Rozdział 2.6
Na dłuższy moment moją uwagę pochłonęły auta, stojące przy krawężniku jezdni. To one blokowały wjazd do garażu, zupełnie jakby złośliwi sąsiedzi postawili je tam tylko po to, by zniechęcić nas do dalszego mieszkania w tej okolicy. Przy lusterkach widniały złote wstążki, które ledwo udało mi się dostrzec z odległości. Nieregularnie uderzały w metalowe obudowy pojazdów oraz szyby, jakby pragnęły dostać się do suchego środka, a ich krótkie końcówki wirowały na wietrze.
Zaparkowaliśmy zaraz za ciemnym saabem, który posiadał wyraźne rysy tuż nad górną lampą. Czułam, jak drżały mi dłonie, gdy poprawiałam bluzkę, jednak starałam się zbytnio nie okazywać faktu, jak bardzo stresował mnie powrót do miejsca, z którego uciekłam. Próbowałam zapanować nad rękoma, odwracając wzrok od domu, mieszczącego się zaledwie kilkadziesiąt metrów za moimi plecami. Ale im dłużej wpatrywałam się przed siebie, tym więcej rzeczy zaczynało przypominać mi obraz sprzed lat.
Stary wóz sąsiada jak zwykle stał na podjeździe. Wciąż miał odpryśnięty lakier tuż nad wgnieceniem, a dolne partie zostały ozdobione odrobiną miedzi, lecz to nadal nie skłoniło biznesmena do wymiany samochodu na nowszy model. Prawdopodobnie przemierzał nim zakątki Los Angeles, ubrany w drogi garnitur, jakby chciał znów poczuć się takim, jaki był na początku przyjazdu do miasta. Jakby pragnął być zwykłym chłopakiem, dla którego ważne było podążanie za marzeniami, a nie zarządzanie ogromną firmą.
Naprzeciwko jego posesji znajdował nieco skromniejszy budynek, lecz równie wystawny jak willa prezesa. Marmurowe kolumny korynckie podtrzymywały dach tarasu, który wydawał się większy od poprzedniego razu, gdy go zobaczyłam. Kolorowe girlandy, nieco wyblaknięte, wciąż zdobiły górne części miejsca wraz ze sztucznymi kwiatami o jasnych barwach. To właśnie pod ich sklepieniem, poznałam panią projektantkę — miłą, czasami aż zanadto, kobietę w średnim wieku. A później tą samą nakryłam u boku Charlesa pewnego jesiennego wieczora, kiedy oboje tańczyli w świetle kolorowych kul. Gdy oboje wygłupiali się, ja jedynie mogłam stać i im się przyglądać, dzierżąc pod sercem nowe życie. Mogłam śmiać się razem z nimi, bo wiedziałam, że w tamtym momencie byłam w stanie pozwolić sobie na odrobinę szczęścia. Miałam Charliego, miałam Charlesa. Miałam ludzi, którzy wydawali się jak wyjęci z kompletnie innej bajki, bo potrafili kochać inaczej, od tego, co znałam. Miałam swój mały dom, w którym ciepło potrafiło rozpalać serce oraz topić lód tego, co było za mną.
W naszym mieszkaniu pojawił się ból. Nie mogłam jednak powiedzieć, że trwał on tam wiecznie, bo pojawiała się w nim też radość. Zza ciemności wychylały się przełomy tak, jak być powinno w normalnym, ludzkim świecie.
— Kiedyś, kiedy dowiesz się prawdy, to zobaczysz, że nie masz czego się bać, Lottie — odezwał się Charles, podczas odpinania mojego pasa. — Nigdy cię nie skrzywdziłem. Wiem jednak to, co pamiętasz, wydaje się wiarygodne, ale...
— Z czasem się przekonam, co jest prawdą — odparłam, otwierając drzwi. — Zostaniesz oczyszczony z zarzutów, a może wtedy będziemy mogli zacząć od nowa.
— Mam nadzieję, że nastąpi to jak najszybciej.
Wysiadłam z samochodu, a następnie poprawiłam rękawy bluzki. Pomimo tego, że zaciągnęłam je kilka centymetrów za linię nadgarstków, spod materiału nadal wystawały białe kawałki, jak na złość. Nieudolnie usiłowałam je wcisnąć pod sweter, lecz to wydawało się bezsensu — gdy z jednej strony zdołałam je schować, ujawniały się z kolejnej, jakby naprawdę nie chciały ukrywać mojej przeszłości.
