Rozdział 2.10

— Dzień dobry — powiedziałam zaraz po tym, jak moja stopa przekroczyła próg kuchni. — Widziała może pani Charlesa? Nie zostawił mi żadnej wiadomości, a w pokoju go nie ma. 

Starsza kobieta odwróciła się do mnie, z niewiarygodnie szerokim uśmiechem na twarzy. W dłoni trzymała patelnię, jednak to nie przeszkadzało jej w wymachiwaniu dłonią. Poruszała obiema rękoma, wykonując dziwne gesty palcami. Usta otwierały się i zamykały w takt pokazywanych znaków, lecz nie wydobywały się z nich żadne słowa. Czasami z głębi jej gardła słychać było odgłos sapania, niekiedy pojawiło się delikatnie chrapnięcie, które miałam wrażenie, że oddawało zaawansowanie jej niemego monologu. Jednak nawet dzięki temu nie potrafiłam zrozumieć, o czym próbowała mnie poinformować. A im bardziej się starała, tym atmosfera pomiędzy nami stawała się cięższa. Tym gorzej czułam się sama ze sobą, nie potrafiąc odgadnąć choć jednego pokazywanego przez nią ciągu słów. 

Próbowała. A ja nie mogłam wysilić umysłu, by spróbować cokolwiek skojarzyć. 

— Przykro mi, ale nie rozumiem — odparłam. 

Gospodyni odłożyła patelnię na jeden z palników, a następnie uniosła palec wskazujący ku górze. Gwałtownym ruchem wysunęła jedną z szuflad, znajdujących się obok lodówki. Przez chwilę stała pochylona nad nią, jakby czegoś wypatrywała, po to, by następnie wyjąć z niej notatnik oraz długopis. Powoli ruszyłam w jej stronę, kiedy odłożyła wyrwaną kartkę na wyspie kuchennej. Delikatnymi ruchami lewej ręki pisała rzędy wyrazów, które z kilkumetrowej odległości przypominały mi małe mrówki. Może litery nie były duże, lecz zdawały się wyraźne, zdatne do rozczytania, gdy bliżej im się przyjrzałam. 

Podciągnęłam spodnie, po czym oparłam się biodrem o blat stołu. Zaplotłam ręce na piersiach i wzięłam głęboki wdech, widząc, jak nieznajoma nieco teatralnym gestem przetarła zewnętrzną częścią dłoni własne czoło. Widziałam, jak na mnie zerknęła, jakby sprawdzała, czy wciąż się w nią wpatrywałam, na co delikatnie uniosłam kąciki ust. 

Kim była? 

Jak pojawiła się w życiu Charlesa? 

Czym zasłużyła sobie, by dostać się do naszego domu? 

Dlaczego nie mówiła? 

Miałam wiele pytań. Zbyt wiele. Jednak na każde z nich nie byłam pewna, czy mogłam dostać odpowiedź. Nie znała mnie, więc nie musiała mnie zapoznać ze swoją historią. Wystarczyło, że znała ją jedynie osoba, która podjęła się ją zatrudnić. Osoba, która rozumiała jej nieme gesty i zaopiekowała się nią - McCartney nie przyjąłby jej, gdyby nie miał wyraźnego powodu. Nie zwolniłby Judy, tylko dlatego, żeby zastąpić ją kimś innym. Coś musiało się stać, że nasza stara gosposia opuściła posadę, którą lubiła i która dawała jej wysoki dochód, dzięki któremu mogła żyć na wyższym poziomie. Coś się wydarzyło, że jej miejsce zajęła Veronica. Miałam nadzieję, że było to dobre oraz pozwoliło jej na rozwój. Musiało tak być. Nie mogła pogorszyć swojej sytuacji. On nie mógł zezwolić jej na to. Miała córkę, a Charles nie dopuściłby, żeby to dziecko żyło w ubóstwie. Żeby obie wiązały koniec z końcem w czasie, gdy on pławił się w luksusach. Nie był takim typem potworów. 

Przekrzywiłam głowę. Szyja kobiety została naznaczona upływem czasu - liczne zmarszczki przecinały skórę, odwracając uwagę od złotego naszyjnika. Pośród nich znajdowały się nieregularne kształty, które ani trochę nie zostały wykształcone przez wiek. Wyglądały tak, jakby ktoś specjalnie pomógł im się tam znaleźć wiele lat temu. Półokrągłe zagłębienia piętrzyły się w stronę materiału jej błękitnej koszuli i zapewne spływały też pod nią, kaskadami, niszcząc jedwabną powłokę ciała. Czułam, jak gęsia skórka pojawiła mi się na rękach, gdy im dłużej się w nie wpatrywałam, a w głębi umysłu rozeszło się echo wspomnień, których nie chciałam pamiętać. Niemal słyszałam ten okropny dźwięk przypalania. Niemal wdychałam swąd palonej skóry, pomieszany z dymem papierosowym... Ale to była tylko przeszłość. Teraz już nie mogli nas skrzywdzić. Jedynie skazy potrafiły przywoływać ból. 

