p r o l o g
Niezależnie od tego, gdzie żyjemy, nasze marzenia są skrajnie różne i Sayla bardzo dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego, kiedy ojciec po śmierci pierworodnego postanowił ją do siebie przygarnąć, zrozumiała, że życie nie będzie proste. Córka szlachcica i pokojówki. Bękart, którego własny ojciec się wyparł, a następnie zostawił z chorowitą, słabą matką na prawdopodobną śmierć. Gdy jednak okazało się, że nie ma spadkobiercy, zamiast oddać swój majątek w ręce innej rodziny szlacheckiej, przygarnął ją. Słabą, aczkolwiek przepełnioną magią dziewczynkę, której matka zdążyła umrzeć dwa lata wcześniej i niechybnie, gdyby nie starszy brat nastolatki, ta również podzieliłaby los rodzicielki z powodu głodu lub zimna. Rufus był jednak inny od ojca. Empatyczny, pełen dobra oraz szlachetności jak jego magia. Był osobą, którą Sayla kochała i szanowała, a także magiem, którego śmierć przeżywała najdłużej.
Prawdą było, że kochała swoją matkę, jednak to z bratem spędziła więcej czasu. To on pokazał jej zakon, zaprowadził ją do miejsca, w którym odebrała swój czterolistny grymuar. Cieszył się z nią, a także pomagał w trakcie ćwiczeń. Robił to, dopóki cesarz nie wysłał go na misję, na której poległ. Ciało było zbyt zniszczone, by móc chociażby rozpoznać jego twarz. W tym wszystkim, najgorszy był jednak jej ojciec, który dostrzegając ją w tłumie, bez słowa podszedł do niej i zabrał ze sobą. Po prostu wyrwał z grupy i zaciągnął do twierdzy, którą śmiał nazywać bezczelnie domem. Sprowadził ją do złotej klatki, z której wychodzić mogła jedynie w określonych porach dnia. Ubierana była w najwytworniejsze suknie, choć nie rozumiała dlaczego. Z osoby wychowanej na ulicy nie da się zrobić księżniczki. Tak myślała. Nie taki był jednak cel jej ojca.
— Nie zgadzam się. — Salę jadalną wypełnił dumny, przepełniony zdenerwowaniem i irytacją głos. — Skończyłam ledwie dziewiętnaście lat. Nie jestem gotowa na małżeństwo — syknęła wrogo młoda kobieta, wstając od stołu.
— Nie masz nic do powiedzenia. Decyzja została już podjęta. Wyjdziesz za Kirscha w przyszłym tygodniu. — Ton mężczyzny sprawił, że białowłosa zadrżała. Zacisnęła dłonie w pięści, na których pojawił się lekki szron. — Oficjalnie poznasz go jutro. Wracaj do swojego pokoju.
Białowłosej nie trzeba było powtarzać dwa razy. Odsunęła krzesło, by z hukiem je zasunąć. Mocnym krokiem, stukając głośno obcasami o podłogę, przemierzyła pomieszczenie, by trzasnąć drzwiami. Po wykonaniu tej agresywnej czynności, puściła się biegiem przed siebie, podciągając sukienkę. Udała się prosto do swojej sypialni.
Będąc w swoich czterech ścianach, całkowicie wolnych od służby i rozkazów ojca, w końcu mogła odetchnąć. Opaść bezwładnie na łóżko i wpatrywać się w biały, jedwabny baldachim o złotych wzorach, na przemian przeplatanych z zimnym błękitem.
Spojrzała z niezrozumiałym sobie zainteresowaniem na wzory. Każdy wyglądał jak osobne życie. Osobny człowiek. Jeden byłby nic nieznaczącą nicią. Wszystkie razem tworzyły jednak piękną, kolorową ścieżkę.
Znała rodzinę Vermillionów, ale zdecydowanie nie chciała wychodzić za mąż, za Kirscha. Był dla niej zbyt narcystyczny i arogancki, a jego zainteresowanie zdobyła w sposób tak płytki, jak kałuże po lekkiej mżawce. Mężczyzna zwrócił na nią uwagę jedynie przez niejako fascynujący wygląd. Młoda kobieta biła bowiem na głowę ogromną większość kobiet, co zawdzięczała w dużej mierze matce. Chora na albinizm miała alabastrową, niemal przezroczystą skórę i długie, białe do pasa włosy z grzywką zakrywającą czoło. Brak jakichkolwiek znamion i blizn również dla szlachcica okazał się atrakcyjny. Sprawiło to, że po niemal roku prób romansu, ostatecznie postanowił udać się do jej ojca, by prosić ją o rękę. Odpowiedź rzecz jasna była oczywista. Każdy marzył o dołączeniu do królewskiej rodziny i taka okazja nie zdarzała się zawsze. Sayla nawet nie wiedziała, dlaczego czuje się tak bardzo zraniona. Mimo, że nienawidziła ojca, nigdy nie spodziewała się, że ten ją sprzeda. Że pozwoli w ten sposób swojemu rodowi wymrzeć w tak żałosny sposób.