Głośno westchnęłam i podniosłam wzrok na McCartney'a, stojącego tuż przede mną. Mężczyzna delikatnie uniósł kąciki ust, jakby bawiło go moje zamieszanie, a w dłonie ujął moje własne. Delikatnie, jakby nie chciał sprawić mi bólu, przesunął kciukami w miejscu, gdzie ilość bandaży wydawała się zgniatać moje ciało, po czym przekrzywił głowę na bok.
— Nie przejmuj się tym. Bądź dumna, że udało ci się to przetrwać.
Przetrwałam, ale jakim kosztem?
— Teraz będzie tylko wszystko dobrze — dodał nieco głośniej, jakby pragnął, bym całkowicie mu uwierzyła. Na krótką chwilę opuścił powieki i wziął głęboki wdech, jakby próbował cieszyć się z mojego ozdrowienia. Widziałam, jak na jego ustach znów błąkał się uśmiech. To dzięki niemu zaczynał mi przypominać rozweselonego labradora po powrocie jego ludzkiego współlokatora do domu. Zgadywałam, że gdyby miał ogon, merdałby nim równie żywo jak Goofy. — Jesteś tu.
Przełknęłam głośno ślinę, a następnie zerknęłam ponad ramieniem na nasz dom. Przez okna nie przebijało się światło, jak niegdyś. Nie byłam w stanie dostrzec zarysu rzeczy, znajdujących się w pomieszczeniach, ani też ludzi, których samochody zajęły większość ulicy. Nie mogłam przygotować się na to, co mogłam tam zastać. Nie było mi dane po kształtach określić, z kim mogłam mieć do czynienia ani zgadywać, ile osób właśnie oblegało salon. Mogłam jedynie patrzeć w pochmurne niebo, odbijające się od szyby i wierzyć, że auta stojące pod naszą działką, należały do gości biznesmena. Mogłam patrzeć i modlić się, by nie ujrzeć twarzy bliskich Charlesa, których mogłam skrzywdzić. By nie móc zobaczyć tych grymasów na buziach, sugerujących, że zrobiłam im coś okropnego i nawet nie śmiałam tego zapamiętać.
Pozbawienie wspomnień z tego, co zrobiłam, wydawało się jedną z bardziej sadystycznych zagrywek mojego umysłu. Ukrywał przede mną prawdę, którą znali wszyscy wokół, a mnie pozostawiał w niewiedzy. Szarpał za sznurki, a ja nie potrafiłam się temu sprzeciwić — kazał mi patrzeć na ich dziwne zachowania, na dziwne spojrzenia, którymi obdarzało się ludzi innych od szarego społeczeństwa. Kazał mi się obchodzić z nimi tak, jakby wcale nic się nie wydarzyło. A ja nie umiałam zrobić tego inaczej. Czułam się winna, ale nie wiedziałam dokładanie, jak bardzo toksyczny był jad, który wpuściłam do żył znajomych oraz nieznajomych mi osób. Mogłam jedynie gdybać, nie mając pojęcia, jak bardzo ich skrzywdziłam i jedynie cząstkowo dbać o to, by nie myśleli o przeszłości. By nie widzieli we mnie potwora, którego obserwowali zza lustra oraz nie odtwarzali w umyśle raz za razem echa przeraźliwych krzyków.
Mimowolnie wzdrygnęłam się, nieco odsuwając od narzeczonego. Czułam, jak moje serce zabiło mocniej, a palce zacisnęły się w szpony, kiedy coś odbiło się w jednej z szyb pokoju. Nie był to błękit nieba, przysłonięty białawymi strzępkami chmur ani ciemny ptak, szybujący pośród krzewów z naszego ogrodu. Nie było to także nic ludzkiego, co pragnęłoby się przejrzeć w czymś lustrzanym. Kształt, który nagle się pojawił, z pewnością nie należał do rzeczy żywych. Nie należał do niczego, co bym znała — nie przypominał mi żadnej określonej figury, która by zasugerowała, że należało to do naszego świata. Coś nadnaturalnego stało przy naszym domu, a czerwonymi ślepiami, zanurzonymi w głębi czarnego dymu, wpatrywało się przez okno w pokój Charliego. Stało i przyglądało się, a kłęby z bezpostaciowej materii rozprzestrzeniały się po trawie, niczym zanieczyszczona mgła. Nie miałam wątpliwości, że to podążyło za mną z ośrodka. Diabeł przeszłości gonił mnie, natomiast ja nie wiedziałam jak się pozbyć tajemniczego tworu, który wcale nie wydawał się nastawiony pokojowo.
