Rozdział 2.9

Kiedy byłam mała, nie bałam się ciemności. Nie paraliżował mnie mrok, w którym nie można było dostrzec wielu rzeczy na swojej drodze. Nie przerażały potwory, kryjące się w jego objęciach, o obrzydliwych twarzach i ostrych pazurach. Dlatego nigdy bym nie pomyślała, że nocna czerń mogłaby wzbudzić lęk wewnątrz mnie. Że mogłaby mnie dopaść tuż po przekroczeniu progu domu, roztaczającego aurę bezpieczeństwa. Że odebrałaby mi oddech po tym, jak mój wzrok padłby na jasne punkty, nikle rozświetlające drogę do wnętrza korytarza. 

Jednak wtedy byłam dzieckiem. Tylko niewinnym dzieckiem, znajdującym w zmierzchu ukojenie od piekła za dnia. Miałam prawo kochać się w ciemności, być jej przyjaciółką pośród niespokojnych pochrapywań moich bliskich. Kryjące się w niej szkaradne postaci, mogłam uczynić członkami swojej rodziny i podzielić się z nimi miłością, jaką trudno było mi okazać innym. Teraz sytuacja wydawała się całkiem inna. Teraz osoba, która mną wstrząsała, nie zasypiała na używkowym haju. Nie była obojętna wobec moich krzywd. A noc nie przynosiła ukojenia w bólu, lecz wywoływała większe poczucie niepokoju, jakby sama o czymś wiedziała. To ona paraliżowała mnie wraz ze świecami, ledwo tlącymi się wzdłuż podłogi, szepcząc niesłyszalne dla ludzkiego ucha prawdy. To ona była moim wrogiem, nie koleżanką.

Odstawiłam torby na szafkę z butami i przeczesałam palcami włosy. Najciszej jak potrafiłam, ruszyłam za ciągiem czerwonych płatków róż, odznaczających się na tle jasnych paneli. Widziałam, jak płomień ponad nimi falował, gdy pokonywałam kolejne odcinki pomieszczenia, zupełnie jakby Charlesowi na tym zależało - bym zahipnotyzowała się pięknem danej chwili, która nigdy nie pojawiła się w takiej wersji w naszym życiu. Kąciki moich ust uniosły się, kiedy stopniowo rozległ się odgłos muzyki. Zagłuszył on odgłos obcasów, który zwiększał się wraz z tym, jak zbliżałam się do salonu. Jak docierałam do miejsca, do którego nigdy nie powinnam była dojść.

Wiedziałam, że to, co czułam w tamtym momencie, było złe. Niewłaściwe było posiadanie wrażenia, że wszystko tego wieczoru mogło pójść w dobrym kierunku. Niedobre były motylki, wirujące w moim brzuchu, niczym u piętnastolatki. Niebezpieczny zdawał się fakt, że przy nim dzisiaj mogłam pozwolić sobie na więcej, dzięki temu, co zrobił. Róże. Świece. Potrafiły zamieszać mi w głowie, nawet jeśli były jedynie malutkimi gestami, które nie powinny mieć żadnego znaczenia. To przez nie, wierzyłam, że McCartney miał humor, że był gotowy na moje ruchy, nawet jeśli w jego przekonaniu miały wyjść na absurdalne. Wciąż mnie kochał i okazywał tę miłość w każdy możliwy sposób. Usilnie pragnął, bym mu zaufała oraz odnalazła również w sobie te pokłady uczucia, którego zdawał się najbardziej potrzebować. Chciał, bym spróbowała znów być u jego boku, jako dziewczyna, którą mógłby się chwalić. A ja nie miałam pojęcia, czy byłam godna tego, żeby znów stać się maskotką mediów. By stać się jego tłem.

Poprawiłam materiał bordowej sukienki, zakupionej kilka godzin temu, a następnie weszłam do salonu. Podniosłam wzrok na postać, stojącą przy drzwiach balkonowych i uśmiechnęłam się, wbrew własnej woli. Splotłam palce u dłoni, po to, by zasłonić nimi swoją twarz oraz reakcję, jakiej się nie spodziewałam. Nie potrafiłam jej ukryć, nie w takiej chwili... Nie, kiedy nie mogłam oderwać od niego wzroku. 

