Rozdział 2.3
Wsunęłam palce we włosy, gdy drżenie dłoni stało się nie do opanowania. Pragnęłam je ukryć przed wścibskimi spojrzeniami mężczyzn, zajmujących miejsca przy okrągłym stole, jednak to na niewiele się zdało — miałam wrażenie, że i tak to widzieli. Że dostrzegali moje przerażenie, mimo że od dobrych kilku minut stałam do nich tyłem, przez kłaki poruszające się niemiarowo pod wpływem trzęsących się palców. Siedzieli oraz podziwiali moją reakcję, od czasu do czasu poprawiając białe fartuchy, natomiast ja nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Tkwiłam w miejscu, starając się nie upaść na kolana i biorąc parę głębokich wdechów, które pogłębiały mój ból. Próbowałam poukładać sobie nowe informacje w głowie, lecz to wydawało się niemożliwe. Wszystko to, co znałam, to, co widziałam, to, co pamiętałam, okazało się zwykłą fikcją. Zgnietli moje myśli w zaledwie kilka chwil, pozostawiając po nich tylko okruchy, których poskładanie miało nigdy się nie udać. Już nic nigdy nie miało być takie jak dawniej przez ich mądrość.
— Schizofrenia paranoidalna... ale ja byłam pewna... Wszystko przecież wydawało się takie rzeczywiste! — wykrztusiłam, nieco łamiącym się głosem. Przycisnęłam jedną z dłoni do nosa, kiedy z głębi mojego gardła wydobyło się ciche szlochanie. Pragnęłam je powstrzymać, ale natłok myśli nie pozwalał mi na skupieniu się na czymkolwiek. Nie panowałam nad własnym ciałem, które wyraźnie chciało rozpaść się na kawałeczki. A tak usiłowałam być silna... — Jak mogłam nie zauważyć, że jestem chora? Jak mogłam... tak się zachowywać?
— Charlotte, miałaś prawo nie rozpoznać choroby — odparł starszy lekarz, na co przewróciłam oczami. Znów mnie bronił, wbrew temu, że na to nie zasługiwałam. Nie powinni byli w ogóle próbować utrzymywać mnie przy życiu przez wiele tygodni. Nie byłam warta ich cierpliwości, którą nadwerężyłam tysiące razy. — Wszystko to, co widziałaś, było dla ciebie zniekształcone. Wszystko wydawało ci się prawdziwe, więc nie mogłaś temu zaprzeczyć. To paskudna choroba, którą chory nie potrafi zauważyć.
— Dzięki lekom i odpowiedniej terapii istnieje małe prawdopodobieństwo, że znów nastąpią nawroty — przyznał kolejny, którego dotąd nie udało mi się usłyszeć. Od początku wejścia siedział cicho, jakby był jedynie obserwatorem. Teraz natomiast zabrał głos jako jedyny milczek spośród piątki, przypominającej mi bardziej młodych stażystów niż specjalistów od chorób psychicznych. — W naszym ośrodku odsetek ozdrowień od kilkunastu miesięcy znacznie wzrósł dzięki nowym środkom. Udało nam się wyleczyć najbardziej beznadziejne przypadki oraz utrzymać je w jak najlepszej formie, zatem nie masz czego się obawiać. Z nami schizofrenia ci już nie grozi, prawda przyjaciele?
Głośno westchnęłam, gdy wśród lekarzy pojawiło się wymuszone poruszenie. Zacisnęłam dłonie w pięści, nie zwracając uwagi na ból, spowodowany naciąganiem włosów, a następnie wykonałam kilka kroków do przodu. Po raz kolejny spojrzałam na kawałek ściany, odróżniający się od reszty i zmarszczyłam brwi. Matowa przestrzeń przypominająca tą, pokrytą kafelkami, nie była zwykłym murem — z początku po przebudzeniu wszystko wydawało się normalne. Teraz widziałam kamery w górnych rogach, a przed sobą dostrzegałam niedokładnie ukryte lustro weneckie. Miałam wrażenie, że za nim istniał tajny pokój, pełny krzeseł oraz komputerów, monitorujących mój stan. W tamtym momencie nie powinnam była czuć niczyjej obecności z tamtej strony, gdyż wszyscy psychiatrzy byli tutaj. Jednak świadomość, że ktoś mnie obserwował, wciąż mnie dręczyła. Byłam niemal pewna, że w chwili, gdy wpatrywałam się w obiekt, ktoś również się mi przyglądał. Że przekrzywiał głowę z ciekawością w oczach i raczył się moim strachem niczym lampką dobrego wina. Że wiedział wszystko o mnie, a ja nie miałam pojęcia, kim była ta osoba.