Białowłosa zeszła z materaca z ciężkim westchnieniem, zrzucając z siebie suknię i pozostawiając ją na środku pokoju. Nie potrafiła współczuć pracującym w domu pokojówkom, które przy każdej możliwej okazji obgadywały ją, czy jej zmarłą matkę. Nie raz słyszała ostre, brutalne słowa o sobie, co dodatkowo ją irytowało. Podobnie zresztą jak sztuczne uśmiechy na ich wężowych twarzach.
Podeszła do szafy, wyrzucając z niej poszczególne rzeczy. Zdawała sobie sprawę, jak dziecinne było jej zachowanie, jednak był to jedyny sposób w domu na wyrzucenie z siebie frustracji poza treningiem.
Założyła ostatecznie krótką, brązową spódniczkę i przylegającą do ciała błękitną bluzkę z białymi elementami, zapinaną na kryształowe guziki. Nie pominęła swoich ulubionych elementów garderoby, jakimi były białe pończochy, na które nakładała wysokie, skórzane buty.
Ruszyła w kierunku wyjścia, zaplatając w trakcie warkocza. Otworzyła drzwi, by stanąć nagle jak skamieniała. Spojrzała w górę, a jej brwi mimowolnie się zmarszczyły. Wzrok wyrażał zarówno irytację, jak i zrezygnowanie.
— Won.
— Ciebie też miło widzieć, Say — Mężczyzna nie dokończył, gdyż jego nos niemal spotkał się z drzwiami. Kirsch westchnął głośno i przeciągle. Położył na nich dłoń, próbując je otworzyć. Bezskutecznie. — Sayluś, mam propozycję.
— Idź sobie! Nie widzisz, że mnie nie ma?!
— Wiem, że jesteś! Chciałem ci zaproponować wycieczkę!
— Czy mam ci to przeliterować, cholerny narcyzie?!
— Idziemy na egzaminy na magicznych rycerzy! Będziesz brała w nim udział.
Drzwi tak samo szybko, jak zostały zamknięte, otwarły się. Sayla spojrzała podejrzliwie na szlachcica, który uśmiechał się chytrze. Wyszła zaledwie krok poza swoją bezpieczną przystań, by stanąć twarzą w twarz z dużo wyższym od siebie mężczyzną. Wyminęła go, idąc w stronę wyjścia z domu.
— Niech będzie, ale wiedz, że w życiu nie wybiorę Koralowych Pawi.
— Liczę na to! W fioletowym byłoby ci nie do twarzy, Sayluś!
Dziewczyna obserwowała, jak wszyscy inni kandydaci odpędzają się od antyptaków. Zwierzęta nie dawały im spokoju, kiedy ona sama i niejaki Yuno stali spokojnie nienaruszeni. Najgorzej miał jeden z chłopców, którego owe stworzenia obsiadły. Dzieciak musiał uciekać, wywołując na twarzy albinoski lekki uśmiech. Widząc, jak wpada na ogromnego, napakowanego mężczyznę, jej uśmiech zrzedł, a twarz wyrażała jedynie zażenowanie. Nawet nie doszło do testów, a chłopiec był już spalony. Nie ze względu na antyptaki, a wejście w drogę jednemu z kapitanów. Temu najbrutalniejszemu.
— Boże, miej duszę tego chłopca w opiece, nie wie bowiem, co uczynił.
Obserwowała jakiś czas rozwój wydarzeń, aż uniósł się gwar. Na scenę weszli kapitanowie oddziałów. Sayla prychnęła, widząc stojącego za kapitan Koralowych Pawi Kirscha. Mężczyzna mrugnął do niej, na co nastolatka odwróciła się do mężczyzny plecami, próbując nawiązać jakąkolwiek konwersację, co było oczywiście bezskuteczne. Uwaga wszystkich skupiła się na kapitanie Złotego Świtu, który wyjaśniał kolejne zadanie. Ona jednak nie zastanawiała się na tym zbytnio i dostając w dłoń miotłę, od razu domyśliła się, o co chodzi. Usiadła na niej wygodnie, lekko panikując. Latanie nigdy nie było jej mocną stroną. Złapała za jej trzon i odepchnęła się nogami od ziemi, próbując balansować na wysokości. Przeklęła siarczyście, widząc, jak drewno powoli pokrywa się szronem.