— Zabiorę cię do domu — rzucił McCartney, otulając moje plecy ramieniem.
Z trudem przełknęłam ślinę, gdy ruszyliśmy w kierunku nadnaturalnego zjawiska. Dłonie, które przycisnęłam do ciała, wyraźnie drżały, jakby przerażał je dym, po którym niedługo mieliśmy stąpać. Charles wydawał się tego nie widzieć — gdyby miał pojęcie o tym, że coś złego czaiło się przy ścianach naszego mieszkania, zapewne zabrałby mnie stąd jak najdalej. Nie zignorowałby zagrożenia, które mogłoby zranić nie tylko mnie, lecz również jego. Ucieklibyśmy przed tym.
Dlaczego, więc ja jedyna byłam w stanie to zobaczyć?
Podeszwą stopy uderzyłam w coś twardego. Słyszałam, jak coś chrupnęło pod naciskiem, a mój wzrok automatycznie skierował się na trawnik, rozciągający się pod nami. Ściągnęłam brwi, kiedy pomiędzy źdźbłami traw dostrzegłam pozłacane, małe kamyki, które odbijały od siebie światło słoneczne. Nie miałam pojęcia, w jakim celu Charles je rozsypał, jednak przeczuwałam, że nie było w tym żadnych dobrych intencji — mogły oślepiać kierowców, poruszających się po naszej ulicy oraz przechodniów. Gdybym naprawdę go nienawidziła, to mogłabym stwierdzić, że zrobił to specjalnie dla nich. Że chciał, by trzymali się z daleka od naszego domu i unikali go spojrzeniem.
W mieszkaniu zapanowała cisza, kiedy mężczyzna zamknął za nami drzwi. Nie przywitał nas radosny okrzyk Goofy'ego, od którego zakręciłoby nam się w głowach ani stukot przydługich pazurów. Nie pojawił się żaden odgłos, który sugerowałby, że nasza gosposia wypełniała należycie swoje obowiązki. W powietrzu nie unosił się żaden dźwięk, zupełnie jakby dom przez cały czas naszej nieobecności, tonął w marazmie. Jakby czekał na powrót swoich właścicieli.
— Gdzie jest Goofy? — zapytałam, ściągając buty, mimo że jego podejrzana nieobecność wcale nie sprawiała, że brakowało mi go. Nawet cieszyło mnie, że pierwszy raz od jego przekroczenia progu korytarza, mogłam w spokoju się rozebrać i zachować przy tym twarz, pozbawioną psiej śliny. — Poszedł na dziewczyny? Pamiętam, jak mu mówiłeś, że samego go nie puścisz, że oboje pójdziecie...
Zerknęłam na byłego narzeczonego i na dłuższy moment wstrzymałam oddech. Pomimo tego, że jego twarz częściowo przykryły długie włosy, to dostrzegłam na niej grymas niezadowolenia. Wzrok miał utkwiony w swoje trampki, których sznurówki starał się rozplątać z ogromnego supła, natomiast nos delikatnie marszczył, jakby miał ochotę się rozpłakać.
Odejście Goofy'ego musiało być dla niego dużym ciosem prosto w serce. Kochał tego zwierzaka, nawet gdy był najbardziej nieznośnym psem świata. Karmił go, wyprowadzał, dopieszczał, jakby dał o to, by był w pełni szczęśliwy i zapominał o chwilach, kiedy jego pan był daleko od domu. Wybaczał mu błędy, które popełniał oraz cieszył się z nich, mimo że nigdy nie powinien. Nie karcił go za rozszarpane poduszki, buty ani za zbyt wczesne pobudki w święta. Traktował go jak syna, którego niedane mu było wychować. A teraz go nie było. Stracił swojego przyjaciela, natomiast ja musiałam to przypomnieć i rozdrapać zakrwawione blizny. Znowu przyprowadzałam pod jego drzwi wspomnienia, których wcale nie pamiętałam. Znowu go zraniłam nieświadomie.
— Tak, jest na dziewczynach — mruknął, powoli się wyprostowując. — Na pewno ucieszy się na wieść, że jego mama wróciła do domu.
— Ona też z pewnością się ucieszy — przyznałam.