Wysunęłam dłonie spomiędzy kłaków, po czym wskazałam palcem na lustro. Widziałam, jak drżała mi ręka, ale nie zamierzałam tego ukrywać. Nawet jeśli się starałam, mieli pojęcie, że się bałam, a dalsze kłamstwo było bezsensowne w obliczu poznania prawdy. Spojrzałam na mężczyzn w fartuchach, na dłuższy moment zatrzymując się na najstarszym specjaliście i zmrużyłam oczy. Dostrzegłam, jak facet uniósł brwi, jakby nie spodziewał się mojej spostrzegawczości, w tym samym czasie, kiedy Zachary niby w błagalnym geście splótł ze sobą palce za plecami nieznajomych.
— Kto tam jest? — zapytałam, nieco zbyt chłodno. — Czy to Jamie?
Znajomy zerknął na swoich kolegów z pracy, a na jego twarzy pojawiło się coś nowego. Nie była to radość ani niezadowolenie, okazywane z mojej reakcji. Przypominało mi to strach, który starał się ukryć poprzez dziwny grymas. Zachary wydawał przerażony wizją odpowiedzi któregokolwiek z zebranych, jakby sądził, że nie byłam gotowa na udźwignięcie prawdy. Liczył na mój upadek, który mógłby zniszczyć ich całą pracę oraz pragnął do tego nie dopuścić. Jednak nie był w stanie wydusić z siebie, chociażby jednego, malutkiego słówka, zupełnie jakby panujące zasady mu nie pozwalały. Jakby był jedynie chłopcem na posyłki, niemającym prawa odezwać się do swojego pana. Stał w miejscu za swoimi przełożonymi i dusił w sobie chęć ochrony mnie przed czymś, co według niego stanowiło zagrożenie. Walczył sam ze sobą, przez co powoli zaczynałam żałować swojego pytania — czasami warto było nie wiedzieć wszystkiego. Może i znałam go niedługo, lecz skądś miałam pewność, że on nigdy nie chciałby mnie skrzywdzić. Że pragnął mojego dobra, nawet jeśli miałam poznać jedynie szczątkowe informacje. A ja mogłam mu zaufać bez poznania go na wylot.
— To nie jest Jamie — przyznał rudawy lekarz, patrząc na mnie beznamiętnie. Miałam wrażenie, że z jakiegoś powodu żywił do mnie negatywne uczucia, jakbym go czymś doszczętnie zraniła. Jego mimika mówiła sama za siebie, że wcale nie próbował traktować mnie ulgowo, mimo że nic nie pamiętałam z krzywd, które komukolwiek wyrządziłam. — To Janis, Peyton i Charles. Cała trójka chce się z tobą spotkać, mimo tego, co im zrobiłaś. Co zrobiłaś nam wszystkim...
Ściągnęłam brwi, kiedy momentalnie zrobiło mi się gorąco. Przesunęłam spoconymi dłońmi po koszulce, nie ważąc, że zostawiałam na niej mokre plamy. Bez znaczenia wydawało się to, jak wyglądałam. Liczyła się jedynie przeszłość, którą znali wszyscy z wyjątkiem mnie.
Skrzywdziłam ludzi. Wielu ludzi i nie miałam o tym pojęcia, aż do tej chwili.
— Doktorze Ruelle — skarcił go najstarszy mężczyzna. Oparł ręce o podłokietniki, ociężale podnosząc się z miejsca. Jego twarz oblała się czerwienią, kiedy trzęsące się kończyny górne z oporem pomagały mu znów stanąć na nogach. Jednak żaden ze specjalistów nie zareagował na katorgę, gdy sami rześko dawali sobie radę ze wstaniem z krzeseł. Wszyscy zignorowali schorowanego faceta. Wszyscy oprócz Zachary'ego, który mimo oporów nieznajomego, podał pomocną dłoń. — Panowie, pozwólmy Charlotte poukładać sobie wszystko w głowie. Pozwólmy, by jej bliscy podjęli decyzję o tym, co powinna wiedzieć, a czego nie... Niech Charles sam zdecyduje, co będzie dla niej najlepsze.
