Rozdział 25
— Nie lubię tej maski — skomentowała siostra Paula, na co przewróciłam oczami. Do moich płuc napłynęła duża ilość powietrza, dzięki któremu dzielnie znosiłam obecność wymagającej oraz wyjątkowo czepliwej Tessy. — Nie wiem, dlaczego Paul w ogóle godzi się, żebyś bawiła się w jakąś maskaradę.
Zawiązałam wstążki ozdoby, zakrywającej moją twarz, a następnie spojrzałam w lustro. W przeciwieństwie do kilku minut temu, znajoma nie stała tuż za moimi plecami, lecz znajdowała się w odległym końcu pomieszczenia. Z wyprostowanymi plecami siedziała na krześle, przypominającym tron królewski, natomiast jedną z nóg położyła na drugiej, niczym prawdziwa dama. Dłonie splotła ze sobą na szczupłych udach, jakby na znak, że skończyła torturować mnie kolejnymi poprawkami makijażu. Widziałam, jak zaciskała usta, mierząc spojrzeniem tył mojej sylwetki, jakby wyszukiwała w niej błędów, które bez skrupułów zamierzała mi przedstawić. Czasami przekrzywiała głowę, nie mogąc znaleźć powodu, jednak na jej twarzy dostrzegałam, że nie łatwo miało jej przyjść poddanie się. Może i widziałam ją zaledwie parę razy, ale wyglądała na ten typ kobiety, szukającej dziury w całym. Wątpiłam, czy kiedykolwiek miała w planach powiedzenie mi czegoś, co nie było tylko kolejną obelgą.
— Mam swoje powody, dla których ją noszę — przyznałam, nie licząc, że jej lodowate serce miało przyjąć to jako wystarczający argument. — Paul to respektuje, jak i reszta gości, przed którymi występujemy. Mówi, że podoba im się tajemnicza tancerka w masce. Myśli też, że to wzbudza zainteresowanie nie tylko tych, którzy są na balu, ale także tych, którzy oglądają filmiki z naszym udziałem.
Z głębi jej gardła wydobyło się głośne prychnięcie, przez które mimowolnie zmrużyłam oczy. Z gracją odwróciłam się do niej przodem, a następnie oparłam dłonie na biodrach, czekając, aż rozwinie temat. Kąciki jej ust uniosły się kpiąco, jakby wyśmiewała to, co powiedziałam, dzięki czemu pojawiła się we mnie realna wizja zrobienia kobiecie krzywdy. Odchyliła się delikatnie do tyłu, w niezwykle irytujący sposób przeczesując palcami kręcone włosy, a z jej ust wydobył się dziewczęcy chichot.
— Naprawdę? — żachnęła się, żywo gestykulując — Widzę, że okręciłaś sobie Paula nie tylko wokół palca, ale i całej ręki. Nie wiem, czy mam ci pogratulować, czy raczej uderzyć i wytargać za kłaki.
Uniosłam brwi, po czym przesunęłam językiem po przednich zębach. Tessa jak nigdy, dzisiejszego wieczora była nie do zniesienia. Nie miałam wątpliwości, że udział w tym nie tylko brała pełnia, lecz również hormony, pragnące pożreć każdego na swojej drodze. Możliwe, że miała zaledwie zły jeden dzień, który odreagowywała na mnie, zamiast poradzić sobie ze swoją frustracją. Złościła się, że coś nie wyszło jej w życiu, a ja w tej chwili byłam najlepszym obiektem do rozładowywania emocji — niczym worek treningowy, czekający na wybuch kretynki.
— Słucham? — bąknęłam.
— Słucham? — przedrzeźniała mnie, w prześmiewczy sposób podpierając się pod boki. Zacisnęłam zęby, a potem wzięłam kolejny głęboki wdech, by nie pozwolić się sprowokować. — Dobrze słyszałaś. Myślisz, że nie wiem, że lecisz na mojego brata? Co, lubisz rozbijać wieloletnie małżeństwa po przejściach, ty różowo włosa wywłoko?
— Nie wiem, o czym do mnie mówisz...