Rozejrzała się po okolicy i odetchnęła z ulgą, że nie idzie jej wcale najgorzej, a są nawet osoby, które nie potrafią na podstawowym środku lokomocji utrzymać równowagi. Zdarzył się również jeden przypadek, niemogący w ogóle oderwać się od ziemi. To ją nieco uspokoiło i skupiła się na kapitanach, którzy widocznie próbowali wzrokiem ogarnąć wszystkich adeptów magicznej sztuki.
Jej oczywistą przewagą był wiek. Grymuar otrzymała kilka lat temu, więc potrafiła używać odpowiednio swoich zaklęć i czuła się silniejsza od przeciętnego piętnastolatka z grupy. W końcu w przeciwieństwie do pewnej części, na spokojnie utrzymywała się na miotle, chociaż ta stawała się powoli lodową figurą. Na całe szczęście zostało przedstawione kolejne zadanie. Mogła więc dotknąć w końcu stopami podłoża i oddać środek lokomocji, którego szczerze nienawidziła.
Rzut do celu przy pomocy magii również okazał się jedną z najłatwiejszych rzeczy. Nie używała za dużo energii, a mimo to, jej tarcza pokryła się lodem. Podobny efekt uzyskał brunet, który podobnie jak ona, dzierżył czterolistny grymuar.
Wzrok Salyi spotkał się ze złotymi tęczówkami Yuno. Oboje wiedzieli, że ich największym rywalem są oni sami. Sprawiło to, że serce Eucliffe zabiło na chwilę mocniej. Chciała walczyć od tak dawna, ale jako ostatnia przedstawicielka szlacheckiej rodziny Lore, nie mogła. To Kirsch prawdopodobnie wywalczył dla niej tę możliwość, chociaż nie zamierzała za to dziękować, pomimo oczywistej wdzięczności. Nie jemu.
Wszystkie zadania poszły jej równie sprawnie, chociaż wyjątkową trudność sprawiło jej rozwinięcie nasionka. Nie pojawiła się nawet łodyżka, bo całe ziarenko szybko pokryło się lodem i szronem. Poprosiła o kolejne i następne, aż zadanie się skończyło. Jej magia nigdy nie dawała życia i nikt nie wiedział o tym lepiej niż sama użytkowniczka tej niszczycielskiej mocy.
Ostatnie zadanie przyjęła niejako ze zdziwieniem, chociaż wiedziała, że walki jeden na jeden są codziennością. Sparingi były naturalną częścią treningu, a w tym wypadku – także najlepszą okazją przedstawienia swoich umiejętności, a że Sayla chciała mierzyć wysoko, bez skrępowania podeszła do – jej zdaniem – najsilniejszego z nastolatków. Chłopak był od niej o głowę wyższy, a mimo to czuła się pewnie. Spojrzała na niego wyzywająco i mogłaby przysiąc, że widziała w jego oczach niebezpieczny błysk. Identyczny jednak pojawił się u niej. Mieli iść na całość, w końcu mogli sobie na to pozwolić.
— Czy zostaniesz moją parą? — zapytała nonszalancko, uśmiechając się złośliwie, na co ten podniósł jedynie lekko brwi i skinął głową. Słyszała szepty. Wiedziała, o czym gadają. Większość na arenie znała ją jako bękarta. Na dodatek, jako przeciwnika wybrała dzieciaka z gminu w tak kontrowersyjny, wyzywający sposób. Nie czuła się jednak z tym źle. Wręcz przeciwnie, kątem oka obserwowała, jak na czole Kirscha pojawia się żyłka. Widziała ją nawet z tak dużej odległości i mogła przysiąc, że gdyby nie obserwował jej tak zawzięcie, prychnęłaby.
