7 - szatnia
Lilith chodziła po szkole ze spuszczoną głową, czując jak wszyscy się na nią patrzą. Mocno trzymała swój zeszyt i dwie książki, bardziej przyciskając do piersi. Co chwilę ktoś kładł jej dłoń na ramieniu, krótko obejmował, czy pytał jak się czuje. Odpowiadała z uśmiechem, że wszystko w porządku. Na lekcjach zachowywała się normalnie, będąc aktywną i odpowiadając na pytania, nawet jeśli nauczyciele proponowali jej wcześniejsze wyjście. Zachowywała się mimo wszystko normalnie, będąc jedynie speszona taką uwagą na sobie. Idąc w stronę szatni dla chłopaków, czekała na kogoś aż wyjdzie, chcąc się dowiedzieć czy w środku jest pewien szatyn.
— Lukas. — spojrzała z uśmiechem na blondyna, który właśnie wyszedł z pomieszczenia.
— Cześć, Lil. Jak się czujesz? Potrzebujesz w czymś pomocy? — objął ją ramieniem.
— Dokładnie. Wiesz czy Jackson jest w środku? — jej srebrne oczy patrzyły zmartwione na wysokiego chłopaka.
— Jest i śmiało możesz wchodzić. Z tego co pamiętam, to wszyscy są ubrani. — rozczochrał jej włosy i odszedł z uśmiechem.
— Dziękuję! — krzyknęła za nim, wchodząc do środka.
Na wejściu zobaczyła tylko jednego chłopaka, który sznurował buty, mając słuchawki w uszach. Minęła go, zaglądając pomiędzy szafkami, zauważając potem dwie osoby. Ruszyła dalej, stając przy szafce szatyna i czekając na niego. Oparła się o nią, widząc chłopaka w samym ręczniki na biodrach. Chłopak uśmiechnął się na widok brunetki i idąc w jej stronę. Chwycił ją w objęcia, przytulając mocno, chowają twarz w jej szarym, dużym golfie.
— Czyli to ty jesteś ten bardziej przerażony? — zaśmiała się, odwzajemniając uścisk.
— To nie ja krzyczałem na widok trupa. — zaśmiał się, zaciągając się jej zapachem lawendy i przyciskając ją do szafek. — Jak się czujesz? — zapytał zmartwiony.
— Wszystko dobrze. Mama dała mi dużo leków na uspokojenie wczoraj. — oparła głowę o jego klatę. — Weź się w końcu ubierz.
— Podnieciłem cię? — odsunął się na kilka centymetrów, łapiąc ją w talii i przyciągając do siebie.
— Nie zapominaj co mnie kręci. — pstryknęła go w nos. — No i nie jesteś w moim typie.
— Jak zwykle myślisz o tym idiocie. — westchnął zdenerwowany, wykręcając oczami. — Dla twojej wiadomości, Scott jest teraz na wagarach z Allison. — od razu zobaczył w jej oczach smutek i jak zraniło to jej serce. — Może też się gdzieś wyrwiemy. Jako poszkodowani mamy do tego prawo. — uśmiechnął się zawadiacko, kładąc ręce na jej biodra.
— Łapy, blondyneczko. — uderzyła go po rękach, więc szybko je zabrał, odsuwając się krok i trzymając je w górze. — Chyba zapomniałeś jacy są moi rodzice, nigdy by nie pozwolili na to bym wagarowała. Prędzej wróciłabym do Meksyku. — skrzyżowała ramiona na piersi odwracając wzrok, patrząc na pewnego bruneta. — On chyba do ciebie. — wskazała na mężczyznę.
Jackson spojrzał w wyznaczonym kierunku, przełykając głośno ślinę na jego widok. Zaczął szybciej oddychać, co nie uszło uwadze dziewczyny.
— Akurat jestem tu do was. — patrzył na nich groźnie.
Wyczuł strach szatyna, ale niczego od brunetki. Spojrzał na nią groźniej, ale nic nie uzyskał, więc postanowił spróbować siłą. Złapał za jej ramiona i mocno przycisnął, będąc zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy. Wtedy ponownie wyczuł ten smród krwi, jak wtedy na boisku. Przeleciał po niej badawczym spojrzeniem, ale niczego nie zauważył. Ten duży golf i ciemne spodnie utrudniały mu zadanie.
— Co widziałaś? — przeszedł do rzeczy, patrząc jej w oczy i na sekundę zerkając na jej usta.
— Chodzi co o trupa, czy tę bestię? — szepnęła, patrząc zimno w jego oczy.