Kobieta przesunęła kartkę w moją stronę, odkładając długopis do szuflady. 

"Charles wyszedł. Biega."

Ciąg pierwszych kilku słów wydawał się zwyczajny. Jednak im dalej zapoznawałam się z treścią, tym budził się we mnie większy niepokój. Coś było nie tak. Nie z moim byłym narzeczonym, lecz poranioną gosposią, stojącą naprzeciwko mnie, szczerzącą się bez powodu. 

"Musisz uważać. Nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Znajdź moment. Ucieknij. Ukryj się. I nigdy, nigdy, nigdy, nigdy pod żadnym pozorem się nie ujawnij. On zabierze ci wszystko. On[...]"

— Lottie, już wstałaś — dotarł do mnie głos Charlesa, przez który się wzdrygnęłam. 

Ściągnęłam brwi, kiedy twarz kobiety pobladła. Ostrożnie, jakby bała się, że ktoś strzeli do niej z broni palnej, sięgnęła po kartkę i zaczęła przyciągać w swoją stronę. Nie chciała, by Charles ją odczytał - by zobaczył coś, co mogłoby wywrócić znów nasze życie. By ujrzał ostrzeżenie skierowane tylko i wyłącznie dla mnie. 

— Znów zacząłeś biegać — stwierdziłam, nieco starając się przysłonić kartkę. Odwróciłam się do niego przodem, wysilając się na przelotny uśmiech. — Wybierasz się na casting do jakiegoś filmu? 

— Do serialu. Ty również się w nim pojawisz — oznajmił i zerknął gdzieś za mnie. 

Delikatnie uniósł podbródek do góry, odpinając szarą bluzę, a następnie ruszył w naszym kierunku powolnym krokiem. Czułam, jak moje serce zabiło mocniej, kiedy przesunął końcówką języka po dolnej wardze. Zielone oczy błądziły po pomieszczeniu, jakby czegoś wypatrywał. Wydawało się to niewinne, lecz w głębi siebie wiedziałam, że w jakiś sposób to było złe, mroczne. Atmosfera stawała się cięższa wraz z kolejnym jego krokiem, a poranne słońce zostało przykryte przez gęste chmury. 

Wiedział. 

— Zagram poboczną postać? 

— Z początku, tak. Będziesz lekarką na stażu, do której trafi mój bohater. A, jako że będzie niezrównoważony psychicznie, to cię porwie. Omota cię. Rozkocha. A ty będziesz musiała tylko... 

Wzdrygnęłam się, gdy Charles nagle się pochylił w moją stronę. Moje palce zacisnęły się na krańcach blatu, jakby przygotowywały ciało na zagrożenie, a powietrze utknęło w gardle. Czułam, jak jego klatka piersiowa naparła na mnie w momencie, gdy w pomieszczeniu rozległ się szelest kartki. Gorący oddech musnął kawałek skóry na mojej szyi, lecz nie trwało to długo. To była zaledwie chwila, której nigdy nie chciałam stracić. Pragnęłam, by trwała jej najdłużej - by koszmar zaraz po niej nastąpił w czasie, kiedy wydałby się najbardziej odpowiedni. Jednak takie sekundy nigdy nie trwały wieczność. One zawsze pędziły w szaleńczym tempie, doprowadzając do srogich konsekwencji. 

Mężczyzna wyprostował się i rozwinął świstek. Widziałam, jak jego brwi się uniosły, kiedy przesunął wzrokiem po tekście. Twarz wykrzywiona gniewem nieco zbladła, natomiast kartka pomiędzy jego palcami zadrżała. W niemal bolesny sposób zacisnął zęby, gdy zielone oczy skierowały się gdzieś za mnie. Automatycznie skuliłam się, a do oczu napłynęły mi łzy, kiedy zrozumiałam, że ta wiadomość mogła nas obie srogo kosztować. Charles był wściekły do granic możliwości - tak zły, jak jeszcze nigdy wcześniej. A przez to przerażał mnie jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. 

— Co to jest? — warknął, nie kryjąc płonących w nim emocji. — Co to, kurwa, jest, Veronica?! 

Do moich uszu dotarło głośne westchnięcie, dochodzące z ust gosposi. Kątem oka dostrzegłam jej ruch, jednak nie zwracałam na niego większej uwagi. Bardziej interesował mnie facet, stojący naprzeciwko, który z ledwością utrzymywał nerwy na wodzy. Czekałam z walącym sercem na moment, aż cienka granica między nim a rzeczywistością zniknie i pozostanie tylko to, co jest w nim. Wyłoni się potwór, przed którym uciekałam w najgorszym koszmarze życia. Pokaże swoje szpony i zaostrzone zęby, którymi rozszarpie powód całego zamieszania - niewinną kobietę, którą również musiał przerażać mój były narzeczony. 