Nie uszło mojej uwadze jak podczas wymijania przez kolegów z fachu, Zachary zacisnął palce na ramieniu staruszka. Widziałam, jak oboje spojrzeli na siebie w czasie, gdy młodszy lekarz coś do niego powiedział na tyle cicho, że nie zdołałam tego usłyszeć. Nie wiedziałam, o co chodziło, lecz oboje wydali się tym zaniepokojeni, jakby sprawa dotyczyła czegoś poważnego. Szczególnie spięty był mój doktor, przez którego również we mnie pojawił się strach przed nieznanym.
— Charlotte? — dotarł do mnie kobiecy głos. Był nieco zachrypnięty, jakby jego właścicielka niedawno płakała, ale nie na tyle, bym nie dała rady go rozpoznać. Wbrew upływowi czasu wciąż posiadał tą samą irytującą nutkę, nieco nadwyrężającą słuch oraz nerwy każdego w pobliżu. Nie wiedziałam, jak radzili sobie jej pacjenci, gdy z własnej woli przychodzili na wizyty do jej gabinetu.
Zwróciłam wzrok na siostrę Charlesa i wzięłam głęboki wdech. Peyton Way McCartney wcale nie wyglądała tak, jak ją zapamiętałam. Nie była ciemnowłosą pięknością o okrągłej twarzy, która potrafiła uśmiechać się do każdego, niezależnie od humoru. Wersja, która przede mną stała była przytłumioną Peyton Way McCartney — przypominała mi strzygę, pogrążoną w żałobie. W niecodzienny sposób krzywiła się na prawy bok, jakby coś z tamtej strony raziło jej nerwy rozżarzonym mieczem, a dłonie wyraźnie drżały, mimo że ciasno przylegały do siebie, próbując zapobiec nagłym ruchom. Wraz z nimi trzęsła się głowa, natomiast gęste, czarne włosy skrócone do długości nieco ponad ramieniem, falowały wraz z nią. Miałam wrażenie, że górna oraz dolna szczęka uderzały o siebie, lecz to były jedynie moje przypuszczenia. Gdy na mnie spojrzała, cała zesztywniała. Nawet jej klatka piersiowa przestała się poruszać, zupełnie jakby kobieta na moment wstrzymała oddech. Widziałam, jak w ciemnych oczach pojawiły się łzy, kiedy stopa z oporem wykonała pierwszy krok w moją stronę. Rozluźniła uścisk dłoni po to, by następnie przycisnąć palce do szyi, jakby się dławiła tym, co tkwiło przed nią. Zauważyłam, jak poczerwieniały jej kłykcie, jednak nie powiedziałam nic, co mogłoby pozwolić im się uwolnić spod ataku ledwie utrzymywanej niepewności i strachu. Pragnęłam, by sama przekonała się, kim byłam naprawdę. Kim była naszprycowana Charlotte Thompson, ociekająca lekarstwami na szaleństwo.
Przelotnie zerknęłam na dwójkę lekarzy, wciąż przebywających w pokoju. Oboje nie rozmawiali już ze sobą, lecz spoglądali ku nam. Starszy mężczyzna dociskał dłoń do barku młodszego, jakby go przed czymś powstrzymywał. Na twarzy Zachary'ego widniał grymas gniewu, który nieudolnie próbował zamaskować powagą, jednak jak i poprzednimi razy, nie potrafił skłamać. Starał się, bym nie dostrzegła, że moje spotkanie z siostrą Charlesa mu się nie podobało. Może nie mówił tego głośno, lecz w głębi serca czułam, że nie przepadał za Peyton. Że nie przepadał za każdą osobą, pochodzącą z rodu McCartneyów, a ich obecność tutaj, przy mnie, irytowała go. Nie wiedziałam, czy to kwestia tego, co o nich mówiłam podczas choroby, czy ich zachowania w tym okresie — byłam jedynie pewna, że nie byli jego przyjaciółmi i porozumiewali się tylko w czasie potrzeby. A teraz, niegdyś źli ludzie, brali rozpalone pochodnie oraz rozbijali tę rzeczywistość, w której tkwiliśmy przez parę lat. Niszczyli mój koszmar i jego obowiązek, trwający zbyt długo. Dawali mu wolność od mojej osoby, natomiast on sprawiał wrażenie, jakby wciąż chciał kontynuować ten horror ze mną w roli głównej. Nie pragnął się wyswobodzić, ruszyć dalej, poszerzać horyzonty swojego umysłu — z jakiegoś powodu jego myśli dążyły do tej jednej, chorej pacjentki, której musiał poświęcić trochę więcej uwagi, niż to było konieczne w przypadku innych pacjentów. Z jakiegoś powodu zależało mu na mnie.