Zgłosili swoją parę prowadzącemu egzamin i usunęli się na bok, obserwując pojedynki. Pierwszy w jej mniemaniu miał być szybki. Dzieciak, który walczył, był przez nią nieco obserwowany i wiedziała, że nie posiadał prawdopodobnie nawet grama magii. Nie czuła jej od niego. Jak zdziwiona była, gdy ten wyciągnął z grymuaru wielki, zardzewiały czernią miecz i powalił przeciwnika jednym atakiem. Sayla otworzyła usta, uśmiechając się lekko. Ta walka choć krótka, podekscytowała ją. Wynik był spodziewany, ale jak się okazało – niepoprawny. Dzieciak bez many jakby anulował zaklęcie drugiego, władającego magią brązu. Można nawet rzec, że samochwała został wymazany przez teoretycznie "łatwy cel". Zapewne za takiego go miał.
Asta (bo tak miał na imię chłopak, który wygrał), zyskał dzięki temu kilka punktów w oczach kapitanów, zapewne jednak za mało. Wciąż był z plebsu, a jedyne, czym mógł się pochwalić, to jeden wygrany sparing.
Czekała cierpliwie na swoją kolej, a gdy ta nadeszła, spojrzała na Yuno, będącego jej przeciwnikiem, który skinął lekko głową w akcie szacunku, co odwzajemniła. Wyjęła biały, pokryty wypukłymi płatkami śniegu grymuar o czterech kończynach. Gdy Yuno wykonał ten sam ruch, wiedziała, że się zaczęło. Jej dłonie lekko drżały, a mana wokół niej zmieniła się. Stała się lodowata, co pokazywała para wylatująca z ust jej i innych kandydatów na magicznych rycerzy, którzy poczęli rozcierać swoje przedramiona dłońmi.
— Kaze Maho: Bouran no Tou.
— Kouri Maho: Fubuki.
Ogromny pisk rozniósł się po trybunach, gdy dwie potężne magie zderzyły się ze sobą. Tornado Yuno nacierało na śnieżną burzę rozpętaną przez Sayle i tworzyło ogromne spustoszenie. Jedynie chłodna reakcja kapitana Karmazynowych Lwów pozwoliła na ochronę pozostałych egzaminowanych i widowni, a dwójka błogosławionych przez manę, nie używała nawet pełni swoich mocy, a strzępka. Szron jednak osiadał coraz mocniej na ciele Eucliffe, przez co ta przeklęła, czując, jak ogromne zimno przechodzi jej ciało, które słabło. Nie była w stanie kontynuować walki, chociaż w zasadzie ta jeszcze się nie zaczęła. Nie chciała odpuścić, jej celem było pokonanie Yuno i pokazanie, że jest na tyle silna, by zostać magicznym rycerzem. Kiedy jednak wyciągnęła dłoń przed siebie, ta już pokrywała się cienką warstwą lodu. Mogła też przysiąc, że czuje osiadający na twarzy szron. Musiała anulować zaklęcie, jednak tornado zamiast uderzyć w nią, jedynie łagodnie musnęło jej ciało ciepłym powietrzem. Mimo to, i tak została uderzona drobnymi ziarenkami piasku.
Przegrała jedynie dlatego, że jej ciało było słabe i najwyraźniej Yuno to zauważył, bo gdy prowadzący podał wynik, brunet podszedł do niej. Chociaż jego twarz nie zdawała się pokazywać żadnych emocji, w oczach mogła dostrzec lekką troskę.
— Wszystko w porządku?
— Jasne, przegrałam tylko pojedynek z piętnastolatkiem i prawdopodobnie nie dostanę się do zakonu, do którego chcę, ale to nic takiego — mruknęła sarkastycznie, wywracając oczami. Zeszła razem z przeciwnikiem z areny, pozostawiając miejsce następnym wyczytanym numerkom, ponieważ tym byli aktualnie. Cyferkami, nic nie znaczącymi, bezimiennymi.
— Bez szans — rzucił, oddalając się. Najwyraźniej preferował samotność, a białowłosa nie zamierzała nawet dotrzymywać mu towarzystwa.
Kolejne walki odbyły się szybko, choć zdecydowanie nie były tak spektakularne, jak ta dwojga właścicieli czterolistnych grymuarów, toteż wydawały się na swój sposób nudne dla większości kapitanów i ich towarzyszy. Stojący za Dorothy Unsworth Kirsch nie mógł wyjść z podziwu, jak szalenie potężną ma narzeczoną. Na dodatek piękną. Czuł, jakby wygrał los na loterii, chociaż w rzeczywistości sam wymusił tą wygraną. Czy to szantażem, czy urokiem osobistym, czy nawet kupnem. Nie włożył żadnego wysiłku, by faktycznie zasłużyć na dziewczynę, jaką była Sayla, czego niestety nie zauważał. W mniemaniu Vermilliona wystarczyło załatwienie jej dostania się do magicznych rycerzy, w końcu od dawna o tym marzyła. Nie wiedział jednak, że tak oczywiste przekupstwo nigdy nie zadziała na kobiece serce.