— Jak mogłaś?! To nie jest wymówka! Charlotte była chora, widziała rzeczy, które nie istniały, a ty chcesz jej wmówić, że... Nie mieszaj jej w głowie! 

Gwałtownym ruchem rozerwał kartkę na malutkie kawałeczki, jakby nie chciał, by kiedykolwiek to się znów wydarzyło. Parę części upadło na podłogę spomiędzy roztrzęsionych palców, ale niezbyt się tym przejął. W tamtej chwili najbardziej liczyło się dla niego, by jak najdrobniej podrzeć papier, a następnie wyrzucić go do kosza. Drgnęłam, kiedy wkopał pojemnik pod szafkę, po czym z głośnym hukiem zamknął drzwiczki. 

— Prosiłem cię o jedną jedyną rzecz. Jedną rzecz. A ty to spaprałaś... Nie, miała się poczuć tutaj bezpiecznie, a teraz przez ciebie... Dla żartów nie robi się takich rzeczy. Nie mówi się komuś, że to się naprawdę działo... Na dzisiaj skończyliśmy rozmowę. Zabierz swoje rzeczy i opuść nasz dom. 

— Charles, ona nie chciała zrobić nic złego — odparłam cicho, zwracając na siebie jego uwagę. Zaplotłam ręce na piersiach, unikając jego spojrzenia, którym miałam wrażenie, że pragnął zasznurować mi usta. — Napisała to tylko dla żartów, prawda? 

Kącik jego ust drgnął. Oparł dłonie o biodra, odkrywając błękitną podkoszulkę i przesunął końcówką języka po dolnej wardze. 

— A uznałaś to za żart? Powiedz, czy uznałaś to za żart. 

Zacisnęłam usta, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć. Mogłam skłamać, by ją bronić. Mogłam mu się sprzeciwiać, lecz nie widziałam w tym sensu. Oboje znaliśmy prawdziwą odpowiedź. A zaprzeczając temu, pogrążałabym się jeszcze bardziej w bagnie, którego nie chciałam już dłużej w swoim życiu. Nadwerężałabym bardziej jego nadszarpnięte nerwy aż do momentu, w którym nie wytrzymałby napięcia oraz pokazał, kim był naprawdę. 

Wiadomość na kartce nigdy nie uznałabym za żart. Przez chwilę udało mi się w nią uwierzyć. Zaufałam tej niemej kobiecie i jej słowom, które potwierdzały to, co pamiętałam. Która doradzała mi zrobić coś, co już raz mi się udało dokonać. Kazała mi uciec od McCartneya, schować się i nie wychylać. Chciała, bym była bezpieczna z dala od niego. To brzmiało tak, jakby wiedziała o wszystkich szczegółach z naszego życia. Jakby znała prawdę o nim, o tym, jaki był w przeszłości wobec mnie i innych ludzi wokół. Jakby nie pragnęła, by mnie kontrolował, nawet jeśli w tamtej chwili, tego nie robił. Charles nie był Charlesem z przeszłości, lecz jej wiadomość dawała mi sporo do myślenia. Musiał być jakiś ważniejszy sens jej napisania. Nie mogła tego zrobić bez powodu, a już na pewno nie dla zabawy. 

— Co by się stało, gdybym nie wrócił przez następne pół godziny? — zapytał nieco spokojniej, podchodząc do mnie powolnym krokiem. — Co, gdybym pobiegł za daleko, a ty zostałabyś sama w pokoju? Czy stałabyś tu nadal? 

Pokręciłam głową, biorąc głęboki wdech. Czułam, jak kolana się pode mną ugięły, kiedy w jego oczach pojawiły się łzy. Przycisnęłam dłoń do serca, gdy wyraz jego twarzy się zmienił. W tamtej chwili nadal wyglądał na sfrustrowanego, lecz przytłumiał to smutek - ten sam, który zobaczyłam tamtego dnia, kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz w ośrodku. 