Widziałam Charlesa w garniturze wiele razy o mnóstwie odcieniach czerni, beżu, granatu oraz szarości. Jednak ten nowy, niemal scalający się z mrokiem, wydawał się pasować do niego idealnie. Dobrze leżał na zbyt szczupłym ciele, zupełnie jakby był jego drugą skórą. Biała koszula, przysłonięta przez krawat o ciemnofioletowej barwie, przylegała do klatki piersiowej, a jej kołnierzyk był ciasno zaciśnięty wokół jego szyi. Nie zakrywał też twarzy ciemną brodą, w której wyglądał na nieco starszego, natomiast włosy delikatnie przyciął, jakby dzisiejszego dnia wcale nie miał spotkania z reżyserem, ale u fryzjera. 

Znów był moim Charlesem, lecz nieco przystojniejszym, niż go zapamiętałam. 

— Jesteś przepiękna — powiedział, ówcześnie lekko ściszając muzykę. Widziałam, jak jego oczy zalśniły w blasku świec, gdy zabierał ze stolika kieliszki wypełnione szampanem. Nie liczyłam, że po tylu latach razem, wciąż mogliśmy być sobą oczarowani. Że mogliśmy zaskoczyć sami siebie wyglądem, który znaliśmy na pamięć. Że mogliśmy poczuć się znów piękni i być piękni dla siebie. Sądziłam, że faza, w której szaleliśmy za sobą fizycznie, już dawno była za nami. Jednak i w tym względzie musiałam się pomylić. — Szczęściarzem jest ten, który cię kocha. 

— Ten mężczyzna może i jest szczęściarzem, ale ma bardzo nierówno pod sufitem. Tak nierówno, że napiera na jego barki — odparłam, po czym wzięłam swój kieliszek. Jego usta się zamknęły, a na twarz powoli wpełzł uśmiech, który doskonale znałam. — Gdzie się podziała twoja broda? 

Wzruszył ramionami. 

— Nie muszę już dłużej być pustelnikiem. Mój statek przybył z odsieczą, a na jego pokładzie była piękna piratka, która mnie ocaliła. 

Kąciki moich ust uniosły się, tak samo jak podbródek. Niby od niechcenia oparłam się biodrem o krzesło, a wolną dłonią przesunęłam po brzuchu. Liczyłam na odrobinę przestrzeni z jego strony - nie chciałam, by sprawy pomiędzy nami przyspieszały w takim tempie. Pragnęłam utrzymać między nami granice, szczególnie kiedy mój umysł był przyćmiony przez to, co widziały oczy. Nie mogłam myśleć trzeźwo przy jego obecności. Nie byłam w stanie znieść bliskości kogoś, kto dzisiejszego wieczoru ewidentnie był w moim typie. Kto pachniał tak przyjemnie, że nie w sposób było się powstrzymać od wdychania odurzającej woni, pomieszanej z delikatną nutą piżma. Kogo idealny uśmiech hipnotyzował na tyle, że ciężko było oderwać od niego wzrok. Kogo duże dłonie wydawały się tak miękkie, tak delikatne mimo swojej wielkości, że dobrze byłoby je poczuć nie tylko na swoim policzku czy rękach...

Wiedziałam, że nie powinnam była patrzeć na niego w ten sposób. Po porannym wydarzeniu musiałam być czujna. Musiałam widzieć w nim zagrożenie, a nie raj, w którym mogłam dławić się sporą ilością szczęścia. Charles był niebezpieczny. Jego ręce były niebezpieczne. A kraina wiecznej radości była miejscem, w którym męskie dłonie mogły pozbawić mnie życia. 

Jednak im dłużej tkwiłam u jego boku, tym z jakiegoś powodu trudniej było mi w to wszystko wierzyć. Ciężej było widzieć go jako wcielonego diabła, kiedy nie sprawiał takiego wrażenia. Nie wyglądał na kogoś podłego. Przypominał mi raczej biznesmena o złotym sercu, pragnącego nakarmić głodnych ludzi i odebrać broń potworom, skupiającym się jedynie na poszerzeniu władzy. Wydawał się dobry, bo właśnie taki był. Był dobry, nawet gdy był zły. Był przystojny, a w przystojnym mężczyźnie ciężko było dojrzeć coś nieludzkiego, co mogło go czynić kimś strasznym, niebezpiecznym dla otoczenia. Szczególnie nie można było tego zobaczyć w tamtej chwili, przy tym co przygotował, mimo że wcale nie musiał - jak się postarał, by ten wieczór był idealny. Nie znałam żadnego faceta, który zrobiłby coś dla swojej dziewczyny bez oczekiwania czegoś w sensie fizycznym w zamian. A on to zrobił. To czyniło go pochopnie mniej szkodliwego, czego mogłam pożałować w najbliższym czasie. 

