Rozdział 26

— Charlotte, gdzie jesteś? Ciągle zadaję sobie to pytanie i nadal nie mogę odnaleźć na nie odpowiedzi. Cały czas myślę o tym, co z nią, jak się czuje i staram się pozostać przy tym pozytywnie nastawiona. Każdego ranka modlę się o to, by wróciła do Charlesa...

— Wierzę, że gdzieś na niego czeka. Gdzieś w świecie...

— Cud świąt Bożego Narodzenia, proszę pana. Słyszał pan o tym? Że ludzie zawsze znajdują drogę do domu pod wpływem ducha. 

— Osobiście, Charlotte nie była moją ulubienicą. Jednak ona uszczęśliwiała mojego idola, sprawiała, że często się uśmiechał, a jej śmierć... popsułaby go całkowicie. Nie wiem, co by się stało z Charlesem i boję się o tym myśleć...

Zawiesiłam ostatnią ozdobę na gałązce choinki, po czym wykonałam krok do tyłu. Różowa bombka ze złotymi, świątecznymi wzorami paręnaście razy okręciła się wokół własnej osi po to, by następnie znieruchomieć oraz włączyć się w senne oczekiwanie na dwudziestego piątego grudnia. Lampki o zimnym świetle na nowo rozbłysły na drzewku, oświetlając każdą najmniejszą rzecz, zawieszoną pomiędzy igłami świerka. Bożonarodzeniowe renifery, pokryte srebrną substancją, odbijały nie tylko wytwór przeźroczystych żarówek, lecz również cały salon. Okrągłe, szklane bańki, niekiedy posiadające brokatowe zdobienia, dopasowywały się kolorystycznie do pastelowych łańcuchów, jakby Daisy zakupiła je w zestawie. Wiedziałam jednak, że były one jedynie zbiorem sprzed kilku lat, podarowanym przez matkę współlokatorki i stanowiły przypadkowe zestawienia podobnych barw. Gdzieniegdzie odznaczały się czerwone elementy, ale było ich niewiele, zupełnie jakby kobieta ograniczyła nielubiany kolor na czymś pięknym. Zamiast niego, dominował róż oraz biel, nijak nieprzywołujące na myśl atmosfery świąt. Przypominały mi raczej zabawki dla dzieci, stojące za gablotą, niż część choiny. 

Oplotłam się ramionami, przelotnie zerkając na ekran telewizora. Prezenter z czerwonym nosem wciąż podtykał pod nosy, równie zmarzniętych osób, szary mikrofon, a następnie zadawał stałe pytanie, którymi dręczył ludzi od trzydziestu minut. Wbrew oczekiwaniom, że odpowiedzi miały się powtarzać, ku mojemu zaskoczeniu tak się nie działo — wszyscy dzisiejszego popołudnia mieli dużo do powiedzenia na temat rocznicy zaginięcia Charlotte Thompson. Każdy z nich pluł życzliwością, wobec narzeczonej Charlesa McCartneya, jakby poprzez zniknięcie przekonała do siebie fanów mężczyzny. Jakby w głębi nich narastało szczęście, że wreszcie się jej pozbyli poprzez wredne komentarze za czasów, gdy byliśmy razem. A teraz ukrywali radość pod powłoką żałoby niczym zawodowi aktorzy na planie filmowym. Zapalali świeczki pod zdjęciem kobiety, modlili się, wspominali, jaką osobą ona była, zupełnie jakby pogrzebali mnie za życia.

— To już trzecia miesięczna rocznica zaginięcia Charlotte — oznajmił mężczyzna, tym razem podchodząc do kobiety w czarnej garsonce. Pomimo mrozu, nosiła na sobie zaledwie szare futro, rozpięte do połowy, natomiast jej włosy, sięgające do ramion, rozwiewał wiatr. Ciężko było mi nie zauważyć, jak drżała z mocniejszym powiewem, ale starała się trzymać wyprostowane plecy, jak na damę przystało. — Jednak nadzieja na odnalezienie nadal nie słabnie. Na placu zebrali się nie tylko ludzie, wspierający pani syna, lecz również znajomi, przyjaciele, a także członkowie rodziny. Nie pojawił się sam Charles, dlatego obawiam się, że coś mu się przytrafiło. Mogłaby pani coś o tym powiedzieć? 