Moja ucieczka odbiła piętno na Charlesie. Widziałam to. Straszna była także myśl, wobec tego, co działo się w jego głowie za każdym razem, gdy wychodził z domu czy do łazienki i zostawiał mnie samą. Zastanawiał się, czy wciąż tam byłam, czy nadal siedziałam na kanapie oraz czekałam na jego powrót, czy może już dawno wyszłam i byłam w połowie drogi do nowego życia. To było oczywiste, że się bał. Że mógł się zdenerwować tą wiadomością, przez którą znów mogłam od niego uciec. Że pragnął ukarać osobę, która mogła ponownie rozbić jego świat na malutkie kawałki. Wszystko to, co robił, było zrozumiałe. Nawet jeśli przerażał mnie swoim zachowaniem, które kojarzyłam z tym samym w czasie choroby, to potrafiłam uszanować jego strach. Jego wieczne, niekończące się obawy wobec mnie, które powinny zniknąć jak objawy choroby, wciąż w nim tkwiły. Wżerały się w jego duszę jak świeżo zesłany demon z piekła, a ja mogłam jedynie na to patrzeć. Moje słowa były jedynie nic niewartymi wyrazami, rzucanymi na wiatr. Nie umiał im zaufać tak mocno, jak ja nie potrafiłam na nowo zaufać mu. Zaufać jego uśmiechowi, jego dłoniom, którymi tak bardzo mnie zranił. Musieliśmy na nowo nauczyć się polegać na sobie nawzajem. 

Jednak to wydawało się trudniejsze, niż obojgu nam się zdawało. Liczyliśmy, że znów zakochamy się w sobie jak za pierwszym razem, że uwierzymy sobie tak łatwo. Wbrew naszym oczekiwaniom naprawianie popsutych relacji było znacznie bardziej skomplikowane. Próby ponownego połączenia połamanych kawałków, zdawały się bezowocne. Nie byłam pewna czy kiedykolwiek potrafiliśmy poukładać wszystkie części. Kochaliśmy się, lecz miłość w niektórych przypadkach mogła nam nie wystarczyć. Jej potężna moc pomiędzy nami mogła okazać się zbyt słaba, by pomóc nam przetrwać próbę czasu. Istniała możliwość, że dzięki niej na końcu bylibyśmy w stanie jedynie cierpieć. Była w stanie zabić nas oboje, mimo że pokładaliśmy w nią tyle nadziei - zdradzić nas tak samo, jak oszukała też inne pary.

Nabrałam powietrza do płuc, podchodząc do mężczyzny. Niezauważalnie przetarłam dłońmi po materiale spodni, by oczyścić je z potu. Czułam, jak moje serce zabiło mocniej, kiedy mój wzrok napotkał jego spojrzenie. Moje mięśnie napięły się, jakby one również obawiały się nawrotu przeszłości. Nieświadomie skuliłam się, przygotowując na wybuch agresji i przełknęłam głośno ślinę. Delikatnie uniosłam się na palcach, wyciągając drżące palce. Widziałam, jak na nie spojrzał. Jednak ten wzrok nie był złym omenem w przeciwieństwie do tego, czego się spodziewałam. Liczyłam, że się odsunie jak kiedyś, że silnym uściskiem zablokuje ruch moich rąk. Że pokaże, jak bardzo nie spodobało mu się moje zachowanie wobec niego. Że skarci mnie za niedawanie mu przestrzeni osobistej w chwili, gdy tego najbardziej potrzebował. Tymczasem on stał niewzruszony, ze strużką potu spływającą po skroni. Czekał cierpliwie na moment, aż po raz pierwszy pozwolę sobie go dotknąć bez zezwolenia. 

Spomiędzy jego warg wyślizgnęło się powietrze, gdy opuszki palców musnęły jego policzki. Zacisnął powieki, jakby pragnął skupić się jedynie na tym bodźcu i przysunął się bliżej. Do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach potu, przez który delikatnie zmarszczyłam nos. Ostrożnie przesunęłam dłońmi po ostrym zaroście, ledwo kiełkującemu od wczorajszego zgolenia oraz przekrzywiłam głowę. Kącik jego ust drgnął, kiedy niemal go dotknęłam. 

— Nigdzie się nie wybieram — zapewniłam cicho. 

Ściągnął brwi, nagle odsuwając się ode mnie. Moje dłonie powoli zacisnęły się w pięści, a następnie opadły. Wykrzywiłam usta w podkówkę, kiedy otworzył oczy i spojrzał gdzieś w bok, jakby obserwował, gdy nasza gosposia już wyszła. Miałam wrażenie, że nie lubił, kiedy dotykałam go po twarzy. Dlatego zawsze przed tym uciekał - migał się od pocałunków w policzek, zupełnie jakby miał wobec tego jakieś przykre wspomnienia. 

— Mam nadzieję. Nie powinienem też tak długo zwlekać z opowiedzeniem ci prawdy — stwierdził, nieco mnie zaskakując. Nie sądziłam, że zdecyduje o tym tak wcześnie rano. — Zasługujesz na to, by wiedzieć, co się działo. Musisz wiedzieć, co tak naprawdę z tego, co pamiętasz, naprawdę się stało. 