Odruchowo cofnęłam się o krok, kiedy siostra Ethana posłała w moim kierunku gniewne spojrzenie. Gwałtownie poderwała się z miejsca, zrzucając na podłogę jedną z bordowych poduszek z oparcia, a jej dłonie zacisnęły się w pięści. Zignorowała zalegającą na posadzce własność hotelu, skupiając całą swoją uwagę na mojej twarzy. Ciemne brwi opadły na tyle nisko, że niemal przysłoniły jej powieki, jakby zdenerwowanie Tessy osiągnęło maksymalny poziom wytrzymałości. Drobne mięśnie napięły się, jakby przygotowywała się do ataku, przez co przemieściłam się do tyłu o zaledwie kilkadziesiąt centymetrów.
Paul ani Ethan nie wydawali się agresywni, nawet jeśli wiło się w nich wkurzenie na skalę światową. Zazwyczaj krzyczeli, żeby wyrzucić z siebie emocje, jednak nigdy nie widziałam, by którykolwiek z nich szykował się do bójki. Nie było mi dane dostrzec, żeby przygotowali pięści do pierwszego uderzenia. Dlatego nie spodziewałam się tego również po osobie, w której płynęła ich krew. Wierzyłam, że odziedziczyła wraz z nimi opanowanie, lecz ona okazała się zupełnie inna — porywcza, możliwe, że nawet licząca, że walka fizyczna mogła rozwiązać każdy problem. Była osobą, którą ludność powinna omijać szeroki łukiem na ulicy, by nie zostać przez nią przypadkowo uderzonym.
— Ty bardzo dobrze wiesz — warknęła, wskazując na mnie palcem. — Paul i Lily starali się o dziecko od lat, a teraz, gdy im się udało, pojawiasz się ty. Psujesz wszystko. Uwodzisz mojego brata i jeśli myślisz, że ci się upiecze, to jesteś w wielkim błędzie.
Podniosłam ręce w geście ukojenia jej emocji, natomiast moje stopy wykonały kolejne kroki w stronę drzwi.
— Tessa, wydaje ci się...
— Nic mi się nie wydaje — powiedziała stanowczo, żywo gestykulując. — To widać gołym okiem, że się do niego przystawiasz! Mamisz go fałszywym uśmiechem, może na próbach łapiesz za...
— Wypraszam to sobie! — fuknęłam. Mimo że się starałam, bezpodstawne oskarżenia wzięły nade mną górę. Pragnęłam uderzyć krewną instruktora tańca kłamstwa, wypływające raz za razem z jej ust. Może i istniało w nich pewne źródło prawdy, jednak większość z nich były urojeniami, stworzonymi w kobiecej, wyolbrzymionej głowie. — Udaj się do psychiatry, jeśli widzisz rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły!
Rozszerzyła wargi, jakby pragnęła dalej drążyć w dyskusję, lecz nie wydobyła z siebie głosu. Opuściła gwałtownie dłoń wraz z tym, jak jej wzrok skierował się na punkt znajdujący się za moimi plecami. Wyraz gniewu na jej twarzy delikatnie zelżał, jakby nie chciała okazywać zdenerwowania, przez co uniosłam brwi. Odruchowo zerknęłam ponad ramieniem za siebie. Skrzyżowałam spojrzenie z Paulem, stojącym przy futrynie drzwi, a kąciki moich ust drgnęły. Dzisiejszego wieczoru mężczyzna włożył czarny garnitur. Materiał przylegał do jego ciała na tyle ciasno, by mógł wykonywać swobodne ruchy. Kołnierzyk białej koszuli przyozdobił ciemną muchą, pasującą do jego twarzy bardziej niż krawat.
— Musimy porozmawiać, Rosalie — oświadczył, po czym zerknął porozumiewawczo na swoją siostrę. Ledwo zauważalnym kiwnięciem głowy, wypraszał ją z pokoju, jakby nie chciał, żeby uczestniczyła w naszej rozmowie, bądź ponownie ratował mnie przed nią samą. — W cztery oczy. Tessa, pomożesz Alexowi z listą obecności?
Zerknęłam na kobietę, wpatrującą się we mnie z gniewnym wyrazem. Nie uległo mojej uwadze, jak kącik jej ust drgnął, jakby powstrzymywała się przed dalszą częścią awantury, a stopa, zakryta przez czerwoną szpilkę, wybiła nierównomierny rytm.
— Jeszcze z tobą nie skończyłam — burknęła w moim kierunku, po czym skierowała się do wyjścia.