Nadszedł czas wyników.
Eucliffe czuła ogromny stres, zwłaszcza, że przed nią ocenianych miało być aż dwustu dwunastu magów. W końcu zapisała się jako ostatnia (chociaż prawda była taka, że to Kirsch wpisał ją na listę, zanim jeszcze przyszedł ją o tym poinformować). Musiała więc słuchać kolejnych to płaczów i lamentów dzieciaków, które się nie dostały do żadnego z oddziałów. W milczeniu przyjęła podniesienie dłoni przez wszystkich kapitanów, gdy doszło do wyboru Yuno, a dokładniej numeru sto sześćdziesiątego czwartego. Podobnie (nie)zareagowała na wybór Asty przez kapitana Czarnych Byków, co akurat nieco wprawiło ją w dezorientacje. Nie spodziewała się, że Yami Sukehiro przyjmie do oddziału chłopca, który nie dość, że nie posiada magii, to także wlazł mu pod nogi.
Kolejne wybory wcale nie były bardziej optymistyczne. Dochodziła dwusetna osoba, a zaledwie garstka, złożona z piętnastu osób, dostała się do chociaż jednego oddziału. Czy zawsze kapitanowie tak surowo oceniali egzaminowanych? A może jedynie ona odniosła takie wrażenie, bo wcześniej była jedynie obserwatorem? Nie mniej, stres zjadał ją od środka, a nogi stawały się coraz bardziej miękkie. Jak się okazało, faktycznie wyczytano ją jako ostatnią.
Jako numer dwieście trzynasty stanęła przed ludźmi, którzy mieli zadecydować o jej przyszłości. Przez chwilę nikt nie podniósł ręki i Eucliffe już czuła, jak żółć zalewa jej gardło ze stresu, a przed oczami pojawiają się mroczki. Dzielnie jednak trzymała się, a gdy w górę uniosła się pierwsza dłoń, za nią poszły kolejne i kolejne. Co prawda nie osiągnęła wyniku Yuno, została odrzucona przez Srebrne Orły, Zielone Modliszki i Purpurowe Orki, ale mimo to nie mogła narzekać. Niewielu z egzaminowanych mogło poszczycić się tak wielkim wyborem poza nią i magiem wiatru, z którym jak się okazało, miała skończyć w jednym oddziale.
— Chciałabym dołączyć do Złotego Świtu — powiedziała spokojnie. Widząc twarz Kirscha, mogłaby przysiąc, że kłamał, mówiąc, że nie chce, by Sayla została pawiem. Widziała ogromny zawód na jego twarzy, a zarazem ulgę. Jako kolejny jej wzrok przykuł sam kapitan Złotego Świtu, który obserwował ją nieodgadnionym spojrzeniem. Stojący za nim mężczyzna wcale nie ukrywał swojego zainteresowania i lekkiej pogardy. Nie mogła się powstrzymać, prychnęła i odwróciła się na pięcie, odchodząc w stronę grupy złożonej z dwóch osób. Jej i Yuno, czyli jedynych nabytków Williama Vangeanca'a.
Teraz pozostało spotkać się z kapitanem i wrócić do domu, by spakować rzeczy i wyjaśnić ojcu, co zaplanował dla niej jego przyszły zięć. Ciekawa była, jak ten zareaguje na fakt dokonany, jakim była jego córka w Złotym Świcie.
Wchodząc do domu, czuła z kilometra zapach cygara. Kirsch zmarszczył nos, najwyraźniej równie rozdrażniony wonią tytoniu jak ona. Kroczyli spokojnie przez cały dom rodziny Lore, aż natknęli się na drzwi prowadzące do gabinetu ojca Sayli. Dziewczyna mimowolnie poczuła, jak przechodzą ją ciarki. Nie lubiła tego pomieszczenia i miała okazję w nim gościć może z dwa razy od zamieszkania w willi. Pokój był duży, jakby pusty i wypełniony zarazem. Zimny, bez wyrazu, udekorowany głowami wypchanych zwierząt, niekoniecznie tych drapieżnych, których z reguły ciemne futra odznaczały się mocno na białych ścianach. Nawet meble z białej brzozy nie miały charakteru. Sayla mogłaby przysiąc, że cały gabinet jest odwzorowaniem postaci jej ojca.