Przeczesałam palcami włosy, kiedy Charles wyszedł z kuchni. Poprawiłam rąbek zadartej bluzki, a następnie otworzyłam lodówkę. Z dolnej półki wyjęłam sałatkę, którą położyłam na wyspie kuchennej tuż obok przygotowanego kubeczka z lekarstwami. Do moich uszu dotarły kroki na piętrze, gdy nalewałam do szklanki wody. McCartney zdawał się biegać po swoim pokoju, jakby zbierał resztówki porozrzucanych rzeczy. Głośne tupanie odbijało się echem w dużej kuchni, która w tamtej chwili wydawała się zbyt wielka jak na naszą dwójkę. Było w niej za wiele wolnej przestrzeni - bardziej pasowałaby do pięcioosobowej rodziny z dwoma dużymi psami. 

Zajęłam miejsce na jednym z krzeseł, rozglądając się po pomieszczeniu. Courtney na pewno cieszyłaby się z takiej kuchni. I Bradley. I George, chociaż on by z pewnością narzekał na powierzchnię, jaką by jego żona musiała sprzątać. Jednak z pewnością spodobałby mu się mała sala kinowa, wypełniona męskimi rzeczami, w której razem ze znajomymi z pracy urządzałby alkoholowe spotkania. Tam też spędzaliby święta w czasie burzy śnieżnej, przez którą nie byliby w stanie dotrzeć do bliskich. A w salonie stałaby wysoka choinka, o której zawsze marzyła jego żona, ubrana w kolorach złota i czerwieni. Mały Bradley rozpakowywałby prezenty, zanim nadeszłaby ich pora, a Courtney beształaby go za psucie wystroju. W jadalni obchodziliby Święto Dziękczynienia ze wszystkimi swoimi bliskimi, bez martwienia się, czy zdołaliby pomieścić wszystkich gości. 

Spodobałoby im się tutaj. Pasowaliby do tego świata, nawet jeśli nie byli tak bogaci jak sam Charles. Zasługiwali na taki dom jak ten. Wszyscy ci, co pracowali ciężko na swoje utrzymanie, powinni osiągnąć takie posiadłości. A tymczasem nie każdy mógł sobie na to pozwolić. Czasami ciężar wykonywanej pracy nie oddawał wartości pieniędzy, jaką się otrzymywało. Czasami ilość przepracowanych godzin nie wydawała się wystarczająca, by móc zarobić więcej niż wynosiła średnia krajowa. Czasami pracodawcy byli dupkami, którzy skąpili na stawkach i wykorzystywali biednego pracownika do granic możliwości, nie dając mu możliwości na dodatkowy zarobek. Wszystko po to, by oni sami mogli pozwolić sobie na rzeczy, na jakie nigdy nie mogło stać ich pracowników. By mogli żyć ponad innymi i pławić się w luksusach. By ubodzy zazdrościli im oraz uczyli się cieszyć z drobiazgów. 

To było niesprawiedliwe. 

Życie było niesprawiedliwe. 

Nabiłam na widelec kawałek sałaty, po czym włożyłam do ust. Przeżułam kęs oraz skierowałam wzrok na wejście do kuchni, słysząc, jak zbliżał się Charles. Z trudem przełknęłam pożywienie, czując, jak zacisnął mi się żołądek. Spodziewałam się, że miało być jedynie gorzej. Za chwilę moje ciało miało przeżyć szok, a szczególnie chory umysł - to on wmontował do środowiska chore sceny, w które wierzyłam. Przez wiele lat bawił się realnością niczym Picasso, wtapiając do codziennego życia nie tylko to, co istniało. Tak jak światowej sławy malarz uwielbiał abstrakcję. Podobały mu się żywe barwy zła, które ukazywał w zniekształcony sposób. Lubił pokazywać świat przez pryzmat odmiennej rzeczywistości. Teraz musiał odkryć karty prawdy, które mogły być szaleńczo nieprzewidywalne i całkowicie zmieniające jego światopogląd. Został zmuszony do zobaczenia autentyzmu, który odrzucił oraz do zaakceptowania go na swój cholernie skomplikowany sposób. 

Były narzeczony usiadł tuż obok mnie, kładąc na blacie srebrny laptop. Oparł splecione palce u dłoni o stół, a następnie palcem wskazującym przesunął kursorem po ekranie. Kąciki moich ust drgnęły, kiedy czarny monitor rozświetlił się, ukazując fotografię. Pamiętałam moment, w którym została zrobiona. To był drugi dzień naszego wspólnego mieszkania w Los Angeles. Kolejna doba zwiedzania miasta, parę godzin przed przesłuchaniem Charlesa. Dotarliśmy w pobliże góry Lee - do miejsca, do którego McCartney zawsze pragnął dotrzeć. Mimo że minęło sporo czasu od tamtego wydarzenia, to trudno było mi się nie uśmiechnąć na wspomnienie jego szczęścia, od którego niemal podskakiwał w miejscu. A potem od tego, jak mnie pocałował na tle napisu Hollywood i zrobił to zdjęcie. Jak obiecał, że jakkolwiek nie potoczyłyby się nasze drogi w Mieście Aniołów, to wciąż miałby mnie kochać tak samo. Wbrew pięknym kobietom, otaczających go na każdym kroku. Wbrew chciwości, która mogła ogarnąć jego serce, lecz tego nie uczyniła. Złożył śluby, a teraz ich dotrzymywał, jakby tony scenariuszy nie przysłoniły jego pamięci. Jakby w głębi umysłu nadal żył na przepięknej górze Lee i trzymał mnie w swych objęciach. 