Rebecca McCartney wymusiła się na szeroki uśmiech w stronę kamery, a jej sine palce ujęły rączkę mikrofonu. Czerwone, przydługie paznokcie, niczym szpony orła, owinęły się wokół walcowatego kształtu, natomiast doklejone rzęsy zatrzepotały, jakby coś wpadło jej do oka. 

— Mój synek bardzo żałuje, że nie mógł dotrzeć na ceremonię. Starał się przełożyć swoje sprawy, żeby móc być tutaj z nami wszystkimi, ale niestety, nie udało się. Jednak to nie znaczy, że nie jest z nami duchem — skomentowała, spoglądając kątem oka na prezentera. — Wszyscy bardzo tęsknimy za nią, dlatego, jak powiedziała pewna pani, my także liczymy na bożonarodzeniowy cud. Wierzę, że gdy obudzimy się w świąteczny poranek, znajdziemy ją pod choinką. 

Kącik moich ust drgnął, gdy na myśl przyszła mi drastyczna myśl, dotycząca ósmej rano dwudziestego piątego grudnia. Nie wątpiłam, że spodobałaby się matce Charlesa — przyszła teściowa z pewnością ucieszyłaby się, widząc zakrwawione zwłoki swojej niedoszłej synowej na podłodze pod świątecznym drzewkiem. Niekoniecznie przypadłoby do gustu reszcie rodziny, zjeżdżającej grupowo na święta do dużego domu McCartneyów, lecz ważne by było, że jedna osoba byłaby w pełni uszczęśliwiona. Rebecca od tamtego czasu wiecznie chodziłaby z głową w chmurach, nawet jeśli na jej twarz padałby obfity deszcz. Ona znalazłaby powód do uciechy, żeby do końca swoich dni świętować śmierć znienawidzonej kobiety. Przestałaby być najbardziej odpychającym człowiekiem na ziemi, nawet dla mojej następczyni. Nastąpiłby prawdziwy, bożonarodzeniowy cud.

Przesunęłam kciukiem po podbródku, na nowo kierując wzrok na choinkę. Słyszałam, jak rodzicielka Charlesa kontynuowała swoją wypowiedź, drążąc w coraz większą pętlę kłamstw, lecz ignorowałam ją. Nie pragnęłam dłużej zapoznawać się z relacją kogokolwiek, kto akceptował mnie tylko przed włączonymi kamerami. Wolałam błądzić pośród wspomnień, żeby chociaż raz przed świętami poczuć się jak w domu. 

Pamiętałam każde Boże Narodzenie w Riverside, lecz nigdy żadne z nich nie było szczęśliwe. Pomimo tego, że niska, krzywa choinka, z popękanymi ozdobami, zasłaniała parapet okna, a pod jej gałęziami czasami znajdowały się malutkie prezenty, to nie odzwierciedlało ducha świąt — nie było nawet jego namiastką. Przyćmiewane przez potłuczone, wieczorne butelki oraz poprzepalany dywan od niedopałków papierosów, wyrywało w pamięci jedynie zarys tego, co było. Nie utrwalało wiedzy, zdobytej w szkole, czy od znajomych, lecz niszczyło ją, sprawiając, że święta naprawdę nie istniały. Był to jedynie dzień wolny, w którym rodzice pili intensywniej niż w pozostałe tygodnie, a my zdarzało się, że dostawaliśmy swoje rzeczy, wygrzebane z dna pokoju. Niekiedy chciałam, żeby to święto przestało istnieć, bym nie musiała oglądać twarzy rówieśników w szkole, chwalących się nowymi zabawkami. Zazdrościłam im, ale nic nie mogłam na to poradzić. Nie mogłam wybrać sobie rodziny, która była w stanie zapewnić mi i rodzeństwu tradycyjnego świętowania. Musiałam zmierzać się z tym, czym obdarował mnie los. 