Charles wykonał zaledwie kilka kroków, dzięki którym stanął tuż przede mną. Uniósł swój kieliszek nieco wyżej, jakby wznosił toast, a także wypiął pierś, przypominając tym swojego ojca. Gdyby uniósł ostatni palec oraz zachował grobową powagę, byłby stuprocentową jego kopią. Coś czułam, że z czasem również i te cechy miał przejąć - tak jak i on zamierzał stać się sztywniakiem, psujkiem dobrej zabawy. Nie liczyłam jednak, że mógłby przemienić się w faceta, który stroniłby od parkietu. McCartney uwielbiał tańczyć. Tego geny i wiek nie mogły mu zabrać. Na szczęście nie potrafiły też odebrać mu urody, nieodziedziczonej w żadnym aspekcie po starszym McCartneyu.

— By nasze życie było zawsze bajką — rzuci, nie potrafiąc powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. — By nasza miłość trwała nieco dłużej, niż tylko zwykłe, śmiertelne sto lat. 

Uniosłam dłoń po to, by uderzyć szklanką o jego szkło. Napój, jaki znajdował się w jego kielichu, różnił się od mojego, lecz to nie wzbudzało moich podejrzeń. Branie leków psychoaktywnych nie pozwalało mi na wypicie jakiejkolwiek dawki alkoholu. W tym również szampana o bladoróżowym kolorze, z malutkimi bąbelkami, które w błyskawicznym tempie przepychały się na powierzchnię. Przypominały mi nieznośne dzieciaki ze szkoły, do której chodziłam. Tak samo jak one uderzały w swoich rówieśników, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Nie miały także pojęcia, że mimo nadziei, wywołujących nadmierną ekscytację, miały spotkać się z porażką, zwaną życiem. Zwycięstwo było jedynie chwilowe. Kilka sekund chwały, kilka blasków fleszy, kilka autografów, kilka świateł, skierowanych prosto na nie. A potem nadchodziło tylko rozczarowanie odchodzących marzeń i szara rzeczywistość, pozbawiona blasku szmaragdów. 

Wzięłam łyk. Przesunęłam językiem po podniebieniu, by móc jak najdłużej czuć smak tego, co właśnie wypiłam. Lekko żółtawy napój posiadał nieco egzotyczny smak. Nuta mango, dominująca pośród innych, zasładzała skutecznie moje kubki smakowe, a także sprawiała, że pragnęłam więcej - słodyczy, dotyku Charlesa. Zanim zajęłam miejsce na krześle, skosztowałam znów niecodziennego płynu. Może i pozwoliłam czekać na siebie dłużej, niż powinnam, lecz były narzeczony mógł się tego spodziewać. Doskonale wiedział, że przyciągały mnie rzeczy, zawierające odurzającą ilość cukru. 

Przekrzywiłam delikatnie głowę, kiedy usiadł naprzeciwko mnie. Odsunął ostrożnie zastawę od siebie, jakby tego wieczoru nas nie obsługiwał, a na bordowym obrusie postawił swój kieliszek. Ja wciąż swój trzymałam w ręce. Nie chciałam, by ktoś go zabierał, póki nie dopiłam jeszcze nawet do połowy. Założyłam nogę na nogę i oparłam plecy o miękkie oparcie, biorąc kolejny łyk napoju. Charles przesunął kciukiem po dolnej wardze, jakby przesyłał mi wiadomość, której nie pragnął powiedzieć głośno oraz wyprostował się, po raz kolejny wypinając swoją klatkę piersiową. Nie wiedziałam, czy robił tak z powodu wyuczenia, czy bólu kręgosłupa, o którym jeszcze mi nie mówił. Jednak to odbierało mi trochę chęci do zabrania go do naszego niemałżeńskiego łoża. Wyglądał jak kurczątko, usiłujące przemienić się w barwnego koguta. 