Jego dłonie rozsunęły się, ukazując ze swojego wnętrza srebrny łańcuszek o grubym splocie. Długa ozdoba w niektórych miejscach została przyćmiona przez upływ czasu. Szare plamy piętrzyły się w stronę nieśmiertelnika, jakby pragnęły odstraszyć innych przed jego dotykaniem. Pomiędzy nimi istniały jednak minimalne odcinki, odbijające niewyraźne światło dnia. Wydawały się ledwo zauważalne - wątpiłam, czy gdyby ktoś tylko na nie przelotnie zerknął, to czy udałoby mu się je dostrzec. Były zbyt drobne w obliczu zniszczenia. 

Wystawiłam palce w stronę nieśmiertelnika po to, by następnie go chwycić. Oddychanie przychodziło mi z trudem, gdy im dłużej przyglądałam się ozdobie, którą doskonale znałam. Przesunęłam kciukiem po ciągu słów, nieco wytartych, jakby ktoś, kto go nosił, wcale o niego nie dbał. Niektóre litery wypełnione były ciemną substancją, przypominającą ziemię. Imię ojca Jamiego zdawało się nie być wygrawerowane pod jego słowami. Miejsce, gdzie pamiętałam, że zostało wyryte "Tata James", teraz były tam tylko liczne zadrapania. Wiele z nich było na tyle głębokich, że całkowicie zniszczyło napis. Reszta linii zdewastowała okoliczny cytat, lecz nie było to na tyle poważne, jak w przypadku imienia. Ktoś pragnął jednak go zatrzymać, jakby chciał kierować się tego wartościami. Jakby naprawdę pragnął być miły i dobry dla ludzi. Jakby pragnął być człowiekiem dla człowieka. 

— Przykro mi, Charlotte. Jamie nie żyje — odparł cicho Charles. — Nie żył już nawet wtedy, kiedy myślałaś, że był tuż obok ciebie. 

Zacisnęłam dłoń w pięść, nie zważając na to, że nieśmiertelnik wbijał się w skórę. Oparłam łokcie o stół, przyciskając ręce do czoła. Zamknęłam oczy, gdy poczułam, jak zaczęły napływać do nich łzy oraz odetchnęłam głęboko, starając się nie wybuchnąć płaczem. 

Jamie był martwy. 

Brat, którego pragnęłam ocalić cały ten czas, okazał się trupem. Tak jak Charlie. Umarł, a ja nawet nie byłam tego świadoma. 

Widziałam go. Czułam jego dotyk. Słyszałam jego głos. Był dla mnie żywy aż do tej chwili. A teraz... teraz umarł. Nie miał szansy na poznanie życia, które dla niego pragnęłam. Nigdy po niego nie wróciłam. Nie zabrałam go z tamtego piekła. Nigdy nie uwolniłam go z wiecznego strachu. Nigdy nie pokazałam mu czegoś innego niż patologiczna rodzina. Nigdy nie spełnił swoich marzeń. Nigdy nie poznał normalnej dziewczyny, nie założył rodziny, nie umarł godnie tak, jak umierali inni ludzie z wyższych sfer. Nigdy nie żył tak, jak każdy dzieciak powinien. 

Zostawiłam go tam samego. Obiecałam, że wrócę. Nigdy tego nie zrobiłam. Pozwoliłam mu tam zostać na zawsze, z nadzieją, że jego starsza siostra miała kiedyś przyjechać i zabrać go w bezpieczne miejsce. Czekał lata. Tkwił pośród bagna w czasie, gdy ja zajęłam się sobą, gdy zajęłam się dzieckiem, które nie żyło. A tymczasem miałam tylko zaopiekować się przerażonym bratem, który nie zasługiwał na los w takiej rodzinie. Zaopiekowałam się każdym, tylko nie nim. Zrobiłam to, co chciałam - unikałam piekła, z którego sama się wydobyłam. Kosztem niewinnego chłopca, który zmuszony był codziennie oglądać zło, czające się w jego domu. 

Umarł tam. To była moja wina. 

— Kiedy to się stało? — zapytałam. 