Pierwsze święta, poza domem, wydawały się znośne. Znalazłam małe mieszkanie, w którym dzieliłam pokój z trzema dziewczynami. Żadnej z nich nie obchodziło drzewko wigilijne, czy potrawy — wolały spędzić ten dzień na rozwijaniu i pozyskiwaniu pieniędzy. Właśnie tego wieczoru powstała Isis, a ja zaczęłam wykonywać zawód, o jakim nigdy bym nie pomyślała. To dzięki nim w Boże Narodzenie obchodziłam kolejne rocznice, jednak one również nie przypominały tego, o czym mi mówiono. Otaczało mnie więcej ozdób, dostawałam upominki od mężczyzn, którzy zdecydowali się nie dawać nowej biżuterii swoim żonom, ale to wciąż nie było to. Wciąż daleko byłam od ciepła kominka. 

Poznanie Chalesa było najlepszym, co spotkało mnie w życiu. Dzięki niemu święta zaczęły dla mnie istnieć, nawet jeśli z początku obchodziliśmy je bardzo ubogo. Pomimo upływu lat, w pamięci trzymałam obraz naszej pierwszej choinki — krzaczastej jodły z połamanymi gałęziami, którą przyozdobiliśmy w ubogie ozdoby, wykonane z papieru. Brzydkie, lecz zarazem piękne drzewko zajmowało niewielką ilość miejsca w mieszkaniu Jennifer, a jej zapach denerwował współlokatorkę. Wbrew temu, że nie było wymarzonym świerkiem z filmów, to nie przeszkadzało nam w położeniu pod nią prezentów, czy śpiewaniu świątecznych piosenek. Liczyło się, że była, a my mogliśmy trzymać się przy niej razem i świętować. 

Wraz z latami oraz zacieśnianiu więzi pomiędzy nami, ewoluowała również choinka. Z ubogich, niezbyt ładnych, przeobrażały się w zapierające dech w piersiach drzewka. Ostatnia, jaką kupiliśmy zaledwie rok temu w dzień po Święcie Dziękczynienia, była najpiękniejszą. Świerk sięgał dwa metry wysokości i był rozłożysty. Ozdoby, jakie na nim powiesiliśmy, dotyczyły jedynie czerwieni, kojarzącej się z ubraniem Mikołaja. Charles, jak zwykle założył kolorowe lampki, które przestały działać po kilku dniach przez Goofy'ego — również ubyło parę plastikowych bombek, których nie znaleźliśmy aż do dnia moich urodzin. To jednak nie popsuło naszego wrażenia. Wymieniliśmy potłuczone żarówki, a ozdoba na nowo zabłysnęła. Tak, jak błyszczeliśmy i my. 

Zeszłoroczne Boże Narodzenie było moim ulubionym. Nie ze względu na klimat świąt, czy spędzenia ich bez towarzystwa Rebeccy. Pod sercem trzymałam drugie życie, które tamtego dnia nie pozwalało zapomnieć mi o swoim istnieniu. Mały Charlie, mimo że nie wyszedł na świat, tak jak inne dzieci wydawał się podekscytowany niecodziennym dniem. Pamiętałam, jak uśmiech Charlesa poszerzał się do granic możliwości, gdy siedzieliśmy razem na kanapie w otoczeniu jego bliskich, a mój brzuch, przykryty bordową bluzką, poruszał się, jakby dziecko do nas pukało. Jakby pragnęło wydostać się na świat, lecz nie mogło. Nie umknęło z mojej pamięci, jak mój narzeczony całował każde miejsce ruchu. Jak z fascynacją przyglądał się objawom życia jego syna i cieszył się, że to właśnie spotkało jego. 

Gdybym została w Los Angeles, te święta nigdy by się nie powtórzyły. Nie pojawiłaby się znowu radość, a jej miejsce zajęłaby pusta i wspomnienia z poprzedniego roku. 

