Rozdział 6
George w pierwszym odruchu zmierzył mnie wzrokiem, od dołu do góry. Ściągnął brwi, wyjmując spomiędzy zębów tlącego się papierosa i domknął drzwi za swoimi plecami. Na twarzy pokrytej zarostem, pojawił się grymas niezadowolenia. Nie podziałało na mnie to jednak odpychająco — przyzwyczaiłam się, że mąż mojej przyjaciółki nie przepadał za moim towarzystwem.
— Czego? — rzucił, po tym, jak ruszyłam w jego kierunku. — Chyba sobie kpisz, że zostaniesz tu z tymi tobołkami?
— Nie spóźnisz się do pracy? — zagadnęłam, pragnąc przypomnieć mu, po co wyszedł. Nie pragnęłam się z nim kłócić. Nie dzisiaj. Nie w takiej chwili, gdy wiedziałam, że widzieliśmy się po raz ostatni.
Z bliska wydawał się dużo starszy niż ostatnim razem, kiedy go spotkałam. Cienie pod oczami sięgały niemal do policzków, a zaraz nad nimi widoczne były zmarszczki. Włosy nabrały srebrnego blasku, gdzieniegdzie pozostawiając ciemnobrązową poświatę młodości. Również przytył. Koszula o butelkowym kolorze opinała się na jego ramionach, jakby chciała pokryć każdy milimetr jego skóry. Spodnie, niegdyś uwiązane na pasek, teraz ciasno przylegały do bioder, odznaczając muskularne uda.
George zawsze był przeciwieństwem Charlesa. Nie tylko w wyglądzie, ale także w zachowaniu, statusie majątkowym oraz dążeniami do sukcesu. Łączyła ich jedynie miłość i troska w stosunku do osób, na których im zależało. Oboje byli gotowi bronić swoich bliskich, nawet jeśli napastnikiem miałaby się okazać zaufana istota, widywana każdego dnia.
— Obudzisz Bradleya.
— Przyszłam tylko na chwilę. Chcę...
— Nie może to poczekać? Kiedy, no nie wiem, nie będzie trzecia nad ranem?
— Charlotte? — doszedł do mnie głos Courtney od strony mieszkania.
Korzystając z ostatniego momentu, zacisnęłam palce na jego przedramieniu. Widziałam, jak na mnie spojrzał. Był zaskoczony moim zachowaniem. Przeczuwałam, że zdezorientowała go także niecodzienna wizyta o tak później porze. Zgadywał, że coś na pewno musiało się stać, że nie poczekałam z tym do rana. Błądził myślami, układając najgorsze scenariusze, jakie mogłyby zaistnieć w słonecznym Los Angeles. Pozwalał sobie choć raz na stopienie serca z lodu, okazując granę współczucia.
Bez słowa przeszłam przez próg wrót. Przyjaciółka trzymała małego chłopca na rękach, rytmicznie kołysząc się na boki. Patrzyła na mnie pytająco, lecz powstrzymywała się od mówienia. Przychodziło jej to z trudem. Brak pytań sprawiał, że robiła się blada, się nie uśmiechała. Jej ruchy stopniowo zanikały, jakby z sekundy na sekundy ulegały wypaleniu. Cierpliwie czekała aż TO powiem i ocalę sobie życie. Zapewne zorientowała się, że torba nie była dodatkiem do stroju.
Otworzyłam usta, ale gdy zobaczyłam w jej oczach łzy, od razu je zamknęłam. Przeczesała palcami włosy Bradleya, jakby próbowała się uspokoić. Nuciła coś pod nosem, kiedy dwulatek zaczynał głośno łkać.
Namawiała mnie wiele razy na ucieczkę, więc sądziłam, że tego właśnie chciała. Jednak w tamtej chwili, trudno było mi to stwierdzić. Nie wyglądała na najszczęśliwszą osobę pod słońcem.
— Anthony powiedział, że mi pomoże — odezwałam się w końcu, przerywając ciszę. — Miałam nikomu nie mówić, ale to twój brat i... Miałam uciec bez pożegnania?
Wzruszyła ramionami, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Pierwszy raz widziałam ją taką zestresowaną.