Zapukała niepewnie. Nie musiała czekać długo na pozwolenie wejścia, więc wykonała to bez większego namysłu. Mężczyzna jak zwykle siedział z nosem w dokumentach, ignorując obecność przybyłych.
— Ojcze. Dołączyłam do Złotego Świtu — rzuciła bez ogródek, krzyżując ręce na piersiach. Cygaro w dłoni starego szlachcica zastygło w bezruchu. Atmosfera zaczęła się zagęszczać, a Kirsch jedynie obserwował wszystko z boku, gotów zainterweniować. Chwilowo jednak pozostawał bierny, nie widząc sensu we wtrąceniu się w ewentualną dyskusję.
Siwiejący mężczyzna uniósł w końcu spojrzenie. Patrzył gniewnie na córkę, a jego twarz płonęła czerwienią. Zgasił cygaro, widocznie starając się powstrzymać furię. Widział blondyna i jak bardzo by chciał go zignorować, tak nie mógł. Vermillionowie byli wyżej w hierarchii, więc jedno słowo Kirscha mogło zniszczyć jego i przyszłe pokolenia noszące nazwisko Lore.
— Jak to "dołączyłaś do Złotego Świtu"? — wysyczał w odpowiedzi, rzucając papiery na stół. — Masz być do cholery spadkobiercą mojego nazwiska! Mojego majątku! A nie cholernym magiem! Kto ci pozwolił wziąć udział w egzaminie?! — krzyczał, uderzając co raz pięścią w stół. Ogromna fala odrzucającego chłodu przeszła przez pokój. Innego niż ten Sayli. Ten był wrogi, niebezpieczny, gotowy skrzywdzić wszystkich, którzy mu się nie poddadzą.
— On. — Białowłosa nie przejmując się szałem ojca, wskazała Kirscha, który skinął głową, potakując. W wypadku innego szlachcica bałby się coś takiego potwierdzić, widząc wcześniejszą reakcję, jednak Fabios był inny. Bardziej niż o rodzinę, troszczył się o swoje włości i blondyn miał zamiar wykorzystywać to tak często i tak mocno jak tylko mógł. Z jednej strony, by zdobyć Sayle, a z drugiej faktycznie pozwolić jej się uwolnić ze szponów tak zawistnego i pełnego nienawiści człowieka.
Twarz Lore pomimo gniewu nieco złagodniała. Jego oczy jednak dalej płonęły, a z gardła, gdy mówił, poza dźwiękiem sączył się jad.
— Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego znalazła się ona na egzamine na magicznego rycerza?
— Pana córka ma na imię Sayla — poprawił go Vermillion, zerkając na dziewczynę, na której jego obrona nie zrobiła wrażenia. Przyjął to z bólem serca, jednak kontynuował rozmowę z jej rodzicielem. — Uważam, że zasłużyła ona podjęcia się próby zdania egzaminu. Mało tego, poszło jej wyśmienicie i dostała się do Złotego Świtu. Czyż to nie powód do dumy?
— Ma słabe ciało. Jej magia ją wyniszcza, a ty chcesz ją zmusić do używania jej? Złoty świt odebrał mi jedynego dziedzica.
— Ja wciąż żyję. I przeżyję. Dziś się pakuję i udam się od razu do kwatery Złotego Świtu, ojcze. Nie masz już nic do powiedzenia, od kiedy poszłam, zdałam egzamin i skończyłam pełnoletni wiek. Także, twoje oficjalne "poznanie" mnie i Kirscha nie wypali.
Vermillion przełknął ślinę, czując, jak dwie mroźne moce zderzają się, walcząc o dominację. Z jednej strony ojciec – nienawidzący własne dziecko, zmuszony, by zająć się nim z powodu śmierci potomka, a z drugiej córka – nienawidząca rodziciela, który pozwolił umrzeć jej bratu i matce. Który wyrwał ją z jej biednego, jednak w miarę stabilnego i wolnego życia, a następnie zamknął w złotej klatce, w której liczba zakazów mocno górowała nad przywilejami.
Sayla nie miała zamiaru dłużej walczyć. Uniosła wysoko głowę i wyszła z pokoju, zostawiając Kirscha samego z jej rozdrażnionym ojcem. Musiała się spakować i dostać do kwatery. To był na tamtą chwilę jej jedyny priorytet.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top