Peyton wyciągnęła ręce w moją stronę, kiedy zaczęło nas dzielić zaledwie kilka metrów. Pobladłe wargi nieco się rozchyliły, jakby usiłowała coś wykrztusić z siebie, a ramiona znów zaczęły równomiernie się unosić i opadać podczas oddychania. Powoli zapanowywała nad swoim zachowaniem, zupełnie jakby odkryła, że teraz miało być tylko dobrze. Jakby dotarło do niej, że kobieta, która przed nią stała, nie była żadną Isis czy Rose — że to była ta Charlotte Thompson, którą poznała we wrześniowy, pochmurny dzień. Widziałam w jej oczach tę iskrę, gdy się wpatrywała w moją twarz — tę samą, z której kpił Charles podczas jej ślubu. Iskrę szczęścia, jako jedyną okazującą emocje, trzymane wewnątrz niewielkiego, kruchego ciała. To przez nią kąciki moich ust drgnęły, a dłonie w zachęcający sposób wysunęły się w kierunku członka rodziny. Radosna Peyton to był dobry znak. Radosna Peyton mogła na nowo pomóc mi poskładać małe, szklane kawałeczki wspomnień, z których zniknął cały cień.
— Tak, to ja — odparłam, przez co na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Drgnęłam, gdy zacisnęła palce na moich przedramionach, jakby moje ciało pragnęło obronić się przed jej dotykiem. Na szczęście, kobiecie nie udało się tego zauważyć. Jeśli by do tego doszło, zapewne wyszłaby z sali i uznała, że wcale nie byłam gotowa na wszystko. Że nadal byłam wariatką, która powinna była pozostać w tym ośrodku do końca swojego życia. Potraktowałaby mnie tak, jak jednego ze swoich pacjentów, dla którego nadzieja na wyzdrowienie nie istniała w jej umyśle. A wszyscy wokół by jej przytaknęli, bo była specjalistką. Posłuchaliby jej tak, jak robili to zawsze. — Wyglądasz bardzo nieciekawie. Postarzałaś się.
— Za to ty odmłodniałaś — powiedziała po dłuższej chwili ciszy, po czym przesunęła dłonie na moje ramiona. — Wyglądasz okropnie z tą tuszą. Powinnaś schudnąć.
Przekrzywiłam głowę na bok, kiedy mój wzrok powędrował na jej dekolt. Nieco niżej od linii obojczyków dostrzegłam złoty łańcuszek, którego nie widziałam u niej od niemal początku naszej znajomości. Zawieszka w kształcie zniekształconego okręgu miała na sobie parę zadrapań, spowodowanych upływem czasu. Gdzieniegdzie widoczne były odciski palców, zupełnie jakby Peyton często trzymała ją pomiędzy palcami jak za dawnych czasów oraz modliła się do swojego Boga. Nie widziałam biżuterii od jej wieczoru panieńskiego — sądziłam, że ozdoba zaginęła podczas upojnej nocy w Nowym Jorku. A tymczasem wciąż trzymała ją przy sobie i nie pokazywała jej, jakby ukrywała swój symbol przed światem. Teraz ją znów założyła, jednak nie mogło to być bez żadnej przyczyny. Miała swój powód, dla którego ponownie zdecydowała się powrócić do przeszłości. Ona nigdy nie robiła czegoś bez przyczyny. Kiedyś błagała o miłość stwórcę. Teraz mogła prosić o kolejną porcję dla swojego potomka.
— Cieszę się, że wróciłaś — przyznała, delikatnie przytulając mnie do siebie. Czułam, jak przesunęła dłonią po moich włosach, kiedy jej ciało jeszcze bardziej naparło na moje, na co mimowolnie wstrzymałam oddech. Nie byłam jeszcze całkowicie gotowa na taką bliskość z kimkolwiek z rodu McCartneyów. — Tęskniliśmy za tobą tak bardzo... Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo człowiek potrafi tęsknić za kimś takim, jak ty.