Bylibyśmy w punkcie wyjścia. 

Cofnęłam się o kilka kroków, po czym podeszłam do kuchennych szafek. Z dolnej półki wyjęłam garnek, do którego wlałam wody oraz postawiłam go na płycie. W przeciwieństwie do poprzednich prób tym razem bez problemu udało mi się włączyć jedno z okienek, przez co mimowolnie się uśmiechnęłam. Na blacie postawiłam sos do spaghetti, znienawidzony przez Daisy, a także parówki. Przelotnie poprawiłam niedomkniętą szufladę, tuż nieopodal lodówki, której rączka niebezpiecznie wystawała poza granice pozostałych mebli. Czasami przypominała mi ostry szpikulec, gotowy do przebicia ciała jednej z nas na wylot przy bliższym spotkaniu. Współlokatorka nieraz starała się spiłować zaostrzoną, metalową część, bądź nałożyć na nią gumową osłonę, jednak przedmiot stawiał opór — nie pozwalał, by krawędzie przybrały zaokrąglony kształt, zupełnie jakby pragnął zranić którąś z kobiet, zaglądający przez drzwiczki do chłodnego wnętrza zamrażalki. Jakby mścił się za to, że nie dawałyśmy mu spokoju nawet w środku nocy.

Podczas krojenia serdelka, zdarzyło mi się spoglądać na ekran telewizora. Kamera pokazywała twarze osób w różnym wieku oraz odmiennego pochodzenia, pogrążonych w modlitwie. Każda z nich stała ustawiona przodem do zdjęcia uśmiechniętej Charlotte, oświetlanego przez kilkaset zapalonych świec. Wyglądałam na fotografii tak, jakbym potępiała ich kruche modły w dobrej wierze — kąciki ust unosiły się kpiąco, a dłoń krążyła nad głową, jakby ignorowała ich wzrok. Moje spojrzenie również skierowane było na Charlesa, znajdującego się ponad obiektywem aparatu, wywołując wrażenie, jakbym zupełnie miała gdzieś ludzi, którzy zgromadzili się dla mnie. Zgadywałam, że nie był to przypadek, że taka pamiątka się pojawiła. Rebecca specjalnie wybrała właśnie tę, jakby, nawet w mojej nieobecności, pragnęła pokazać swoją władzę. Jakby ośmieszała mnie przy zaginięciu. 

Drgnęłam nieświadomie, gdy rozległ się dźwięk mojej komórki. Zerknęłam ukradkiem na telefon, leżący przy tacy z owocami, a do moich płuc napłynęła duża ilość powietrza. Na wyświetlaczu pojawiła się kolejna wiadomość od bliskiego Charlesa, jednak nie zamierzałam jej sprawdzać. Wolałam je kolekcjonować aż do dnia, w którym miałam odnaleźć swoją odwagę, by zmierzyć się z ich mądrościami. Nie chciałam czytać SMS-ów, dotyczących minionego wieczoru, gdyż wciąż pamiętałam go zbyt dobrze. Wolałam dłużej nie wspominać swojej porażki oraz tego, kogo przy tym straciłam. A straciłam zbyt wiele. 

Uniosłam brew, kiedy dotarło do mnie brzmienie dzwonka do drzwi. Skierowałam wzrok na zegarek, zwieszony niedaleko telewizora, a moja dłoń z nożem się zatrzymała. Krótsza wskazówka tkwiła za szóstką, w czasie gdy dłuższa przekreślała cyfrę dziewiątą. Żadna z nich nie była blisko tej godziny, na którą miała powrócić Daisy z zakupowego szaleństwa. Wątpiłam, że pozwoliła sobie zrezygnować z jedynej takiej okazji w tym roku na poczet odpoczynku w domu. Wbiłam ostrze w drewnianą powierzchnię tacki, po czym ściągnęłam z siebie zgniłozielony fartuch. Niedbale zawiesiłam ubranie na oparcie krzesła, wsłuchując się w kolejny irytujący odgłos.