— To dobrze. Gdzie cię wysyła? — wykrztusiła cicho.
— Nie wiem. Na razie mam się z nim spotkać i wtedy pewnie ustalimy szczegóły — przyznałam, napotykając na sobie wzrok dziecka. Aniołek, z kręconymi włoskami oraz uroczymi dołeczkami w policzkach, obserwował mnie czujnie. Mrugał załzawionymi oczyma, jakby wiedział, co się szykowało. Jego wzrok wydawał się prześwietlać mnie na wylot.
Zazdrościłam Courtney, pomimo tego, że miała ubogie życie. Każdej najmniejszej rzeczy, jakiej za pieniądze nie można było kupić. Pożądałam przyziemnych rzeczy, ludzkich, pełnych dobrej energii. Jej gorącej miłości z partnerem, pozbawionej agresywnych wątków. Rodziny, dającej wsparcie i przywołujące pozytywne wspomnienia z czasów dzieciństwa. Cudownego synka, budzącego we mnie skraje emocje oraz myśli, przez którymi starałam się ukrywać.
Bradley przypominał mi Charliego. Tak właśnie wyobrażałam go sobie — wzór godny młodego Herkulesa. Piękny, silny, porywający serca.
— Charlotte, to jest najlepsza opcja dla ciebie. Charles nie jest normalny — odparła, wkładając do ust Bradleya niebieski smoczek. — Gdybyś powiedziała mu, że odchodzisz, nie wyszłabyś żywa z tego domu. Nie pozwoliłby, żebyś go zostawiła, a jeśli nawet, nie dałby ci spokoju. Ucieczka jest najlepszą opcją, najbezpieczniejszą.
— A co jeśli popełniam błąd? — zagadnęłam, starając się przemyśleć to jeszcze raz. — Co, jeśli odchodząc od niego, stanę się ćpunką? Może to Charles trzyma mnie w ryzach...?
— Przestań — burknęła, nieco ostro, jak na nią. Chciała sprowadzić mnie na ziemię, otworzyć mi oczy oraz ukazać najlepszy wybór. Ona zawsze miała racje, to ja się myliłam. — To przez niego się nią staniesz, jeśli nie skorzystasz z szansy. To twoja jedyna opcja. Mój brat ci pomoże i wszystko będzie w porządku. Uwolnisz się od niego, to powinno być w tej chwili najważniejsze. To, co zrobisz dalej, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. A ja wierzę, że pewnego dnia nie przywitasz się ze złotym strzałem.
Drgnęłam, kiedy zacisnęła palce na moim ramieniu. Kąciki jej ust powędrowały ku górze, a po policzkach spłynęły łzy. Starałam się być silna, lecz widok rozbitej przyjaciółki nie ułatwiał mi zadania.
— Zawsze byłaś ponad to i za to cię podziwiałam — przyznała, patrząc mi oczy. — Jesteś najsilniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Czuję się zaszczycona tym, że jestem twoją przyjaciółką.
Otarłam łzy, spływające po policzkach i wzięłam głęboki wdech. Drżałam, pomimo tego, że nie było mi zimno. Szczęka zesztywniała od niecodziennego grymasu. Paznokcie wbiły się w skórę, wyzwalając ból, trzymający w ryzach moje życie. Byłam kupką umierającej egzystencji, zatracając wszystko to, co znałam. Lada moment ziemia miała się rozstąpić, a resztki człowieczeństwa wpaść do rozszalałego wąwozu, pełnego nieznanych rzeczy.
— Kiedyś jeszcze się zobaczymy? — zapytałam po dłuższej chwili ciszy.
Pokiwała głową z pełnym przekonaniem. Dotknęła kłykciami mojej twarzy, okolic, w których znajdowała się blizna. Nienawidziłam, kiedy to robiła — ona natomiast lubiła badać każdy odcinek nadszarpniętej skóry, jakby wyobrażając sobie moment jej skazy. Nigdy nie poznała historii rozległej szramy i tak już na zawsze miało pozostać. Nie zasługiwała na drastyczną prawdę, a ja nie chciałam ujrzeć współczucia. Wystarczyło, że znało ją kilka osób, w tym Charles.