— Pół roku przed twoim wyjazdem. Sama odebrałaś telefon. Dzwoniła twoja mama i to ona powiedziała ci, że Jamie umarł. Że znaleźli go w pokoju w jakimś opuszczonym budynku, że leżał tam kilka dni, zanim inni ćpuni go znaleźli... Rozmawiałaś wtedy o tym z Zacharym, pamiętasz? 

Pokręciłam głową, próbując sobie przypomnieć ten moment. Jednak w mojej głowie pozostawała pustka. Nie pamiętałam chwili, w której dowiedziałam się o jego śmierci. Nie miałam pojęcia, że już wtedy był w moim życiu ktoś taki jak Zachary. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek pojawiłam się przy grobie swojego brata. 

Nie wiedziałam nic o swoim życiu. Wszystko to, co znałam, było złudne, nie istniało w rzeczywistości. Charlie, teraz Jamie. Przerażała mnie myśl, kim były kolejne osoby, które zmarły, a ja nie potrafiłam nawet tego zapamiętać. W mojej głowie wszyscy byli żywi, wszyscy oddychali, wszyscy coś robili. Niektórzy byli dobrymi charakterami, niektórzy złymi. Z jednymi pragnęłam być, a przed drugimi uciekałam, bojąc się o własne życie, które nigdy nie było zagrożone z ich winy. Cała rzeczywistość została zaburzona przez jedną cholerną chorobę, na którą teraz widziałam, że zasłużyłam - nie potrafiłam być dobrą siostrą i matką. Zasługiwałam na to, by się smażyć w piekle za to, co zrobiłam. By teraz odkrywać karty, które zabijały mnie wewnętrznie. 

— Daisy też nie istniała, kiedy ją widziałaś — odparł w tym samym momencie, gdy na łopatkach poczułam jego dłoń. Moje mięśnie napięły się pod wpływem jego dotyku, jakby nie chciały, by to robił - by mi współczuł osób, które sobie wymyśliłam. — Pamiętasz kim była Daisy Jacobs?

Podniosłam powieki do góry, gdy jego dłoń uderzyła o biurko. Skierowałam wzrok na monitor laptopa i przeczesałam palcami włosy. Nasze zdjęcie na pulpicie przysłoniło ogłoszenie, które wydawało się dziwnie znajome. Biała kartka oprócz opisu, prezentowała także fotografię kobiety, na widok której zaparło mi dech w piersiach. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałam. Ciemne włosy. Zielone oczy. Oliwkowa cera. I złoty łańcuszek z sercem, wiszący na jej szyi. Szczupła budowa ciała. 

Daisy była zaginioną kobietą sprzed dziesięciu lat. Tą, którą szukano na terenie niemal całej Ameryki po tym, jak została porwana przez faceta - przez tego samego, którego w przeszłości uznałam za jej chłopaka. Mieszkała z rodziną w okolicy Los Angeles. Pomimo że w moich wspomnieniach była już dorosłą osobą, to według opisu miała niewiele lat. Zaledwie jedenaście w dniu zaginięcia. Ubrana była w pobrudzone farbą ciuchy, z kilkoma rozcięciami, przez które było widać kawałki jej ciała - w to samo, w czym ją widziałam przy naszym pierwszym spotkaniu. Ostatni raz sąsiad widział ją przed bramą budynku, w którym mieszkała z rodziną. To było zaledwie chwilę przed jej zniknięciem. Parę minut przed tym jak dorosły mężczyzna wciągnął ją do samochodu i zabrał daleko od rodziny. 

— Znalazłaś ją. Była w jednym z mieszkań w obskurnej kamienicy. Jednak nieżywa — dodał cicho, wyłączając okno. Nakierował kursor myszki na folder, jednak nie od razu w niego wszedł. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran, jakby zastanawiał się, czy było to dobrym pomysłem. Dostrzegłam, jak uderzał palcem wskazującym w lewy przycisk, jakby walczył sam ze sobą w sprawie pokazania zawartości. Musiał zadecydować w sprawie czegoś, co mogło zmienić moje życie w dobry bądź zły sposób. — Mam parę zdjęć z tego mieszkania, ale boję się je pokazać. Może nie powinnaś tego widzieć...

— Chcę znać całą prawdę. Chcę wiedzieć, co się działo ze mną podczas... tego wszystkiego. 

Wziął głęboki wdech, a następnie otworzył folder. Włączył pokaz slajdów od pierwszej fotografii, jaka znajdowała się w ikonce. Delikatnie pochylił się w moją stronę, jakby chciał być jeszcze bliżej. Do moich nozdrzy dotarł zapach balsamu po goleniu, który dawał przyjemne ukojenie moim nerwom. Zanim na pulpicie pokazało się zdjęcie, ostatni raz zerknęłam na Charlesa, wpatrującego się w swoje dłonie. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, jakby tym razem nie potrafił ukryć swojego zmartwienia, zaś na twarzy widniał grymas, którego nie potrafiłam rozgryźć. 