Wyłączyłam telewizor, na wypadek, gdyby Maggie zdecydowała się mnie odwiedzić, po czym skierowałam się w stronę drzwi. Ktoś po drugiej stronie niecierpliwie uderzył pięścią w drewnianą powierzchnię, jakby nie mógł się doczekać jej uchylenia, przez co żołądek podszedł mi do gardła. Komuś naprawdę na tym zależało... 

Stylistka nie mogła zachowywać się głośno tak samo, jak siostry McCartneya, czy psycholog. Musiała to być osoba, targana złymi emocjami wobec mnie. Ktoś wściekły na tyle, że pragnął wyłamać drzwi z futryn, a potem złapać moje ramiona i porządnie potrząsnąć, by pozbyć się negatywnej energii. Nie miałam wątpliwości, że był to Ethan, który dowiedział się od brata, dlaczego nie byłam na występie. Oszukałam go, więc był zły, możliwe nawet, że czuł się upokorzony, że nie byłam do końca z nim szczera. A teraz chciał rozszarpać mnie na strzępy za to, że nie potrafiłam mu zaufać. Kłamałam go w żywe oczy, kreując nową postać, której rolę jedynie grałam, a on wierzył we wszystko. Zdążył nawet ją pokochać, a teraz uświadomił sobie, że tak naprawdę Rosalie VP Martin nigdy nie istniała. Była jedynie wytworem mojej wyobraźni, natomiast on poczuł do niej coś mocnego i w tej chwili jego serce krwawiło. A ona nie mogła zatamować juchy, zdolnej do pozbawienia go życia, bo jej nie było. Była tylko Charlotte. Egoistyczna Thompson, niezdolna do pomocy. 

Po otworzeniu drzwi moim oczom ukazał się wysoki mężczyzna. Czarne spodnie od garnituru opinały jego wyćwiczone nogi, na stopach których tkwiły eleganckie buty. Błękitna koszula miejscami niedbale wystawała zza skórzanego paska, jakby nie zdążył całkowicie jej zakasać, co próbował ukryć pod materiałem ciemnej kurtki. Jednak nie udało mu się, gdyż ubranie wierzchnie było zbyt krótkie, by to zasłonić. W jednej z rąk trzymał kruczoczarną maskę wenecką, przysłaniającą jego twarz. Przydługie kosmyki włosów opadały, niczym morskie fale, na ozdobę, lecz nie przeszkadzało mu to. Wydawał się obojętny na swój wygląd, jakby to nie on był najważniejszy tego wieczora. Intensywnie zielone tęczówki wpatrywały się we mnie z rozszerzonymi źrenicami, jakby nieznajomy był pod wpływem jakiejś używki, przez co pragnęłam się cofnąć. Coś we mnie jednakże nie chciało uciekać przed podejrzaną osobą. 

Przekrzywił głowę zaraz po tym, jak i również ja to zrobiłam. Czułam, jak pot spływał wzdłuż moich pleców, a serce przyspieszało rytm, gdy stałam przed facetem. Nie byłam w stanie się poruszyć, jakby jego spojrzenie posiadało zdolności zamrażania przypadkowych osób. Drażniła mnie dziwna niemoc, lecz równocześnie sprawiała, że budziła się we mnie ekscytacja. Pojawiało się niespokojnie pożądanie przystojnego nieznajomego, chowającego swoje odczucia pod maską. Był także strach przed tym, co mogło się stać, gdyby mężczyzna wykonał jakikolwiek ruch, czy wypowiedział słowo. Wiedziałam jednak, że nie mogliśmy tkwić wiecznie na progu domu. Ktoś z nas musiał zrobić krok naprzód. 

Otworzyłam usta, ale zamknęłam je zaraz po tym, jak moją uwagę przykuł ciemny napis na odsłoniętym nadgarstku nieznajomego. Ciąg liter nie był duży, lecz wydawał się wyraźny na tyle, bym mogła bez problemu odczytać widoczny początek słowa. 