— Pewnego dnia zadzwonię, bo będę cię potrzebować — szepnęłam, po czym oparłam dłoń o klamkę.
— Odbiorę. Zawsze będę odbierać — mruknęła, poprawiając kosmyk włosów wysunięty z kucyka. — Nigdy tutaj nie wracaj.
Kąciki moich ust drgnęły. Uchyliłam delikatnie drzwi, pozwalając chłodnemu powiewowi wtargnąć do korytarza. Uniosłam stopę, by zrobić krok, lecz znieruchomiałam. Ostatni raz obejrzałam się po to, by zerknąć na Bradleya i wzięłam głęboki wdech.
— Dziękuję Courtney. Za wszystko.
* * *
Ulica nie zmieniła się, odkąd byłam tutaj kilkanaście lat temu. Obdrapane płotki wciąż zdobiły ubogie ogródki z przerośniętą trawą. Domy piętrowe, niektóre nieco zniszczone, stały w szeregu obok siebie, jakby się tuląc. Jedynie drzewo spod ogrodzenia sąsiada znikło, dając życie podartemu parasolowi.
W oddali słychać było krzyki dzieci, ich płacze. Gdzieś ktoś się kłócił, potłukła się szklana butelka. Muzyka niszczyła pozostający fragment ciszy, nadając miejscu specyficzną atmosferę.
Milczenie nigdy nie było mocną stroną tej okolicy. Tutaj zawsze coś się działo. Sąsiedzi, bądź mieszkańcy mieszkania, zawsze toczyli ze sobą spory, albo zamiast urządzali imprezy, niekiedy trwające tydzień. Najmłodsi lokatorzy błąkali się po ulicach, z powodu braku czasu rodziców. Często łkali, nie widząc, co ze sobą zrobić lub z głodu. Zdarzało się, że starali się odizolować od świata, w którym nie zostawało dla nich nic dobrego. Nie mieli siły, by podziwiać swoich najbliższych w stanach bliżej nieokreślonych, pozwalających im żyć w innym świecie.
Słyszałam dzieci jeszcze po tym, jak stąd się wyprowadziłam. Ich krzyki, szlochanie. Widziałam oczami wspomnień stan, w jakich się znajdowały. Nie zrobiłam jednak nic, by komukolwiek z nich pomóc. Gdy przestały mnie dręczyć, zaczęłam udawać, że to wszystko było jedynie iluzją. Zdałam sobie sprawę, że ich obecna sytuacja wzmocni ich psychikę — staną się odporni na stres teraźniejszego świata. Pójdą w moje ślady, a potem zapomną.
W piaskownicy przed murami białej piętrówki bawiło się troje maluchów. Dziewczynka w poplamionej sukience dźgała plastikową łopatką suchy piach, dwaj chłopcy z brudnymi buziami zaś upychali substancję do kwadratowych pojemników. Wszyscy wydawali się pochłonięci zabawą na tyle, że nawet mnie nie zauważyli.
Nim zdążyłam wejść do domu, na mojej drodze pojawiła się rudowłosa kobieta. Przy tuszy, z napuchniętymi policzkami i przetłuszczonymi włosami związanymi w niedbałego koka, wpatrywała się we mnie intensywnie. Wytrzeszczała oczy, jakby nie dowierzając temu, co widziała oraz przekrzywiała głowę w znajomy sposób. Starałam się nie zerkać niżej, niż powinnam. Nie chciałam zobaczyć jej rąk, które sama oszpecała przez tyle lat. Znałam to, a gdybym zobaczyła to jeszcze raz, ona stałaby się dla mnie nikim.
— Charlotte — wykrztusiła zachrypniętym głosem, niepodobnym do niej. — Mój Boże, co ty tu robisz? Wyglądasz świetnie, lepiej niż w telewizji, a te włosy... Co się stało? Charles też przyjechał?
Otworzyłam usta, ale zamknęłam je, gdy ujęła moje dłonie w swoje. Uśmiechnęła się, nieco poczerniałym zgryzem, przesuwając kciukami po moich palcach. Do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach potu, lecz nie dałam po sobie tego poznać. Zachowałam kamienną twarz tak samo, jak tamtego dnia, gdy nasze drogi się rozeszły.