 — Dobrze bawiłaś się w towarzystwie Olivii? — zapytał, kładąc rękę na stole. Mimo kilkumetrowej odległości widziałam, jak palcami zastukał o szkło, jakby drażnił go ten temat. Jakby denerwował sam siebie z nieokreślonego powodu. 

Olivia była może i lekko pustą dziewczyną, ale dało się ją znieść. Szczególnie w momentach, kiedy nie miała możliwości rozmowy ze mną i mogła tylko zerkać kątem oka, czy aby czasem nie wybuchłam. Niekiedy miała swoje momenty, nawet kiedy się odzywała. Nie były one zbyt warte uwagi, lecz wydawały się miłe, a także szczere. Od czasu do czasu uruchamiała swój umysł po to, by zaskoczyć mnie czymś, o czym nie miałam pojęcia. Jednak i to nie mogło mnie przekonać do niej całkowicie. Wciąż była kobietą, która chciała uwieść mojego byłego narzeczonego oraz możliwe, że dlatego zabrała mnie do salonów piękności, fryzjera, centrum handlowego. Miałam wrażenie, że z całych sił pragnęła, bym chociaż w małym stopniu ją polubiła. Gdybyśmy stały się przyjaciółkami, mogłaby przyjeżdżać do nas częściej. Mogłaby sypiać na kanapie, a rano bez skrupułów wpatrywałaby się w Charlesa. Możliwe, że zbliżyłaby się do niego na tyle, że zajęłaby moje miejsce na ślubnym kobiercu. I znów przywróciłaby go na właściwy tor. Odeszłabym w odstawkę. Nie musiałabym podejmować decyzji w naszej sprawie...

Olivia rozwiązałaby nasz problem, gdybym aż tak nie czuła tych ukłuć zazdrości. Gdybym nie wkurzała się na myśl, że to ona włożyłaby moją suknię ślubną, a potem zatańczyła pierwszy taniec z nim. Gdybym była pewna, że nie byłby w stanie spojrzeć na nią z większą miłością. Chciałabym, by był szczęśliwy, ale nie z nią. Nie z aktorką, z którą pierwszy raz wystąpił w serialu i która pragnęła wkupić się w moją sympatię. 

— Chyba tak. Byłyśmy w wielu miejscach. Dała mi wiele porad dotyczących mody czy makijażu, których może kiedyś posłucham — przyznałam, odkładając szklankę na stół. — Jest bardzo miła i chyba wiem, co ci się w niej tak podobało. Ma bardzo długie nogi. Nogi jak do nieba, opalone, szczupłe, wyrzeźbione. Zapewne dobrze się prezentują w krótkiej sukience. 

Brwi Charlesa drgnęły, kiedy delikatnie pochyliłam się nad pustym talerzem. Starał się zachować powagę, jednak w jego oczach dostrzegłam radosne iskierki, które jedynie czekały na ten moment. Przyjaciółka była tylko marionetką, mającą pobudzić jakiekolwiek emocje wobec niego. Teraz to widziałam. Dostał to czego pragnął od wielu, wielu lat. A ja dowiedziałam się, że nie był mi aż tak obojętny, pomimo tego co pamiętałam. Nie powinnam przejmować się nim, jego losem, ludźmi, którzy go otaczali, natomiast to robiłam. Obchodził mnie on oraz wszystkie inne rzeczy związane z nim. Nie było to kwestią nienawiści, jaką byłam zmuszona czuć parę lat temu ani strachu, który nękał mnie miesiącami po wyjechaniu z Los Angeles. To było coś więcej - coś, co nie mogło tlić się w głębi mojego serca. Coś, co powinno być martwe po tym, co zrobił. A ja wbrew wszystkiemu, wciąż to odczuwałam. Nadal go kochałam, nawet jeśli to było niezdrowe. Byłam zazdrosna o mężczyznę, przed którym ukrywałam się tyle czasu. Byłam zazdrosna o wszystko, co było z nim związane, mimo że wcale na to nie zasługiwał.

