła — w zasadzie zainicjował ich przeniesienie.
Gwoździem do trumny okazało się jednak jego wczorajsze zachowanie. To, jak zainterweniował, choć wcale go o to nie prosiła. Po tylu latach samotności i wymuszonej nią samodzielności, pilnowania się na każdym kroku oraz bycia dla kogoś, a nie dla siebie, miło było poczuć się... zaopiekowaną.
Ale „to", już w stadium nieistnienia i konieczności ujmowania w cudzysłów, nie miało racji bytu. Nie, kiedy miała tak wiele do stracenia. Już raz straciła wszystko, na co tak ciężko pracowała.
— Dobra, znowu zrobiłem coś głupiego? — Sztorm, który szalał w jego oczach zaledwie chwilę temu nieoczekiwanie zniknął, zastąpiony przez szczerą obawę.
— Nie — zaśmiała się cicho, lekko, kręcąc przy tym głową. — Wierz mi, gdybyś mnie czymś wkurzył, stracilibyśmy kolejny karton szklanek.
— Ouć. — Przymknął jedno oko.
— Ouć — zgodziła się. Korzystając z jego rozluźnienia, prześlizgnęła się obok niego, zmierzając w kierunku wyjścia z garażu. A przynajmniej próbowała.
— Iris. — Uniemożliwił jej odejście, chwytając za nadgarstek. Choć objęcia jego palców były delikatne, mimowolnie wstrząsnął nią dreszcz. — Nie chodzi o Syrakuzy, prawda? — dodał ciszej, też niepewnie.
Domyśliła się, że wpatrywał się w jej plecy. Czuła na sobie spojrzenie Reginalda, a chęć uzyskania odpowiedzi stała się wręcz namacalna — zawisła w dusznym powietrzu garażu, jeszcze bardziej przytłaczając Iris.
— Nie, nie chodzi o Syrakuzy — zapewniła równie cicho, bo może... może jednak o to właśnie chodziło. — Wszystko jest w porządku.
Musiał jej uwierzyć, bo ją puścił, a ona czym prędzej wyszła z budynku.
Mamma mia.
-----------------------------------------------------------------------
Moi mili,
przepraszam za opóźnienie w publikacji rozdziałów. Dzisiaj zaległy z ubiegłej niedzieli, jutro z środy, a w niedzielę - niedzielny, zgodnie z deklaracją.
Z pozdrowieniami z Sycylii
Wasza Ada
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top