— Jennifer, dobrze cię widzieć — odparłam, wkładając w to tyle entuzjazmu, na ile mogła pozwolić sobie moja podświadomość. — Co u ciebie słychać... u was wszystkich?
— Mama będzie szczęśliwa, jeśli cię zobaczy! — rzuciła, po czym pociągnęła mnie w stronę korytarza. Nie opierałam się, pomimo wiedzy, co mogłam zastać w środku. — I tata, i Roger, i Jane, i Harry... Padną, gdy cię zobaczą!
Od samego wejścia, zapach drażnił mój zmysł węchu. Żołądek wypełniony śniadaniem podniósł zawartość mi do gardła. Papierosy, alkohol, odory niemytych ciał, tanie kadzidło — smród dokładnie taki sam, jak go sobie zapamiętałam.
Pomieszczenia, przez które mnie przeprowadzała do salonu, nie były najczystszymi miejscami. Wydawały się bardziej zagracone, zakurzone, jakby nikt od tylu lat nie przejął kolejki po mnie do sprzątania. Nieświeże jedzenie zalegało w widocznych miejscach, tak samo, jak butelki po rozmaitych trunkach. Miałam wrażenie, że pomiędzy meblami zalegały szczury w trakcie rozkładu.
— Charlotte wróciła! — zawołała, kiedy przekroczyła próg.
Salon był uporządkowany. Kolorowe koce wyglądały na świeżo wyprane, również kanapa i fotele. Zabytkowy segment błyszczał w świetle dnia, wypełniony kryształami. Gdzieniegdzie znajdowały się kwiaty doniczkowe, dodające uroku dużemu metrażowi. Na jednej ze ścian wisiał ogromny telewizor, wyświetlający powtórkę meczu koszykówki.
Bracia, siostra i rodzice, zalegali na siedziskach, wpatrzeni w ekran. Nie zareagowali pozytywnie na mój przyjazd — wydawali się obojętni.
Spodziewałam się tego, przez co nie wywołało to żadnego rozczarowania. Mieli gdzieś to, czy w ogóle istniałam, a co dopiero przyjazd tutaj. Byłam zdrajcą rodziny, który się wykruszył i podążył własną ścieżką. Wiedziałam, że przestałam być jej członkiem tamtego dnia, gdy spakowałam walizki oraz wyszłam. Od tamtego momentu Charlotte Thompson przestała dla nich istnieć.
Mama spojrzała na mnie. Wykręciła się spod ramion mojego ojca, by dojrzeć swoją cholerną córkę. Zacisnęłam zęby, gdy uniosła kącik ust, a potem prychnęła. Przeszywała swoim wzrokiem, tym samym, którym patrzyła na mnie przez całe życie. Drwiła w myślach. Zapewne przypominałam jej na nowo piekło, jakie przeżyła przy moim porodzie w wannie — przed odejściem, była przekonana, że od zawsze czuła to, jak na mnie patrzyła. Nie miałam wątpliwości, że teraz też tak było.
— Pani z wielkiego miasta powróciła — skomentowała sucho. — Tak myślałam, że pewnego dnia przyczołgasz się do matczynego gara.
Zacisnęłam usta, zerkając po raz kolejny na znajome twarze. Brakowało mi jednej osoby.
— Gdzie jest Jamie? — odezwałam się, wyciągając dłonie z uścisku Jennifer.
— Jamie? — żachnął się Roger, nawet na mnie nie patrząc. — Nie żyje.
Nabrałam powietrza do ust, kiedy łzy podeszły mi do oczu. Serce zakuło, gdy mój mózg raz po raz przetwarzał wiadomość.
Jamie... nie żyje.
— Jamie żyje i ma się dobrze — rzuciła szybko Jen. — Nie mieszka z nami od długiego czasu. Pokażę ci, gdzie jest... albo gdzie podobno był kilka dni temu.
Pokiwałam głową, oddychając z ulgą. Wepchnęłam dłonie do kieszeni bluzy, gdy wyszłyśmy na podwórko. Bez słowa, skierowałyśmy się w stronę „lepszej" części miasteczka. Tam trawa wydawała się bardziej zielona.