Coś było nie tak. Derek czuł, że jest jakaś inna. Nie przypomina tej dziewczyny, która pomagała mu z raną, ani tej z boiska. Była bardziej oziębła.
— Bestia.
— Czarne, ogromne cielsko i czerwone oczy. Odeszła po zobaczenia tej cudnej rany na karku Jacksona. — przekręciła lekko głowę, patrząc cały czas w jego oczy.
Derek puścił ją, przyglądając jej się chwilę. Jednak gdy tylko odsunął się na krok, poczuł mocne uderzenie w brzuch, kuląc się. Spojrzał w górę widząc pierwszy raz w jej oczach strach i ból. Zaraz nadleciał kolejny cios prosto w szczękę zadany kolanem. Miał szczęście, że jest wilkołakiem i szybką regenerację. Oddychał szybko, ponownie patrząc na dziewczynę. Jej dłonie się trzęsły i wtedy to zauważył. Na jej ramieniu pojawiła się mała, ledwo widoczna, czerwona kropka. Teraz już znał przyczynę tego zapachu.
— Lil... — szatyn objął ją delikatnie, obracając ich tak, by stała tyłem do mężczyzny. — Miałaś się nie bić w szkole. Co by twój ojciec na to powiedział? — na wzmiankę o ojcu wzdrygnęła się, co nie uszło uwadze starszego.
Derek odszedł bez słowa, muszą chwilę pomyśleć. Nie wyszedł jednak ze szkoły, zza ściany obserwując wejście do szatni dla chłopców. Czekał na tę dziewczynę. Skrywa mnóstwo tajemnic i coś go ciągnie właśnie do tego. Chce poznać prawdę, co go dziwi, bo przecież oni prawie wcale się nie znają. Jedyne co słyszał to to, że wołają na nią "Lil", a on jej się do tej pory nie przedstawił. Drzwi się otworzyły, a brunetka wyszła na zewnątrz.
— Dzisiaj u mnie? — szatyn głaskał ją po policzku, mając na sobie jedynie spodnie i skarpetki.
— Wątpię. Papa nie wypuści mnie po ostatniej akcji. Widzimy się wieczorem u mnie. — pocałowała go w policzek, odchodząc w swoją stronę.
Obserwował jak Jackson przygryza dolną wargę i ze szczerym uśmiechem wszedł z powrotem do środka. Hale zaczął iść za dziewczyną starając się by go nie zauważyła. Nie szła na lekcje, szła w kierunku kotłowni. Rozglądając się po korytarzu, sprawdzając czy nikogo nie ma, chciała wejść nie zauważona. Gdy nikogo nie było otworzyła mocne drzwi, schodząc na dół po schodach, by otworzyć kolejne drzwi. Derek podążał za nią, zachowując przy tym odpowiednią odległość. Znaleźli się gdzieś na tyłach za wieloma pudłami i rurami. Brunet patrzył jak kładzie torbę na dużej skrzyni, siadając zaraz na drugiej obok. Brała głębokie wdechy, by się uspokoić i wyjęła swoją apteczkę. Delikatnie chwyciła za swój golf, powoli go zdejmując. Derek patrzył jak zdejmuje ubranie, ukazując swoje ciało i biust zakryty czarnym stanikiem. To co wtedy zauważył przeraziło go. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jej ciało... ramiona, barki, nadgarstki, od podbrzusza do szyi. To było wszędzie, nieważne gdzie spojrzał.
— Nie mów nikomu. — jej wzrok wbił się w podłogę, a on wiedział, że ona go widziała.
Wyszedł ze swojej kryjówki, idąc do niej. Stanął przed nią, skanując wzrokiem każdą część jej ciała. Widziała zarysy mięśni i ze deską na pewno nie jest, choć reszta go przerażała.
— Nikt nie może wiedzieć. Ty też nie powinieneś. — spojrzała mu w oczy, pozwalając mu zobaczyć swoje łzy i ból.
Derek mając problem z reakcją, postanowił pokazać choć odrobinę serca. Usiadł obok niej i delikatnie objął, uważając przy okazji, ją w talii. Nie wiedział co powiedzieć, co ma innego zrobić.
— Jesteś jedyną osobą z zewnątrz, która to widziała i jeszcze żyje. — z drżącymi rękami starła łzy.
— Nie powiem nikomu. — ponownie zerknął na jej ciało.
— Dziękuję. Tak przy okazji, nazywam się Lilith Gonzales, z rodziny Łowców zmiennokształtnych... — zerknęła na niego smutnym spojrzeniem, sprawiając swoimi słowami zdziwienie u mężczyzny. — I tych, których ludzie nie powinni znać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top