Rozdział 2.7
— Nienawidzę tej piosenki — przyznał Charles po tym, jak w salonie rozbrzmiały pierwsze sekundy utworu. Głos piosenkarza przebił się przez muzykę, lecz dzisiaj wydawał się nieco inny. Ton, który pamiętałam z pierwotnej wersji, trzymał w sobie delikatną chrypkę, natomiast ten, który odbijał się od ścian kuchni, został jej pozbawiony. Bez niej trudno było się skupić na tekście, niegdyś łapiącym za serce każdą kobietę, a całą uwagę nieświadomie poświęcałam na dźwiękach gitary. Po trzech latach magia prysnęła. Piosenka się popsuła. A mimo tego wciąż potrafiła denerwować McCartneya, który powinien się cieszyć ze spieprzonej sprawy. — A oni ciągle ją puszczają. Za każdym razem, gdy włączam radio, słyszę tego rudego psychopatę.
Kąciki moich ust drgnęły. Odstawiłam świeżo wytarty talerz na kolejny stos naczyń po to, by następnie odebrać od niego mokrą salaterkę. Czułam, jak materiał prześlizgnął się pod wilgotną ścierką, jakby starał się przede mną uciec. Wciągnęłam głośno powietrze do ust, gdy ceramiczna miseczka wysunęła się spomiędzy moich palców i upadła z hukiem na podłogę. Kątem oka dostrzegłam, jak mężczyzna drgnął, a jego dłoń wypuściła do zlewu ulubiony kubek Rebeccy. Gardło mi się zacisnęło, kiedy dostrzegłam perłową makturę, oszpeconą przez wyraźne rysy. Kawałki rozdzieliły się, pokazując pomiędzy sobą skrawki podłogi, pokryte białawymi odłamkami. W każdym z nich, jak na złość, odbijało się światło, a ich nieskazitelnie równie krańce wydawały się znacznie ostrzejsze. Tak ostre, jakby od samego patrzenia potrafiły rozciąć skórę aż do mięśni...
Przekrzywiłam głowę, po czym pochyliłam się nad stłuczonym szkłem. Ciemny kształt zakrył jasność, a tuż obok niego pojawiła się zniekształcona dłoń. Niesamowicie długie palce zostały wykrzywione, zupełnie jakby ktoś usiłował podnieść popsutą rzecz. Nie działo to się jednak szybko, gwałtownie. Ktoś dbał o to, by zrobić to powoli, cicho oraz dyskretnie, starając się zachować to, co popsuł jedynie dla siebie. Ktoś przypominający polujące zwierzę próbował zataić prawdę, jakby trzymał w głowie opracowany plan zagłady. Nie wiedziałam skąd ani dlaczego, lecz byłam przekonana, że jeden z największych kawałków niedługo miał trafić do kieszeni rozbójnika. A potem zamierzał go wykorzystać jedynie w złym celu, by pokonać coś, co kazało mu tkwić w tamtym miejscu.
— Nic się nie stało — odparł były narzeczony, odgarniając stopą rozbite naczynie. Powoli się wyprostowałam, gdy usypał szkło pod jedną z szafek i wrócił do zlewu. — Później to posprzątam. To tylko kolejna miska, których mamy dziesiątki w szafkach. Z tego co wiem, to nie była naszą ulubioną.
— Racja — skomentowałam, opierając się biodrem o jeden z blatów. Odłożyłam na chwilę ścierkę, po czym zaplotłam ręce na piersiach. Głośno przełknęłam ślinę, gdy mój wzrok znów powędrował na jego twarz. Ściągnęłam brwi, kiedy na jego ustach nadal widziałam uśmiech, w który im dłużej się wpatrywałam, tym bardziej odczuwałam niepokój. Wróciłam, po tym jak wskrzesiłam w jego życiu piekło. Zraniłam go. A on wydawał się o tym całkowicie zapomnieć po przyjęciu, zakrapianym alkoholem. Zupełnie, jakby zresetowało mu pamięć. — Co się dzieje z Janis? Wydawała się dzisiaj taka inna, taka... zimna. Ma jakieś poważne problemy w pracy?