„CHAR..."

...LOTTE. Nie wątpiłam, że to imię zostało wytatuowane na jego ciele. CHARLOTTE. Pięknie brzmiące, lecz zarazem niosące ze sobą moją panikę. 

Przełknęłam głośno ślinę, gdy facet powoli ściągnął osłonę z twarzy. Moim oczom stopniowo ukazała się bardzo znajoma buzia, która pomimo upływu miesięcy i modyfikacji, wciąż wydawała się taka sama. Taka sama, jak pewnego dnia w programie, który oglądałam przed załamaniem. Okryta brodą, z przydługimi włosami i z kolczykiem w uchu. Lecz ze stałymi oczami, wpatrującymi się we mnie z furią. 

Charles. Znalazł mnie. 

Tym razem cofnięcie się, wydawało się bardzo proste. Bez problemu wykonałam dwa kroki do tyłu, a w tym czasie moja dłoń chwyciła za drzwi. Nie czekałam na jego ruch — spróbowałam zatrzasnąć drzwi, zanim cokolwiek zdołał powiedzieć, ale okazało się to zbyt powolne dla niego, a także za lekkie. Bez problemu pokonywał opór, jaki wywoływałam na drewnianą powierzchnię całym ciałem, lecz nie poddawałam się. Wciąż trzymałam się nadziei, że będę zdolna do pokonania demonów, które zdołały mnie dorwać w najmniej oczekiwanym momencie. Nie widziałam też innej możliwości, niż nie dać się porwać w łapy tego, pragnącego całkowicie mnie zniszczyć. Musiałam walczyć. Poddanie się, stawiało z marszu krzyż na moim grobie. 

— Charlotte! — krzyknął McCartney, gdy niemal udało mu się otworzyć całe drzwi. — Opór jest daremny! 

Z głębi mojego gardła wydobył się pisk, kiedy w ostatniej chwili odsunęłam się od wrót, by nie zostać nimi zmiażdżoną. Do moich uszu dotarł huk uderzenia klamki o ścianę, gdy odwróciłam się na pięcie, a następnie zaczęłam biec w stronę kuchni. 

Charles mnie znalazł. 

Charles mnie zabije. 

Słyszałam, jak zatrzasnął drzwi, a potem jego głośne kroki rozległy się po pomieszczeniu. Nie miałam wątpliwości, że robił to specjalnie, jakby wprowadzał aktorskiej dramaturgii do przyszłej sceny zabójstwa. Rozpraszał mnie. Jego obecność wprowadzała mój umysł na drogę paniki, przez którą trucht wydawał się ciężki przez plączące stopy. 

Bieg nie trwał długo. Zaledwie kilkanaście kroków, podczas których zostałam znokautowana przez róg stołu. Ból, jaki pojawił się po uderzeniu w trójkątne zakończenie, sprawił, że na moment straciłam równowagę. Kilka sekund, pełnych nieudolnych prób podparcia się o jakikolwiek przedmiot, zadecydowało o przewróceniu się na chłodną podłogę i skróceniu moich szans na przeżycie. Starałam się podnieść. Drapałam paznokciami w panele, licząc, że miały pomóc mi wstać i ocalić przed napastnikiem, lecz pozostawały głuche na moje modlitwy. Nie odbierały cierpienia, promieniującego tuż nad pępkiem, ale miałam wrażenie, że nawet go nasilały, jakby od dawna marzyły o takim momencie — długo czekały, żeby wspomóc w moim zabójstwie. A teraz wykorzystywały okazję. 

— To nie był najprzyjemniejszy upadek — skomentował tuż nade mną, przez co gwałtownie poderwałam się z powierzchni do pozycji siedzącej. Czułam, jak łzy pojawiły mi się w oczach, gdy wykonał kolejny krok w moją stronę, a ja nieudolnie próbowałam go unikać. Nie pozwalał mi na to jednak ból, przez który miałam wrażenie, jakby wnętrzności wypadały mi na świat zewnętrzny. — Podziwiam jednak technikę. 