— Cieszę się, że spędziłyście miło czas — odparł, wpatrując się we mnie. — Tak, Olivia ma nogi modelki, bo aktualnie tym się zajmuje. Przyznaję, że jest atrakcyjną kobietą, ale ty też taka jesteś. Powiedziałbym, że nawet bardziej. Trochę bawi mnie fakt, że jesteś zazdrosna...

— Zazdrosna? — bąknęłam, niby od niechcenia. 

Kąciki jego ust drgnęły. 

— Charlotte, gdyby twoje oczy mogły zabijać, to dawno leżałbym tutaj martwy — zakpił, lekko się uśmiechając. — Nie spodziewałem się, że po tylu latach mogłabyś być o mnie zazdrosna. Po tym wszystkim, co przeszliśmy, nie miałbym powodu, żeby spojrzeć na inną. Ty mi wystarczysz. 

— Więc kiedy ty byłeś zazdrosny cały czas, to bałeś się, że to ty nie jesteś wystarczający dla mnie? 

— Mam swoje powody, dla których muszę mieć cię na oku. Dla których mam prawo być zazdrosny.

— Czemu miałbyś myśleć, że nie jesteś wystarczający dla mnie? Charles, to głupie. Przecież...

Zacisnęłam usta w cienką linię, kiedy dotarło do mnie głośne skrzypnięcie, dochodzące od strony drzwi. Do pomieszczenia weszła kobieta, której nigdy dotąd nie miałam okazji poznać. Niska, starsza pani nosiła na sobie niebieski fartuszek, niemal sięgający jej łydek. Siwe włosy ciasno związała na czubku głowy, jakby nie chciała, by jakikolwiek kosmyk wpadł do talerzy, trzymanych w obu rękach. Widziałam, jak jej dłonie drżały, gdy kładła przede mną pachnące danie, zupełnie jakby stresowała ją moja obecność. Odłożyła kolejne przed Charlesem, nieco pospiesznie, jakby gonił ją czas, po czym dotknęła palcem kącika ust. Trwało to zaledwie kilka sekund, po których machnęła ręką i się oddaliła, przed wyjściem zerkając ostatni raz na mnie. 

Wzięłam głęboki wdech, sięgając po widelec. Miałam nadzieję, że posiłek załagodzi moją chęć spytania już wkurzonego Charlesa o naszą wcześniejszą gosposię. Nie pragnęłam całkowicie rozwalić tego wieczoru oraz przekonać się, czy to, co pamiętałam, było prawdą. 

— Przecież co? — odezwał się, nieco chłodno. — Dokończ, proszę. Nie dałaś mi powodu do bycia zazdrosnym? 

— Nie. 

Dostrzegłam, jak jego brwi delikatnie się uniosły, a palec wskazujący przesunął się po dolnej wardze. Przełknęłam głośno ślinę, jednak nie było to wynikiem dania, pachnącego bardzo smakowicie. To było dzięki Charlesowi i jego spokojowi - nienaturalnie tkwiącym wewnątrz duszy, podążającej w sam środek mroku. To on mnie zwodził, wywołując bardzo znany niepokój i odprowadzały apetyt w lepsze miejsce. Paraliżował układ pokarmowy. Niszczył wszystko to, co on stworzył dzisiaj, dla nas. Zabijał całą magię tego wieczoru. Sprawiał, że pragnęłam znów uciec, by nie dorwało mnie w szpony to, co kryło się za tą taflą niby niewzburzonej wody. Ponownie chciałam go opuścić, żeby poczuć się tylko bezpiecznie. 

Opuściłam wzrok na dobrze wypieczone mięso, oblane brązowawym sosem, po czym wbiłam widelec w marchew. Muzyka ucichła jeszcze bardziej, kiedy włożyłam do ust warzywo i przełknęłam. Wzięłam głęboki wdech, gdy atmosfera stała się jeszcze cięższa niż zaledwie chwilę temu. Czułam na sobie jego wzrok. Wiedziałam, że się na mnie patrzył, licząc na to, że się wytłumaczę. Jednak ja tego nie chciałam. Nie chciałam się tłumaczyć z czegoś, co powinno być oczywiste. Nigdy nie dałam mu powodu do zazdrości. Gdy rozmawiałam z innymi mężczyznami, tańczyłam z nimi, nie oczekiwałam, że zwrócę na siebie uwagę Charlesa. Robiłam to dla zabawy, dla nowych znajomych, z którymi mogłam porozmawiać nieco inaczej niż z nim czy członkami jego rodziny. Dla normalności, która została przytłumiona przez jego rozgłos. A on tymczasem usiłował mnie odciąć od wszystkiego, co dla zwyczajnej kobiety było codziennością. Pragnął, bym miała tylko jego i jego bliskich. Bym udusiła się w klatce, którą budował. Bym była zwierzątkiem, które dało się przez niego zniewolić. 