Obserwowałam, jak stawiała kolejne kroki, zwiększając dystans pomiędzy nami. Jak kołysała biodrami na boki, jakby pragnęła uwodzić jakiegokolwiek obcego mężczyznę w pomieszczeniu. Jak poprawiła niespokojnie włosy na czubku głowy, wolną dłonią wyszukując jakiegoś przedmiotu w przedniej kieszeni dżinsów. Nie miałam wątpliwości, że była tym typem kobiety, niebojącej się wyzwań. Pewność siebie wyrastała ponad jej naturalną wielkość kruchego ciała, przygniatając ego każdej spokojniejszej osoby w otoczeniu. Obcy był dla niej strach przed powiedzeniem czegoś nieprzyjemnego człowiekowi — nie błądziła ścieżkami, mogącymi ochronić uczucia, ale wyciągała najcięższe działa. Było to łatwiejsze niż bycie miłym, że nie zauważała, że pewnego dnia mogło to ją zwieść. Że potknięcie i upadek nie mogło zatuszować tego, jaka była naprawdę oraz było w stanie pozostawić ją w takim przypadku w samotności.
Paul zamknął drzwi zaraz, jak jego siostra opuściła pokój hotelowy. Dłuższą chwilę stał odwrócony do mnie tyłem, jednak nie wydało mi się to dziwne. Liczyłam, że zamyślił się na dłuższy moment, jakby coś z przeszłości nie dawało mu spokoju. W moim umyśle pojawiła się przelotna myśl, że być może to jego po raz pierwszy dopadł stres, związany z występem, lecz było to mało prawdopodobne — był w końcu zawodowcem, który tańczył nie raz przed publicznością. Przyzwyczaił się do oczu, wpatrujących się w każdy ruch jego ciała, zupełnie jak do oddychania. Dla niego kolejny bal był tylko następną porcją pracy, znaną przez niego na pamięć.
Przesunęłam palcami po różowych halkach, chcąc ułożyć je jak najlepiej przed występem. Szorstki materiał drażnił opuszki moich palców, zupełnie jakby zesztywniał z powodu upływu czasu, przez co zabrałam się do poprawiania zakolanówek. Jedna z nich wysunęła się z zapięcia pasa, dzięki czemu uniosłam kawałek sukienki. Wyszukałam dłonią zapinki, nieco zbyt skrzywionej i spróbowałam podpiąć cienki materiał. Jednak beżowe rajstopy wyślizgiwały się z rozchylonej żabki, która jak na złość dzisiejszego wieczoru musiała zostać uszkodzona. Czułam, jak brwi ściągały się z każdą chwilą, gdy kłykcie usiłowały docisnąć przeciwstawne strony plastikowego przedmiotu. Ręce zaczynały się trząść, co utrudniało pracę, a także wywoływało poczucie strachu przed tym, co miało wydarzyć się na scenie — jedno z okryć moich nóg miało opaść na podłogę i doprowadzić do upadku, niszczącego całokształt występu.
Do moich uszu dotarło chrząknięcie, przez które momentalnie się wyprostowałam. Serce zabiło szybciej, kiedy opuściłam materiał sukienki, a następnie spojrzałam na partnera, utrzymującego na mnie swój wzrok. Widziałam, jak unosił brwi w irytacji, jakby nie podobało mu to, co przed chwilą robiłam. Jakby nie chciał, żebym czuła się przy nim zbyt swobodnie.
— Rosalie, chciałabyś mi coś powiedzieć? — wypalił, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Przekrzywiłam głowę, nie mając żadnego pojęcia, o co mu chodziło. Czy w ciągu ostatnich godzin zrobiłam coś, o czym go nie powiadomiłam? — Coś o sobie? Cokolwiek?
— Słucham? — bąknęłam niepewnie, wciąż nie wiedząc, co czego zmierzał.
Z głębi jego gardła wydobyło się głośne westchnięcie wraz z tym, jak oparł się pośladkami o jedną ze szafek. W niezwykle irytujący sposób przekrzywił głowę, przez co jeden z kosmyków jego włosów opadł na czoło. Jednak to wydawało się mu nie przeszkadzać, jakby posiadał większe zmartwienia niż nieidealnie ułożona fryzura kilkanaście minut przed występem.