Zacisnęłam usta w cienką linię, a następnie objęłam ją ramionami. Podniosłam wzrok na lekarza, wpatrującego się we mnie oraz oparłam podbródek na bluzce Peyton, kiedy jego oczy wydały mi się ciemniejsze, mimo stałego oświetlenia jarzeniówek. W jego spojrzeniu nie było już takiej pewności, jaką widziałam paręnaście godzin temu — ona nikła wraz z tym, jak tkwiłam w uścisku psycholożki. Zachary malał w jej obecności, jakby zdawał sobie sprawę z tego, że znów mnie odzyskała. Gdybym go znała, mogłabym uznać, że tracił nadzieję na to, że miałam pozostać w ośrodku. Możliwe, że rozczarowywałam go swoją reakcją na ludzi, których nienawidziłam, których się bałam i których za wszelką cenę pragnęłam unikać. Zbyt łagodnie postępowałam z kobietą, co mogło świadczyć, że nie stanowiłam już dla nikogo zagrożenia. Wyzdrowiałam, mimo że skrzywdziłam wiele ludzi, a teraz oni pragnęli mnie stąd zabrać, z daleka od jego fachowego oka. Nie podobało mu się to. Nie podobała mu się ta niemoc wobec zmian, które postępowały tak szybko. A ja nie umiałam go pocieszyć.
— Nigdy więcej nie rób nam takiego numeru. To było bardzo nieśmieszne i omal wszyscy nie dostaliśmy zawału...
— Doprawdy? — odezwał się Zachary, nieco kpiącym tonem.
Ściągnęłam brwi, gdy dłoń Peyton nagle znalazła się na moim karku. Mimowolnie skrzywiłam się, kiedy jej paznokcie wbiły się w moją skórę, jakby usiłowała pozbyć się negatywnych uczuć. Dostrzegłam, jak mężczyzna wykonał krok w naszą stronę, jakby dostrzegł ten akt, a jego ręka uniosła się w uspokajającym geście. Jednak nie mogła zauważyć tego kobieta, stojąca tyłem do lekarza, gotowego do odciągnięcia mnie od dziwnej znajomej.
— Ja i profesor Zachary niezbyt za sobą przepadamy — wyjaśniła cicho, jakby nie chciała, by on to usłyszał. — Mamy bardzo rozbieżne zdania w kwestii leczenia schizofrenii, a także postępowania z pacjentami. On za bardzo opiekuje się...
— Po prostu wykonuję swoją pracę jak każdy lekarz — przerwał jej, zerkając gdzieś w bok. — Sądzę, że na dzisiaj wystarczy wrażeń dla Charlotte. Jest już późno, więc zabiorę ją na stołówkę, a wy możecie wracać już do siebie. Jutro znów się zobaczycie.
— To ja powiem, kiedy jest koniec — mówiąc to, wysunęła się z mojego uścisku po to, by wystawić wskazujący palec w kierunku młodszego faceta. Widziałam, jak jej paluch drżał, jakby powoli traciła nerwy na specjalistę od chorób psychicznych, przez co ukradkiem zbliżyłam się w jego stronę, na wypadek niespodziewanego ataku agresji znajomej. — Pierwszy raz od dawna widzę ją o zdrowych zmysłach, nieprzypiętą pasami do tego cholernego łóżka. Pierwszy raz od dawien dawna jestem w stanie z nią porozmawiać i nie wiadomo, ile potrwa ten stan. Charles też chce się z nią zobaczyć DZISIAJ, a ty śmiesz mi mówić, że to koniec wizyty? Za kogo ty się, do cholery, uważasz?!
Zachary uniósł podbródek, kiedy kobieta podniosła głos, a jego palce poruszyły się niespokojnie, jakby dawał mi jakiś sygnał. Widziałam, jak zacisnął zęby, kiedy Peyton oparła pięści o biodra, jakby przeczuwał, że jej słowa były jedynie początkiem nowej wojny. Wykonałam kolejne kroki w jego stronę, na wypadek, gdyby siostrze Charlesa do końca puściły nerwy, dzięki czemu lekarz wyraźnie i głośno odetchnął z ulgą.
— Jestem jej lekarzem — wyjaśnił krótko. — Moim obowiązkiem jest dbać o pacjenta najlepiej, jak potrafię. Charlotte była poza świadomością parę lat. Nie można pozwolić, żeby natłok informacji ją przytłoczył.
— Doktor ma rację, droga pani Way — potwierdził starszy mężczyzna, przez co na twarzy znajomej pojawił się grymas niezadowolenia.
Zauważyłam, jak uniosła brwi w tym samym momencie, gdy na ramieniu poczułam ciepłą dłoń. Nie zareagowałam, kiedy palce objęły moją rękę, a następnie przyciągnęły mnie do męskiego ciała na tyle blisko, że mogłam poczuć na łopatkach uniform. Wzięłam głęboki wdech, po czym przekrzywiłam głowę, pozwalając, by specjalista również dotknął mojej drugiej kończyny.