Drgnęłam, kiedy zacisnął palce na moich ramionach. Na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech, kiedy z użyciem siły swojego ciała, starał się usiąść na moich nogach, które trzymałam zgięte. Jednak mój opór i tym razem wydał się bezcelowy — był zbyt ciężki, żeby nie ulec. Do moich uszu dotarło chrupnięcie, gdy nagle je wyprostowałam, a on padł na kolana. Zacisnęłam zęby, a po moim ciele rozeszła się pierwsza fala bólu, lecz tym razem to nie pomagało. Ciasno połączona szczęka nie była w stanie ukoić cierpienia, przy którym miałam wrażenie, że rozrywano moją nogę od środka. Pozwoliłam, by mokre krople zmoczyły moją twarz, a płuca uwolniły się od krzyku. 

— Ty pierdolona suko, jak śmiałaś mnie zostawić?! — ryknął, natomiast jego dłonie zacisnęły się wokół mojej szyi. Nagle mój wrzask ustał, a na jego miejsce pojawiła się prawdziwa walka o głęboki oddech. Odgłos, jak u krztuszenia się, zagłuszył jakikolwiek ból w moim ciele, jakby stał się czymś w rodzaju morfiny. Paznokcie u rąk drapały do krwi jego palce, ciasno przylegające do ciała, pragnąc uwolnić się od śmiertelnej pułapki. — Jak śmiałaś odejść i zostawić mnie po tym wszystkim, co ci oddałem?! I to jeszcze w łapy jakiegoś fagasa... cholernego biedaka, po tym, jak się zgodziłaś być moją żoną?! Po tym, jak straciliśmy Charliego i zaakceptowałem fakt, że ty go zabiłaś, tobie zachciało się ekscesów?! 

Otworzyłam usta, by nabrać do nich powietrza, jednak to wydawało się bezcelowe. Ciemność przed oczami pogłębiała się z każdą miliardową sekundy, a paznokcie nie walczyły już z taką zaciętością jak na początku. Głowa pękała od nadmiaru emocji i braku tlenu, a myśli ostrzegały przed nadchodzącą śmiercią. Serce nie biło szybko, mimo że powinno, lecz sprawiało wrażenie, jakby zwalniało. Jedynie łzy wyciekały z nadmiernością z kanalików, jakby organizm poprzez nie, usiłował wzbudzić w Charlesie pokłady dobroci, lecz również i one, nie były w stanie pokonać serca z kamienia. 

Umierałam, natomiast on się uśmiechał, jakby dążył do tego od naszego pierwszego spotkania. A teraz dostawał to, czego chciał zawsze.

W pewnym momencie osłabiony wzrok powędrował na czarną rączkę, wystającą ponad kuchenkę. Zgadywałam, że nad garnkiem kłębiły się pokłady dymu, a woda osiągała maksymalną wartość temperatury. Przez krzyki mężczyzny, nie słyszałam, jak wrzała, lecz był to czas, w którym powinna. Ostatkiem sił, wychyliłam się w kierunku przedmiotu i zacisnęłam wiotkie palce na obudowie. Widziałam, jak przez mgłę śmierci, jak naczynie się zachybotało, a następnie dotarł do mnie wrzask mężczyzny. 

Wraz z opuszczeniem jego rąk z mojej szyi, łapczywie napełniłam usta powietrzem i wysunęłam nogi spomiędzy jego kolan. Starałam się podnieść, lecz nie pozwalało mi na to dziwaczna wiotkość lewej kończyny dolnej, niereagującej w żaden sposób na ruch. Wydawała się jedynie pomocna w chwili, gdy próbowałam się czołgać. Mogłam podpierać się o wypuklenia na jej powierzchni, kiedy jedna z poparzonych rąk, wypełniona bąblami z płynem surowiczym, uginała się pod ciężarem ciała. Nabierałam głębokie wdechy do płuc, dzięki którym ciemność przed moimi oczami zanikała i dawały możliwość ucieczki przed mężczyzną. Liczyłam, że odpuści, że nie będzie mnie gonił, po tym, jak go okaleczyłam. Że przynajmniej zwolni z powodu poparzeń ciała oraz pozwoli mi, chociażby, dotrzeć do progu drzwi wyjściowych. 