Niepewnie wyciągnęłam dłoń w jego kierunku, mimowolnie wstrzymując oddech. Widziałam, jak Charles uniósł kąciki ust, kiedy musnęłam opuszkami jego kłykcie. Zachęcająco wysunął rękę, a następnie rozczepił palce, jakby ułatwiał mi wplecenie pomiędzy nie, własne.
McCartney, którego pamiętałam, wolałby przeczesać rękoma włosy, próbując okiełznać swój gniew. Odsunąłby się ode mnie zdecydowanym ruchem i kazałby mi tkwić ledwo żywa w miejscu, pod groźbą siarczystego policzka. Jednak ta wersja jego, zdrowsza, pozwalała mi na bliskość, jakby to pomagało mu zniszczyć zło, tlące się wewnątrz ciała. Jakby moja miłość likwidowała złość oraz żal, pozostałe po utracie kogoś bliskiego. Jakbym stała się jego lekiem na ból po tym, jak uczyniłam z jego życia jedynie piekło.
W porozumiewawczym geście kiwnął głową na głębszą część korytarza, przykrytą nieco pierwszą warstwą mroku. Czułam, jak jego uścisk się wzmocnił, gdy ruszył w stronę salonu, a jego uśmiech w podejrzany sposób się poszerzył. Do moich uszu dotarły szmery, a podłoga wyraźnie zaskrzypiała, kiedy przemierzyliśmy większość trasy. Ktoś, zapewne nasza gosposia, upuściła coś szklanego na parkiet. Byłam pewna, że ozdoba szpecąca pomieszczenie rozpadła się na drobne kawałeczki w zetknięciu z twardym podłożem. Że jej odłamki rozbryznęły się na bordowy, puszysty dywan, leżący pod kominkiem, a reszta padła pod drewno. Natężyłam słuch, by nie ominąć momentu, w którym zaczęłaby się krzątanina kobiety, w której chciałaby jak najszybciej zabrać z naszych oczu zniszczoną rzecz. Jednak zamiast niej usłyszałam kolejne szmery, nieco głośniejsze niż przed chwilą, zupełnie jakby zgromadzonym osobom nie uszło na uwadze, że ktoś coś stłukł tuż przed naszymi nosami. Kolejna osoba dreptała niespokojnie, jakby pragnęła pójść do łazienki i szeleściła foliową torebką na znak poddania. A jeszcze inna przeżuwała z głośnym mlaskaniem kawałek jedzenia, niewzruszona całą dramatyczną sytuacją.
Zaraz po przekroczeniu progu salonu mój wzrok przykuła kolorowa girlanda, zawieszona na środku pomieszczenia. Kolorowe trójkąty odróżniały się na tle mebli, a ich długie rogi smyrały głowy wyższych ludzi, stojących pod ich sklepieniami. Czarne napisy, od których odbijały się światła lamp, sprawiły, że na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech, natomiast w płucach powietrze wydawało się cholernie ciężkie. Tak bardzo ciężkie, że nie potrafiłam myśleć o czymś innym, oprócz tego. Oczy napełniły się łzami, gdy spojrzenie wędrowało po złoto-czerwonych balonach, rozwieszonych tuż pod sufitem oraz kolorowych światełkach, migających w zacienionych miejscach. Przycisnęłam wolną dłoń do serca, kiedy odważyłam się zerknąć na twarze osób, które doskonale znałam i odetchnęłam głęboko. Czułam, jak krew żwawiej zaczęła krążyć w moich żyłach, gdy przyglądałam się ich zmienionym buziom, nieco przyćmionym przez czas i zmęczenie. Wiele z nich unosiło kąciki ust, jakby cieszyło się z mojego powrotu, lecz wśród nich znalazło się kilka jednostek, które wcale nie wyglądały tak, jakby chciały mnie kiedykolwiek zobaczyć. To właśnie ich zły humor wycofywał blade ciała do ciemniejszych stron pokoju, pragnąc je ukryć przed ujrzeniem.
— Witaj w domu Charlotte — Rebecca zacytowała hasło, znajdujące się na barwnej ozdobie. Dostrzegłam, jak jej oczy zaszkliły się, gdy powoli zbliżała się do mnie, nieco niepewnym krokiem. Wychudzone dłonie, pokryte upływem czasu, zaciskała na beżowym swetrze, który wydawał się przyjemny w dotyku. — Cieszymy się, że do nas wróciłaś. Tęskniliśmy za tobą, tak cholernie mocno...