Dostrzegłam, jak delikatnie ściągnął brwi, jakby nie spodziewał się takiego pytania dzisiejszego wieczora. Mimo rozbrzmiewającej muzyki słyszałam czelest gąbki, gdy przesuwał nią wokół zabrudzonego talerza. Większe użycie siły mogłabym zrzucić na poprzysychane kawałki ciasta, uparcie przylegające do powierzchni naczynia, które pragnął zrzucić do głębin rur kanalizacyjnych. Jednak one, wbrew pozorom, odpadały bardzo łatwo, w krótkim czasie pozostawiając jedynie czystą porcelanę. To nie powstrzymywało Charlesa do dalszego czyszczenia, zupełnie jakby rzecz w jego oczach wciąż była pełna nieczystości. Moje dłonie zaciskały się w pięści, gdy im dłużej przyglądałam się jego nieco zesztywniałym ruchom oraz palcom, chcącym przemienić biel w przeźroczystą masę.
Nie miałam pojęcia, że temat Janis okaże się tym, który popsuje mu nerwy. Gdybym wiedziała wcześniej, nigdy nie nawiązałabym do dziwnego zachowania jego siostry. Po prostu zachowałabym pytania dla siebie, wierząc, że pewnego dnia okiełznałby cały gniew, zebrany wewnątrz jego ciała i odpowiedział w prosty sposób, co się działo z jego siostrą — z jego przerażoną jak diabli starszą siostrą, której jeszcze nigdy dotąd nie było mi dane ujrzeć w takim stanie. Tymczasem rozzłościłam go, a zamiast wyjaśnień mogłam dostać jedynie kubeł lodowatych słów, który mógłby popsuć naszą relację po tym, jak ledwo wróciłam do domu po latach. Miałby wtedy rację. Nie należałam już do jego rodziny od chwili, kiedy mój pierścionek został na blacie stolika, a moje ciało znalazło się z torbą za drzwiami. Nie powinien obchodzić mnie los jego bliskich, bo jego los też mnie nie obszedł tamtego dnia. Porzuciłam go, ich wszystkich, żeby uwolnić się od potwora i musiałam za to gorzko zapłacić. Musiałam czuć się jako wygnaniec, któremu wszyscy nie potrafili zaufać. Musiałam na chwilę stać poza kręgiem jego bliskich oraz wiedzieć jedynie o prostych sprawach, nienawiązujących zbytnio do czyjejś prywatności.
— Przechodzi teraz przez trudny okres — odpowiedział spokojnie, zerkając na mnie ponad ramieniem. Jego szkliste oczy wpatrywały się w moją twarz, lecz wbrew przeczuciom, nie istniał w nich żaden objaw gniewu. Była tam bezsilność wobec niewidzialnego wroga, atakującego jego krewną. Był też ból, którego ogromna ilość zatrzymywała oddech w płucach. Obezwładniające cierpienie tkwiło w nim, mimo że nigdy nie powinno się pojawić, a moje pytanie przypominało mu, że nadal nie odeszło. Że wciąż uparcie się go trzymało, nawet jeśli jego była narzeczona odzyskała zdrowy rozsądek i pokazywało, że świat nie poskładał się w całość, ale pozostawał w kawałkach, które nigdzie nie pasowały. — Żyje z mężem w separacji. Dzieci są pod jego opieką i nie pozwala jej się z nimi spotykać, bo wierzy, że byłaby zdolna do wyrządzenia im krzywdy. Mieszka u Rebeccy, ale planuje wynająć coś sama. Ciężko jest jej się pozbierać po jednym z przypadków.
— Jednym z przypadków?
Wziął głęboki wdech, a następnie odłożył talerz do zlewu. Tak jak niegdyś, gdy byliśmy nastolatkami, przesunął mokrymi dłońmi po podkoszulku, nie ważąc na to, że go niszczył. Powolnym krokiem zbliżył się do mnie, jakby nie chciał mnie wystraszyć, po czym oparł się o szafkę, stojącą tuż obok.
— Pod koniec poprzedniego roku Nowy Jork wstrząsnęły serie morderstw. Policja nie potrafiła wytropić przestępców, wezwali siły wyższe i one też nic nie zdziałały. Wszyscy myśleli, że to jakiś gang albo sekta. A tymczasem zbrodnie należały do jednego człowieka. Do Jacka Snowna.
Ściągnęłam brwi, kładąc dłonie na blacie. Imię i nazwisko mordercy wydawały mi się znajome. Zbyt znajome.
— Czy to...?
— Tak — przerwał mi, jakby nie chciał, bym dokończyła zdanie. — Niestety, to on. Dowiedzieliśmy się dopiero po wszystkim. Żeby spotkać się z Janis, użył fałszywej tożsamości. Jako że miała dużo pracy w tygodniu, umówili się na godzinę wieczorną, czego przecież...