— Lepiej uznam, że nie udzieliłaś mi żadnej odpowiedzi — powiedział, zabierając się za swoją potrawę. — Veronica przeszła dzisiaj samą siebie. 

Niedługo po tym, jak skończyliśmy kolację, dopiłam resztówkę napoju. Naparłam plecami na oparcie krzesła, spoglądając w kierunku mężczyzny. McCartney trzymał w dłoni mały, czarny pilot. Widziałam, jak na jego twarzy pojawiał się uśmiech, gdy muzyka coraz lepiej docierała do naszych uszu. Moje kąciki ust również wygięły się ku górze, kiedy zorientowałam się, jaki kawałek właśnie słuchaliśmy. Z trudem przełknęłam gulę, która pojawiła się w moim gardle i zamrugałam kilka razy, by powstrzymać łzy. 

Nie tego się spodziewałam dzisiejszego wieczoru. Ani nigdy. 

Charles wstał, następnie podszedł do mnie. Wyciągnął dłoń, a gdy podałam mu swoją, pomógł mi się podnieść z krzesła. Niespiesznie, zupełnie jakby ta piosenka miała się nigdy nie skończyć, przyciągnął mnie do siebie. Delikatnie ścisnął moje palce, kiedy zdecydowałam się położyć dłoń na jego ramieniu, po czym powoli zaczął się poruszać w rytm dźwięków gitary. 

Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek uda mi się wysłuchać ten cover. Myślałam, że pozbył się wszystkiego, co mogło być związane z naszym ślubem - to ukoiłoby jego ból po moim odejściu. A, szczególnie że zniszczył tą piosenkę, którą jednocześnie kochał i nienawidził. Jednak on ją zatrzymał, zupełnie jakby w głębi serca wiedział, że kiedyś do niego wrócę. Jakby był przekonany, że któregoś wieczora będziemy razem, tylko we dwoje, że pozwolę mu się dotknąć mimo przeszłości. Jakby wierzył, że uda mi się go znów pokochać dzięki niej. 

Podniosłam podbródek, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Przechyliłam delikatnie głowę na bok, nieco przybliżając się do byłego narzeczonego.

— To była nasza piosenka na pierwszy taniec — skomentowałam. — Pamiętasz, jak do niej ćwiczyliśmy? Jak upadliśmy po tym, jak uderzyłam cię z łokcia w nos? 

Odsłonił zęby, uśmiechając się jeszcze szerzej. Oczywiście, że nie mógł tego zapomnieć. Takich momentów jak tamten nie puszcza się w niepamięć - szczęśliwych, pomimo malutkiego potknięcia. 

— Jak mógłbym zapomnieć? — odparł, nieco przymrużając oczy, jakby oślepiało go światło. — Jak mógłbym zapomnieć jeden z najszczęśliwszych dni mojego życia? 

— Nie nazwałabym go zbyt szczęśliwym. Krew lała ci się z nosa strumieniami. Jasper miał odruch wymiotny. A ja byłam przerażona, bo myślałam, że naprawdę coś ci się stało. Ten dzień był okropny! 

Delikatnie pokręcił głową. 

— Był dobry, bo było w nim coś z normalności. Bo byłem z tobą, z dala od światła kamer i mogłem oglądać twój uśmiech. Bo wiedziałem, że nasz ślub zbliżał się wielkimi krokami i tylko wtedy byłem w stanie poczuć stres. 

Uniosłam brwi, nieco odchylając się do tyłu. 