— Widzisz, jutro się zobaczymy — rzuciłam, zerkając porozumiewawczo w stronę drzwi. — Nie musisz się bać, że stracę rozum. Wróciłam już na dobre, więc gdybyś mogła przywieźć mi parę ubrań, to...
Peyton zaplotła ręce na piersiach, zwracając na mnie swoją uwagę. Kąciki jej ust ledwo zauważalnie drgnęły, kiedy wymusiłam się na przelotny uśmiech, natomiast lekko skośne oczy zostały przymrużone, jakby starała się odnaleźć w moich słowach jakikolwiek znak. Próbowała wyszukać podtekstów w wiadomości, jak u swoich chorych pacjentów, po to, by móc służyć pomocą w obliczu zła. Nie miała pojęcia, że nie wysyłałam żadnych sygnałów w jej stronę, lecz nie chciałam zrobić czegokolwiek, by ją od tego powstrzymać — zajmowała swój umysł, wymyślając schematy i jednocześnie uciekała od Charlesa, od planów naszego ponownego spotkania. Może i było to niewłaściwe, ale pragnęłam, by błądziła w niepewności, pogrążała się w niej oraz była cholernie daleko od sadysty, który również czekał na mnie. Pragnęłam, by także ona oderwała się od rzeczywistości, pozwalając mi odetchnąć pełną piersią. Pragnęłam, by dała mi spokój, chociaż na chwilę, bym mogła się przekonać, co z moich wspomnień było prawdą, a co jedynie zwarciem dendrytów.
— Ubrania. Jasne, powiem Maggie czy Janis, to coś dla ciebie uszykują — skomentowała z przekąsem. Wystawiła stopę przed siebie, jednak nie dlatego, by wykonać krok. Nie miałam pojęcia czy robiła to z jakiegoś powodu, w oznace niemal grożącej dla medyków, ale z użyciem siły, wdeptywała oraz unosiła obcas swoich czółenek. Jej stopa lekko drżała, gdy odchylała ją na dłuższą chwilę, po to, by następnie z głośnym uderzeniem odstawić ją na podłogę. Przeczuwałam, że nie spodobał jej się mój plan, lecz wdawanie się w dyskusję z jej upartą stroną, wydawało się bez sensu. Ona zawsze wygrywała. — Jeszcze czegoś potrzebujesz? Może, no nie wiem, na przykład swojego narzeczonego, który czeka na ciebie od paru lat?
Pokręciłam głową, gdy poczułam, jak Zachary delikatnie popchnął mnie do przodu. Objęłam się ramionami, kiedy ruszyliśmy w stronę wyjścia, a mój wzrok padł na śnieżnobiały próg, pobrudzony przez błoto z jej obuwia.
— Charles cię kocha. Jak możesz być taka zimna wobec niego? — dodała, jakby usiłowała mnie sprowokować. — Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobił...
Zacisnęłam usta, kiedy na język zaczęło mi się cisnąć jedne, jedyne zdanie, które wyjaśniłoby wszystko, co było związane z McCartneyem. Nie mogłam jednak pozwolić, by wydostało się na zewnątrz i dotarło do uszów osób, które były z nim powiązane. Gdyby tak się stało, nie wiedziałam, jak mogłabym żyć dalej — podczas choroby krzywdziłam ludzi. Jeśli zaczęłabym również teraz, przestałabym być człowiekiem. Stałabym się potworem, z potworną pamięcią oraz potwornym stylem, który istniałby do ranienia osób, którym by zależało. A szczególnie moimi ostrymi zębiskami rozszarpałabym wciąż bijące serce mężczyzny, wywołującym we mnie strach. Mogłam się go bać po tym, co było pomiędzy nami, lecz nie miałam prawa, żeby ciągle wbijać kolce w jego duszę. Nie po tym, jak tkwił w tym ośrodku od tylu lat i czekał na moje uzdrowienie. Nie po tym, jak wyrzekł się wszystkiego, co kochał robić, dla kogoś, kto możliwe, że zdzierał sobie gardło, żeby go od siebie odseparować. Musiałam jakoś przełknąć swój żal oraz schować własne dobro do kieszeni, by nikogo więcej nie odstrzelić swoim odrażającym zachowaniem. Zwłaszcza Charlesa McCartneya, który przeszedł przez takie samo piekło, jak ja.
— Charles może przyjść jutro z Charliem — powiedziałam cicho, tuż przed wyjściem z pokoju. — Jednak chcę się z nimi zobaczyć w stołówce. A szczególnie chcę potrzymać swoje dziecko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top