— Jamie nie kontaktuje się z nami — przyznała w pewnym momencie. — Był, a następnego dnia po prostu zniknął. Zostawił karteczkę, że odchodzi. Wiemy jedynie od ludzi co i jak z nim...
Jamie był moim o kilka lat młodszym bratem. Rodzice potępiali go od chwili, gdy się narodził — bękart owocnego romansu matki z motocyklistą. Jako jedyny z naszej czwórki nie był dzieckiem ojca. Przez to musiał znosić większe piekło niż ktokolwiek z nas. Bicie, szarpanie, wyzwiska, były zaplanowane jedynie dla niego, a my nie mogliśmy się sprzeciwiać. Znienawidziliśmy go równie mocno, jak jego opiekunowie.
Wraz z wiekiem, Jamie przestał być moim wrogiem. Zrozumiałam wiele rzeczy i przestawałam je popierać. Buntowałam się przeciwko zachowaniom ojca, by ochronić młodego. Koniec końców odeszłam, zostawiłam go samego. Egoistycznie pozwoliłam mu mierzyć się z tyranem, licząc na wsparcie Jennifer. W tej chwili wątpiłam jednak, czy jej działania mogły wejść w życie, jeśli leżała zaćpana u boku Rogera...
— Tobie i Charlesowi się powodzi — nasunęła nowy temat. — Cieszę się, że zaszliście razem tak daleko.
Wymusiłam się na przelotny uśmiech.
— Jesteście naprawdę piękną parą... zawsze byliście. Zgrany z was duet.
— Dziękujemy — wykrztusiłam, zatrzymując się z nią przed niebieskim, parterowym domkiem.
— To tu. Podobno. Przyjdziesz na kawę po wizycie?
— Oczywiście — skłamałam, po czym ruszyłam w stronę furtki.
Zerknęłam na Jennifer, powracającą do mieszkania. Gardło ściskało mi się na widok podartej koszulki, tej samej, w której niegdyś często przechadzała się po stolicy.
Charles miał rację — Jen pozwoliła sobie na samozagładę i już nigdy nie miała być taka sama. Zmarła, gdy wzięła pierwszą dawkę, a po świecie błąkał się jej duch.
Przemierzyłam drewnianą dróżkę aż do drzwi. Zapukałam we wrota, nieco głośniej niż się powinno. Przyciskałam dłonie do ramion w obawie, że rozpadnę się na kawałki. Wstrzymywałam oddech, myśląc, że w ten sposób będzie mi lepiej poradzić sobie ze spotkaniem. Nie czułam się najlepiej — pamięć o tym, co zrobiłam, sprawiała, że umierałam wewnętrznie. Wywoływała wstyd, paraliżujący moje ciało. Topiła mózg.
Usłyszałam trzask zamka, a potem w szparze drzwi ukazała się twarz mężczyzny. Wysoki szatyn z kilkudniowym zarostem spoglądał na mnie z góry, marszcząc brwi. Wraz z otwieraniem się wrót, na jego czole pojawiała się większa ilość zmarszczek. Błądził brązowymi oczyma po mojej buzi, blednąc. Nie wyglądał na chłopaka, którego znałam.
— Cześć — wykrzesałam z trudem.
Przekrzywił głowę, wciągając zapadnięte policzki.
— Witaj nieznajoma — powiedział po dłuższej chwili, z trudem powstrzymując się od uśmiechu. — Przemierzyłaś cały świat, żeby mnie znaleźć.
Spojrzałam na nieśmiertelnik, zalegający na jego klatce piersiowej. Nadal na jego ściance widoczny był wygrawerowany napis.
— Calutki.
Wpadłam w jego ramiona, zanim zdążył mnie pospieszyć. Wczepiłam się palcami w talię dorosłego faceta, czując, jak łzy spływały mi po policzkach. Zamknęłam oczy, na nowo napawając się ciepłotą jego ciała, większego niż ostatnim razem.
Nie odrzucił mnie, pomimo świństwa, jakie popełniłam.
— Wiedziałem, że po mnie wrócisz — szepnął mi do ucha. — Zawsze dotrzymujesz obietnic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top