Charles nigdy nie wyglądał na stremowanego. Odkąd go poznałam, widziałam, jak podejmował decyzje, które nie były łatwe. Słuchałam jego zdenerwowanego głosu, kiedy coś mu nie wychodziło. Jednak jeszcze nie miałam okazji ujrzeć go tonącego w stresie. Zawsze wydawało mi się, że nie przejmował się niczym - że biegł pod wiatr, nie zważając na konsekwencje. Że bawił się losem, rzucając nim na prawo i lewo, tak jak mu się podobało oraz drwił z tego, co stawiał na jego drodze. Że był człowiekiem ciężko stąpającym po gruncie, który bardzo dobrze znał to, co gotowało dla niego życie. A teraz niszczył wszystko to, co o nim kiedyś myślałam. Pokazywał mi swoje oblicze, jakiego jeszcze nie znałam. Pozwalał na poznanie siebie na nowo, jakby tym razem naprawdę mu na nas zależało. Jakby walczył z całych sił o ten związek, nawet jeśli miał przez to wyjść na kogoś, kto cały czas odgrywał jakąś rolę. Kto był na połamanej scenie, nieoświetlonej reflektorami, otoczonej tuzinami kamer i ukrywał to, kim był naprawdę przed osobą, którą zamierzał poślubić. 

Udawał kogoś innego przede mną. Cały ten czas tylko grał, doszkalając swoje umiejętności aktorskie. A ja byłam publicznością, na której sprawdzał, jak bardzo dobry był w tym, co robił. Ukrywał swoje emocje. Zastąpił je innymi, wymyślonymi w czarnym scenariuszu, napisanym jedynie przez niego. Bawił się w mojej niewiedzy, dzięki której interpretowałam tylko to, co mogły dostrzec moje oczy. Nie widziałam intrygi, nie dostrzegłam faceta, będącego takim samym człowiekiem jak inni ludzie, który czuł się również gorzej i reagował tak samo na pewne sytuacje. Zauważałam tylko chłodnego potwora, skupiającego się jedynie na wykonywanej pracy oraz wszystkim dookoła, a nie na mnie. 

Patrzyłam oraz dostrzegałam to, co pragnęłam. 

— Myślałam, że ślub nie był dla ciebie powodem do stresu. Zachowywałeś się tak, jakby to była zwykła formalność. Jak kolejny kadr z filmu. 

Jego uśmiech zbladł, natomiast wzrok powędrował gdzieś za mnie. Pod opuszkami palców poczułam, jak jego mięśnie napięły się, jakbym przekroczyła jakąś granicę, natomiast jego dłoń przybliżyła nieco moją do jego ciała. Wzięłam po raz kolejny głęboki wdech, kiedy dotarło do mnie, że znów popsułam atmosferę pomiędzy nami. Znów go zdenerwowałam niezamierzenie, zupełnie jakbym w głębi serca tego chciała - jakbym nieświadomie usiłowała go zranić z niewiadomego dla mnie powodu. Jakbym go karała za coś, co sądziłam, że mi robił przez gniew. Jakbym odreagowywała na nim całą frustrację, związaną z niewiedzą o własnej przeszłości z ostatnich trzech lat. A on po tym wszystkim, co zaszło, nadal był raniony przeze mnie - przez osobę, którą kochał. 

— Przepraszam, nie wiem co się ze mną dzieje — powiedziałam cicho, wysuwając się z jego objęć. Przesunęłam kciukiem po dolnej wardze, po czym spojrzałam na podłogę, czując, jak wstyd wziął nade mną kontrolę. — Może po prostu pójdę do siebie...

— Nie miałem czasu na to, by się martwić naszym ślubem. Po prostu Charlotte. Ale to nie znaczy, że małżeństwo mnie nie obchodziło. Chciałem cię w swoim życiu i nadal chcę. Chcę trzymać nasze dzieci w objęciach, chcę być najlepszym ojcem i mężem na świecie. Jestem gotowy, by poświęcić swoją karierę dla ciebie, dla naszej przyszłości. 

— Dzieci? — mruknęłam, cofając się. To słowo nadal przerastało mnie, nawet jeśli od tragedii minęło cholernie dużo czasu. — Też chciałabym być matką, ale nie mogę. Nigdy nie spróbuję nią zostać, Charles. Przykro mi, ale taka jest prawda i nawet trzy pudełka tabletek tego nie zmienią. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top