— ... nigdy nie robiła — tym razem ja mu przerwałam, czując, jak zaczynały mi się trząść dłonie. — To była jej żelazna zasada, by nie spotykać się z pacjentami po opuszczeniu budynku.
— Mówiła, że bardzo nalegał i dlatego się zgodziła. Zaufała mu, bo wydawał się normalny. Liczyła, że chciał tylko porozmawiać... ale on przyszedł po coś innego. Przyszedł po nią. Przyznał się do wszystkich okrutnych morderstw, które opisywał bardzo dokładnie. Krok po kroku. Potem ją zaatakował. Pobił, założył jej i sobie sznur na szyję. To miało wyglądać na podwójne samobójstwo, które udałoby się, gdybym się nie pojawił.
Przesunęłam dłonią po szyi, z oporem przełykając ślinę.
— Bez obaw. On już nigdy nikomu nie zagrozi — dodał nieco ciszej, pochylając się nade mną. — Teraz smaży się w piekle, a sam diabeł liże jego kości.
Uniosłam brwi, spoglądając z ukosa na McCartneya. Kąciki jego ust drgnęły, kiedy położył dłoń na mojej własnej, a następnie zbliżył się do mnie. Czułam, jak przesunął ramieniem po materiale mojej bluzki, jakby chciał dodać mi otuchy w ten sam sposób, jak kiedy się poznaliśmy.
Zanim zostaliśmy parą, wykonywaliśmy jedynie małe gesty w swoją stronę. Nie spieszyliśmy się po to, by móc się poznać, a także zdobyć w całości swoje zaufanie. Teraz on także wykorzystywał tę drogę, mimo że znaliśmy się od lat. Znów się poznawaliśmy. Znów próbowaliśmy znaleźć w sobie zaufanie, które zostało zrujnowane w ciągu jednej chwili. Znów uczyliśmy się siebie na pamięć. Znów staraliśmy się zakochać w sobie od nowa. Znów zachowywaliśmy się jak dwoje nastolatków, jednak tym razem nasze ruchy nie były tak krępujące, a żadne z nas nie czuło niemal paraliżującego stresu.
— Jesteś przy mnie bezpieczna, Lottie. Zawsze będziesz.
Opuściłam powieki, gdy mężczyzna pochylił się nade mną. Jego ciepłe usta zostały przyciśnięte do mojego czoła, tuż pod linią włosów, natomiast palce przesunęły się wzdłuż moich pleców. Wypuściłam cicho powietrze z płuc, kiedy pocałunek stał się na tyle wyraźny, że od cofnięcia głowy, coś chrupnęło w moim karku. Jednak on zdawał się tego nie słyszeć ani nie widział, że jego czułość niemal sprawiała mi ból. Po prostu pragnął, bym zapamiętała ten moment na dłuższy czas, bym doceniła gest, który przypominał mi jedynie kolejną z gróźb z przeszłości. Chciał przekonać mnie do siebie, lecz im bardziej się starał, tym wszystko zaczynało błądzić w zupełnie innym kierunku, niż usiłował.
Tym bardziej powracały wspomnienia, które pragnęłam porzucić za sobą.
* * *
Dłonie zaciśnięte na pościeli. Utkwiły oddech w płucach. Pot spływający po klatce piersiowej. Oczy próbujące znaleźć w ciemności źródło, lecz nie mające pojęcia jakie. Ciało drżące pod wpływem emocji, sprawiające wrażenie, jakby lada moment miało się rozpaść na kawałeczki. Bolesne serce, ledwo wybijające swój rytm pośród wszechogarniającej ciszy.
Słyszałam to.
Słyszałam krzyk. To musiał być krzyk. To musiało się dziać naprawdę.
To nie mogło się dziać w mojej głowie. Nikt nie mógłby krzyczeć...
Nabrałam do ust kolejną porcję powietrza, gdy pokój wypełnił męski wrzask. Nieco zduszony przez zamknięte drzwi, ale równie mrożący krew w żyłach. Nie był on oznaką nadmiernej przyjemności, bądź rozczarowania z powodu kolejnej przeoczonej bramki przez zawodnika ulubionej drużyny. Nie miał nic wspólnego z radością, rozsadzającą człowieka od środka ani ze smutkiem, odcinającym białawe skrzydła aniołom. To był tylko najlepszy przyjaciel bólu — bólu, jakiego można było obejrzeć jedynie na strasznych filmach. Bólu, który potrafił wyginać ciało ofiary na nienaturalne pozycje. Bólu, którego umieli wytworzyć tylko najgroźniejsi ludzie z psychiką, sięgającą do stylu życia demonów z samego piekła. Bólu niezapomnianego dla każdego, komu udało się spotkać na drodze diabła w ludzkiej powłoce. Ból, który paraliżował osobę, jedynie się mu przyglądającą.