— Nie wiem, czy wiesz, ale partnerstwo w tańcu opiera się przede wszystkim na zaufaniu względem drugiej osoby. A jak wiemy, zaufanie istnieje tylko wtedy, gdy obie osoby są ze sobą szczere — drążył, nie wysilając się na jakikolwiek objaw uśmiechu. W głębi siebie przeczuwałam, że nie będzie dane mi go już ujrzeć do końca balu. — Ty nie byłaś ze mną szczera. Okłamałaś mnie i perfidnie wchodziłaś coraz dalej w ten temat, który wymyślałaś sobie na bieżąco. Że jesteś jakąś tam Rosalie, że pracujesz na zmywaku, że całe twoje życie to kupa gnoju, a tak naprawdę byłaś, kurwa, cały czas aktorką. Cały ten czas grałaś, że niby przeprowadziłaś się do Cincinnati, a tak naprawdę się tu ukrywasz i włazisz do mojego życia. Do życia mojego brata, mojej rodziny. Wiesz, co by się stało, gdyby cię znaleźli?! — nagle podniósł głos, przez co się wzdrygnęłam. Czułam, jak zapiekły mnie oczy od nadmiaru łez, jednak on udawał, że ich nie widział. — Mówią, że ktoś cię porwał! Że przetrzymuje cię! Gdyby cię rozpoznali ze mną na scenie, wiesz w jakie gówno byś nas wszystkich wpakowała?! Nie tylko mnie, ale też Ethana, moją żonę i możliwe, że resztę rodziny! Wszyscy poszlibyśmy do więzienia przez ciebie!
— Nigdy bym na to...
— Przez ciebie rozwaliłbym całe swoje życie! Czy ty, do kurwy nędzy, kiedykolwiek to przemyślałaś?! Jak długo chciałaś przede mną ukrywać, że jesteś Charlotte?!
Z trudem przełknęłam gulę, która zatrzymała mi się w gardle, a następnie zbliżyłam się do Paula. Pomimo gniewnego spojrzenia, którym pragnął rozłupać moją czaszkę na miliony kawałeczków, wysunęłam w przepraszającym geście dłonie.
Nigdy nie sądziłam, że którykolwiek z braci miał się dowiedzieć o tym, kim naprawdę byłam. Nigdy też nie rozważyłam, jak mogłoby się to w ewentualności potoczyć. Zawsze myślałam, że miałam pozostać dla nich tylko zwykłą Rosalie VP Martin — kobietą o niecodziennych, różowych włosach, która przyjechała do miasta z niewielkiej miejscowości. Nie, żadną Charlotte Thompson, poszukiwaną od miesięcy, lecz kimś zupełnym innym od niej. Kimś, kto mógł dobrowolnie zadecydować o swoim życiu, bez informowania o tym psychicznie chorego narzeczonego. Kimś poniekąd wolnym, ale niewyróżniającym się poza szarego społeczeństwa. Miałam być jedynie kolejną, lepszą wersją siebie, z ustaloną przeszłością, posiadającą w sobie nie tylko mrok, ale również płomienie szczęścia. Jednak teraz widziałam, że pomyliłam się, licząc, że łatwe było udawanie. Ciężko było uciec przed tym, kim naprawdę byłam. Cholernie skomplikowanie było oddzielenie się od tego, co działo się naprawdę, a ludzie nie wydawali się ślepi z tego powodu. Widzieli to, mimo że starałam się ignorować oczywiste fakty, a w tym momencie znali wszystko. Prześwietlili mnie na wylot, natomiast ja na czas tego procesu miałam zakryte oczy. To ja byłam pozbawiona wzroku, nie oni.
— Jak długo?! — wrzasnął, przez co mimowolnie się wzdrygnęłam. Czułam, jak słone krople spłynęły po moich policzkach, odsuwając myśl o ściągnięciu maski z twarzy. — Jak długo, Charlotte? — powtórzył, nieco spokojniej, jakby zauważył, że płakałam. Jakby jego serce, wykute z lodu, robiło się miękkie.
Zrobiłam kolejny krok w jego kierunku, po czym dotknęłam dłonią jego nadgarstka. Pod wpływem moich palców, docisnął mocniej ręce do swojej klatki piersiowej, jakby próbował chronić je, lecz nie zraziło mnie to. Starałam się trzymać myśli, że jeśli przekonał się do mnie na próbach poprzez zetknięcie naszych ciał, tym razem także musiało to zadziałać. Teraz również miał zrozumieć powody, dla których nie ujawniłam się przed nim. Musiał zaufać mi na nowo.