Nie chciałam umierać. Tak strasznie, cholernie nie chciałam schodzić z tego świata. I dla tego tak walczyłam.

— Dokąd, ty kurwo?! 

Mimowolnie z mojego gardła wydobył się krzyk, gdy pociągnął mnie za nogę w swoją stronę. Niespokojnie poruszyłam się, kiedy jego palce zasięgnęły za pasek, jakby pragnął zerwać ze mnie spodnie. Moje paznokcie zaczęły drapać w podłogę, jakby pragnęły podciągnąć mnie w stronę wyjścia, lecz przestały zaraz po tym, jak przycisnął bok mojej głowy do podłogi. Czułam, jak jego kolano wbijało mi się w plecy, zapobiegając mojemu wstaniu, natomiast dłoń trzymała moją skroń blisko posadzki. Widziałam kątem oka, jak drugą z rąk wyciągnął strzykawkę z tylnej kieszeni. W zębach trzymał szklanką buteleczkę, przypominającą tą samą, z której pielęgniarki pobierały szczepionkę, i tak, jak one igłą przebił aluminiowe opakowanie. Nabierał substancji do pojemnika, natomiast ja starałam się wyrwać. 

— Charles, nie! — odezwałam się, ignorując drżenie swojego głosu. — NIE! 

Wypluł buteleczkę na podłogę i sprawdził zawartość strzykawki, jakby oceniał, czy dawka, którą zebrał, była w stanie zabić mnie na miejscu. Podniesienie medycznego urządzenia w kierunku światła okazało się dla niego zgubą — jedno machnięcie mojej ręki, pozbawiło go strzykawki w dłoni. Korzystając z jego rozproszenia, wywołanego moją nieoczekiwaną reakcją, wyrwałam głowę z jego uścisku, po czym pospiesznie ruszyłam w kierunku nieznanego preparatu. Pomimo wiedzy, że on był ode mnie szybszy, nie byłam w stanie się poddać. Pragnęłam walczyć do końca, by móc wykorzystać każdą szansę na uratowanie. Nie chciałam umierać. Chciałam żyć. 

— Nie tak szybko, kochanie — bąknął wraz z tym, gdy w zasięgu pola mojego widzenia pojawiła się jego ręka. — To przecież twój koniec. Nie zapominaj. 

Wbrew temu, że jego dłoń podniosła powoli strzykawkę, nieudolnie wyciągnęłam palce w jej kierunku. Dzieliło nas tak niewiele. Tylko kilka centymetrów, przez które nie byłam w stanie jej dostać. Była tak blisko, ale nieosiągalna dla mnie. 

— Lottie, nie wysilaj się. 

Z głębi mojego gardła wydobył się syk, kiedy igła wbiła się w mój pośladek. Czułam, jak chłodna substancja wdzierała się do mojego organizmu bezpowrotnie, a ja nie byłam w stanie temu zapobiec. Byłam zbyt słaba. Za słaba, by powstrzymać to, a szczególnie, żeby walczyć. 

Oparłam policzek o podłogę, po czym skierowałam wzrok na McCartneya, opierającego się o bok stołu. Łzy na nowo napłynęły mi do oczu, kiedy dostrzegłam jego poparzoną połowę twarzy, pokrytą bąblami. Mężczyzna nie patrzył na mnie, lecz wpatrywał się w sufit z zaciśniętymi pięściami. Wyglądał, jakby się modlił, ale z jego ust nie padały żadne słowa. 

A potem nastała ciemność. Jej barwa jednak teraz wydawała się mroczniejsza niż kiedykolwiek. Należała ona do śmierci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top