— Nie musieliście... — zaczęłam, lecz przerwała mi jednym gestem.
— Rodzina jest najważniejsza, a ty jesteś jej częścią.
Wypuściłam głośno powietrze z płuc, kiedy nagle przytuliła mnie do swojego ciała. Poruszyłam się niespokojnie, gdy jej żebra otarły się o moje własne, a kark nieprzyjemnie zabolał po dociśnięciu do jej obojczyka. Czułam, jak przesunęła dłonią po moich plecach, jakby pragnęła mnie uspokoić, na co mimowolnie ściągnęłam brwi. Zerknęłam na jedną z sióstr Charlesa, mając nadzieję, że po cichu wyjaśni, dlaczego jej matka zachowywała się jak zupełnie inna osoba. Jednak wbrew pozorom czekało na mnie wielkie rozczarowanie z jej strony. Kobieta, którą lubiłam najbardziej z tej przeklętej rodziny, unikała mojego wzroku, natomiast na jej twarzy widniał grymas. Stała oddalona od grupy, jakby wcale nie miała ochoty brać udziału w tym przedstawieniu. Spoglądała w dal nieco niemrawym spojrzeniem, oddychając ciężko. Zauważyłam, jak dłonią błądziła po nadgarstku drugiej ręki, nieco podwijając rękaw przydużej bluzki o morskim kolorze, jakby usiłowała rozmasować ból, który pojawił się nagle. W oczach zabłysły łzy, uświadamiające mnie, że Janis nie kryła się w mroku bez powodu. Nie stała oddalona od innych, tylko dlatego że miała zły humor dzisiejszego dnia. Coś, co ją do tego zmuszało, było na tyle silne, że nie umiała ukryć emocji, obezwładniających jej ciało.
Upiorny strach paraliżował ją w obliczu zagrożenia. Paraliżował przede mną i czynami, jakie uczyniłam. Kazał jej odwracać wzrok, by nie zobaczyła znów potwora, który ją skrzywdził.
Rebecca powoli odsunęła się ode mnie tylko po to, by przekazać moje dłonie znajomej Charlesa. Uniosłam podbródek, kiedy palce kochanki zacisnęły się na skostniałych paluchach, a szeroki uśmiech starał się wywołać na mojej twarzy jakikolwiek wyraz zadowolenia. Czułam, jak delikatnie potrząsnęła naszymi rękoma, jakby próbowała mnie pobudzić do działania, na co jedynie ściągnęłam brwi. Jej entuzjazm wcale nie nastawiał mnie pozytywnie, lecz wręcz przeciwnie — sprawiał, że dudniły mi w głowie wspomnienia, które najchętniej usunęłabym z głowy. Raz za razem przypominałam sobie ostatni raz, kiedy miałam z nią styczność. Pochmurny dzień. Wąska budka telefoniczna. Głos Charlesa. I jej głos, krzyczący tylko do mnie, że nie pojawiła się tam bez powodu. Że nie była wieczorem po to, by pożyczyć szklankę cukru albo kilka dolców na kieliszek wina. Była tam dla niego oraz wykorzystywała jego ból po mojej ucieczce. Podarowała mu swoją miłość, którą musiał przyjąć, w czasie gdy ja błąkałam się w strachu po ulicach i modliłam o to, by nigdy mnie nie odnalazł.
Dotykała go.
Całowała.
Spała w naszym łóżku.
I widziała jego uśmiech, który może czasami nie miał nic wspólnego ze smutkiem.
— Jak dobrze jest zobaczyć was znów razem — wykrztusiła, zerkając gdzieś za mnie. Zgadywałam, że jej wzrok na chwilę spoczął na Charlesie, jakby przekazywał mu jakąś aluzję, której nie mogłam jeszcze rozgryźć. Możliwe, że istniał w tym jakiś podtekst, bardziej wyrazisty, bądź mniej, ale i tak działał mi na nerwy. Ona cała była najbardziej irytującą rzeczą we wszechświecie, która nigdy nie powinna była zbliżać się do mojego byłego narzeczonego. — Przygotowaliśmy dla ciebie coś specjalnego. Powinno ci się spodobać.
Przekrzywiłam głowę na bok, cicho prychając.
Jeśli ona coś przygotowała, to miało to spłonąć jak najszybciej.
— Aż nie mogę się doczekać tego, co na mnie czeka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top