— Charles — wychrypiałam, zsuwając stopy na podłogę. — Charles...
Odrętwiałymi palcami naciągnęłam na ramiona satynowy szlafrok, po czym wstałam. Po omacku dotarłam do drzwi, wsłuchując się w ciszę. Czekałam na kolejny krzyk, na kolejny objaw cierpienia, jednak ono się nie pojawiło. Zniknęło, lecz nie znaczyło, że ktoś uwolnił się od bólu. Ktoś był w tym domu, ktoś cierpiał i potrzebował pomocy. A ja nie miałam żadnego pojęcia, co się właściwie działo. Nie wiedziałam, kto wydawał niecodzienne dźwięki, kto ucierpiał oraz z jakiego powodu. To po prostu się pojawiło nagle, wybudzając mnie ze snu. Ktoś został zaatakowany, możliwe, że włamywacz. Ten krzyk nie należał do McCartneya, lecz do kogoś obcego. Możliwe, że ten ktoś był tutaj, na górze. Że patrzył na mnie, gdy spałam. Że może przyglądał się mojej szyi, dzierżąc w dłonie niezwykle ostry nóż. Że pragnął mnie... zabić.
Drżącą dłonią nacisnęłam na klamkę i wysunęłam się na korytarz, oświetlany w połowie swojej długości przez lampkę. Przelotnie zajrzałam do pokoju, niegdyś będącego sypialnią moją i Charlesa. Łóżko, zajmujące większość przestrzeni w pomieszczeniu, wciąż było pościelone, zupełnie jakby były narzeczony wcale dzisiaj się do niego nie kładł. Ściągnęłam brwi, a następnie ruszyłam w kierunku schodów.
Czułam, jak serce nieznośnie uderzało w mojej klatce piersiowej, jakby samo było przerażone tym, co miałam napotkać na swojej drodze. Zacisnęłam palce na poręczy, kiedy postawiłam stopę na pierwszym stopniu, mając nadzieję, że nie uda mi się upaść z samego szczytu. Nie chciałabym zwrócić na siebie uwagę wszystkich tych, których miałam napotkać na swojej drodze. Pragnęłam, by nie mieli pojęcia o mojej obecności. By żyli w przekonaniu, że nadal spałam.
— Charles? — szepnęłam, kiedy dotarłam na parter mieszkania, spowity w mroku.
Objęłam się ramionami, gdy temperatura w korytarzu wydała się znacznie niższa od tej, w górnych pokojach. Słyszałam, jak szczękały moje zęby, kiedy stałam w miejscu, nie mając pojęcia dokąd zmierzyć. Wróg mógł być wszędzie. A ja byłam bezbronna.
Usta gwałtownie się otworzyły, gdy moje ciało potężnie drgnęło. Niemal ogłuszający dźwięk uderzenia wydobył się spod moich stóp, zupełnie jakby tam rozgrywała się walka na śmierć lub życie. To tam zapewne McCartney próbował powstrzymać nieznajomego przed pozbawieniem nas kosztowności. Tam rozgrywało się piekło, a nie na górze. Toczyła się wojna, w której były narzeczony mógł srogo zapłacić za sprzeciw wobec złodzieja. W której mógł za zwykłe złoto przepłacić życiem.
— Charles! — krzyknęłam, idąc w kierunku piwnicy. Oddech zatrzymał mi się w gardle, dlatego też przycisnęłam dłoń do szyi, licząc, że to mogłoby pomóc. Jednak, gdy im dalej byłam pośród ciemności, tym gorzej było wykonywać wdech oraz wydech. — Charles!