— Zawsze — przyznałam szczerze, na co w geście irytacji przewrócił oczami. Pod opuszkami palców czułam, jak napiął mięśnie, jakby przygotowywał się na to, co miało dopiero nadejść. Na prawdę, o jakiej nie słyszał. — Nie mogłam ryzykować, ale byłam pewna, że nikt mnie nie rozpozna. Dlatego nosiłam maskę, żeby mnie nie znaleźli, bo naprawdę, kocham to, co robimy i nie chciałam tego stracić... nie chciałam stracić ciebie, Paul. Uciekam, bo Charles mnie bił, bo...
— To nie zmienia faktu, że mnie okłamałaś — stwierdził sucho, odrzucając moją dłoń — i że chciałaś robić to przez lata, aż do końca życia. Rosalie, czy tam Charlotte, teraz nie będziesz musiała, bo tutaj kończy się nasza współpraca.
Otworzyłam usta, żeby zaprzeczyć, ale zaraz potem zamknęłam je. Walka wydawała się bezcelowa, kiedy wszystko się posypało. Nie musiałam się starać, by wiedzieć, że przegrałam, a między nami pojawił się rozłam, którego nie było w sposób naprawić.
— Nie przejmuj się występem. Wszystkim się zająłem — dodał, nawet na mnie nie patrząc. — Wracaj do domu.
Z głębi mojego gardła wydobył się jęk, gdy odwrócił się na pięcie i otworzył drzwi. W głębi siebie przeczuwałam, że powinnam go zatrzymać, lecz mój umysł nie widział powodu, by to zrobić. Byliśmy skończeni. A próby ratowania przypominały bezcelową podróż, mogącą zabić nas oboje.
— Skąd wiesz? — odparłam, zanim wyszedł. — Ktoś ci powiedział?
— Sam się domyśliłem — rzucił, przymykając za sobą wrota.
Wzięłam głęboki wdech, gdy znów w moim gardle pojawiła się gula. Zerknęłam ponad ramieniem na swoje odbicie w lustrze, a moje zęby się zacisnęły. Kobieta w odbiciu była roztrzęsiona, a jej makijaż oczu został doszczętnie zniszczony. Palcami dłoni nerwowo gniotła dolną partię sukienki, wycinając łydki pod dziwacznym kątem. Jej włosy, które ułożyła w luźnego koka, niedbale powysuwały się pod spinki oraz opadły na jej ramiona. Przypominała mi na myśl słabą płeć, widywaną niekiedy w odmętach internetu. Piękną, lecz pozbawioną sił po niedawnym wypadku, niszczącym jej psychikę. Damę, z której ulotniły się ostatnie resztki godności.
Pod wpływem emocji ściągnęłam z twarzy maskę, po czym cisnęłam nią w lustro. Wbrew temu, że liczyłam na jakikolwiek uraz szkła, jak na złość nie pojawił się żaden. Ani jedna rysa, dziura, nie zniekształciły obrazu dzikuski, wpatrującej się we mnie szeroko otwartymi oczami. Za to ich nieobecność, przykuwała moją uwagę na niezwykłe stworzenie, wijące się w agonii w odbiciu.
— Jesteś tym, kim jesteś. Jesteś tym, kim jesteś. Jesteś tym, kim jesteś — powtarzała moja kopia w lustrze, w czasie, gdy podnosiłam swoją torebkę z hotelowego łóżka. — Jesteś tym, kim...
Słowa obijały się wewnątrz mojej czaszki, wzbudzając we mnie pierwsze oznaki przerażenia. Nie rozumiałam niczego z zaistniałej sytuacji — mojego ciała, zachowującego się tak, jakby było pod wpływem opętania, ani mojego głosu, wciąż wołającego te same cztery słowa. Nienaturalne zjawiska sprawiały, że włosy jeżyły mi się na głowie, natomiast stopy kierowały mnie w stronę wyjścia. Drżałam, nie z zimna, lecz ze strachu, ściskającego moje organy.
To nie mogło być prawdą.
Wybiegłam na korytarz, przypadkowo wpadając na przechodzącego mężczyznę. Nieznajomy, z twarzą zasłoniętą przez czarną, wenecką maskę, wpatrywał się dłuższą chwilę we mnie niezwykle zielonymi tęczówkami, a jego dłonie odpuszczały uścisk na moich ramionach. Milczał, jakby nie potrafił mówić, co wykorzystałam. Gwałtownie odsunęłam się od niego, mrucząc pod nosem formułkę przepraszającą, a następnie ruszyłam w stronę wyjścia z hotelu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top