Zdecydowanym ruchem nacisnęłam na klamkę drzwi, oświetlanych przez niewyraźne światło kinkietu. Mimo drżenia na całym ciele uchyliłam delikatnie wrota, by móc jedynie zajrzeć do środka bez zwracania na siebie uwagi. Z trudem przełknęłam ślinę, kiedy ktoś po drugiej stronie wyrwał metalowy przedmiot spomiędzy moich palców i zajrzał przez szczelinę. Oczy, odbijające od siebie resztówki światła, nieco się przymrużyły, jakby pokazywały wewnętrzne poirytowanie ich pana. Głośne westchnienie, wydobywające się spomiędzy jego warg, jedynie potwierdziły, że wcale nie spodobała mu się moja wizyta w środku nocy. Wydawał się poddenerwowany tym, że śmiałam mu przerwać bójkę z zapewne jakimś złym przestępcą.
Wysunął się zza futryny, a następnie zamknął za sobą drzwi, jakby nie chciał, bym zobaczyła coś, co kryło się za murami naszej piwnicy. Wygiął w dziwaczny sposób kącik ust, który miał zapewne przypominać kapryśny uśmiech oraz przesunął dłonią po ramieniu. Ściągnęłam brwi, lustrując wzrokiem jego ubiór — jeszcze parę godzin temu wydawał się być w idealnym stanie. Teraz jego dżinsy były poplamione czerwoną i czarną substancją, natomiast podkoszulek posiadał podziurawienia, jakby napadły go żarłoczne, dzikie psy. Nawet jego włosy były w nieporządku, zupełnie jakby wiele razy przeczesywał je palcami, by opanować swój głód agresji. A na policzku wciąż widoczny był krwisty ślad, nieudolnie wytarty. Jego długość musiała liczyć co najmniej kilkanaście centymetrów, jakby sam pomalował twarz farbą od zewnętrznego kącika oka aż do brody, brudząc przy tym usta. Jakby bawił się w piwnicy plakatówkami pośród ciemności, nawet jeśli kiedyś nienawidził malować. Nawet jeśli nie cierpiał tego typu sztuki oglądać na bogatych wystawach.
— Co się stało? Słyszałam krzyki...?
Wykonałam krok do tyłu, kiedy pokazał zęby w cierpkim uśmiechu. W przerażający sposób przekrzywił głowę na bok, podczas opierania jednej z rąk o starą, odpryśniętą ścianę, nieco przypominając mi jedno z ostrzeżeń. To ono pojawiało się, kiedy nie miał humoru, a scenariusz granej postaci ciągnął się dla niego w nieskończoność. Ta pozycja, w której tkwił, kazała mi się wycofać z dalszego drążenia tematu. Kazała mi się przed nim ukorzyć, odejść i błagać tego spośród niebios o łaskę.
Jednak obiecał, że byłam przy nim bezpieczna. Mówił, że wszystko to, co się działo, było jedynie w mojej głowie — on krzywdzący mnie. Nie byłam więc zagrożona, jednak dlaczego w głębi czułam, że to była nieprawda? Czemu jakaś część mnie kuliła się pod jego spojrzeniem i oczekiwała wymachu ręki?
Czemu tak bardzo mnie paraliżował oraz wywoływał strach, który zwiększał się z każdą sekundą, gdy się w niego wpatrywałam?
— Krzyki? — prychnął, marszcząc czoło. — To nic takiego. To tylko młotek spadł mi na stopę.
— To nie ty krzyczałeś — stwierdziłam, nieco drżącym tonem. — Ktoś jest tam z tobą.
Przesunął końcówką języka po dolnej wardze, jakby nie miał pojęcia co odpowiedzieć, po czym wolną ręką musnął moje palce u dłoni.
— Tak, jest ktoś — przyznał cicho, nie patrząc na mnie. — Pomaga mi w przygotowaniu niespodzianki dla ciebie. To bardzo żmudna praca, która wydaje się nie mieć końca... a chciałbym skończyć ją do twoich urodzin. Mogłabyś więc nie schodzić do piwnicy, żeby tego nie popsuć? Podejrzane dźwięki w tym, to nic nowego. Nie masz czym się przejmować, Lottie, to tylko my grasujemy w ciemnościach.
Wysiliłam się na uśmiech, kiedy mój niepokój z niewiadomego powodu znacznie wzrósł. Coś w jego słowach, w tych zapewnieniach... wydawało się nierealne. Nie miałam pojęcia, czym to było dokładnie, jednak miałam wrażenie, że sprowadzało się jedynie do zła.
— Oczywiście. Piwnica będzie twoim miejscem.
— Super — rzucił, naciskając dłonią na klamkę. — Postaramy się już nie hałasować. Śpij słodko, Charlotte. Niedługo zaczynamy nowy dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top