Może i byłam przerażona tym, jakie okazało się moje życie, jednak przechodziłam przez to pierwszy raz. Pierwszy raz oglądałam zdjęcia, które mogły okazać się czymś złym. Charles robił to znowu - nie miałam pojęcia, jak często je oglądał, lecz zgadywałam, że to nic nie zmieniało. Nie zmieniało tego, że przestawał się martwić tym, co widział, tym, co myślał. Nie przyzwyczajał wzroku do okrucieństw, jakie możliwe, że miałam napotkać. On jedynie przeżywał to wszystko od nowa. Za każdym razem, gdy patrzył na zdjęcia, znów to widział. Znów mnie słyszał. Znów przypominał sobie o obłędzie w moich oczach. Znów cierpiał. A ja nie potrafiłam nic z tym zrobić. Byłam powodem, dla którego również i on popadał w szaleństwo. Gdyby powód zniknął, on mógłby się uwolnić... mógłby zacząć żyć bez strachu. Bez wspomnień, w których musiał czuć się cholernie samotny i przestraszony. Bez ciężaru napierającego na jego klatkę piersiową. Moje odejście z tego świata mogłoby sprawić, że ten mężczyzna poczułby wreszcie ulgę. Jednak istniało ryzyko, że to ona mogła doprowadzić go na skraj. Moja strata pozwoliłaby zabrać żniwo jego życia oraz zaprowadzić je w odmęty piekła. Jednak on na to nie zasługiwał. Nie, kiedy okazywał się inny od tego, co wyryło się w mojej pamięci. 

Ostrożnie wysunęłam rękę w jego kierunku. Widziałam, jak na nią spojrzał, lecz się nie zatrzymałam. Pozwoliłam sobie zmniejszyć odległość między nami do minimalnej po to, by następnie móc złapać go za dłoń. Wplotłam palce pomiędzy jego, dodając mu nieco otuchy i zdecydowanie ścisnęłam. Chciałam, by wiedział, że naprawdę nigdzie się nie wybierałam. Nie, bez niego. Nawet jeśli to, co miałam zobaczyć, mogło popsuć mój całkowity światopogląd, to nie zamierzałam znów zostawić go samego. 

Fotografie przedstawiały mieszkanie, popadające w ruinę. Pokoje były ciemne przez zasłonięte tekturami okna, natomiast ze ścian schodziła zielonkawa farba, czasami pobrudzona ciemną substancją. Żarówki zwisające z sufitu dawały małe światło, a ich kable były okurzone i poprzegryzane przez małe gryzonie. W miejscu, gdzie stał telewizor, znajdowała się niska komoda, wypełniona pogniecionymi ubraniami, a stary model TV wgniatał zawilgocone drewno do środka pierwszej szuflady. Nowa kanapa okazała się starą sofą, z wystającymi sprężynami oraz pomarańczowym obiciem, pokrytym brudem. Stolik jako jedyny wydawał się nowszym sprzętem, ale najbardziej zniszczonym - najwyraźniej przez długi czas kapała na niego woda, przez którą drewno przegniło. Niedaleko niego widziałam rąbek fotela oraz choinki, której suche gałęzie zdobiły kolorowe ozdoby. 

W moim pokoju stało pozarywane łóżko, szczelnie przykryte zaplamioną kołdrą. Tuż obok niego zalegał solidny nóż z postrzępionym ostrzem, na powierzchni którego znajdowała się czerwonawa substancja. Ze starej szafy zwisały wyłamane drzwi, na których pozawieszane były moje stare ubrania. Na dolnej półce stało szare pudło w białe gwiazdki, podpierające kilka albumów. Zgadywałam, że to w nim przetrzymywałam całą swoją gotówkę. Subtelnie ustawiłam je na widoku, jakbym liczyła, że złodzieje przeszukaliby jedynie schowane opakowania. Że nie wpadliby na pomysł pieniędzy upchanych tuż obok albumów rodzinnych. 

Moje ciało oblało się potem, kiedy kolejne zdjęcie z łazienki nagle zmieniło się na fotografię z salonu. Ciemnozielony fotel tkwił u rogu stolika. U jego dolnej części znajdowały się zniszczone klapki, nieco zasłaniające pokrzywione stopy. Oparcie podtrzymywało resztki człowieka, usytuowanego w siedzisku. Szkielet z długimi, ciemnymi włosami opierał kościste ręce o podłokietniki, jakby szykował się do obejrzenia kolejnego odcinka ulubionego serialu. Na sobie miał podartą, różową koszulkę i szare dżinsy, poplamione krwią. Kolana zostały przykryte białą chustą z koronkowym wykończeniem, na której ktoś wyhaftował ciąg liter. Głowa kościotrupa była przekrzywiona w bok, jakby przed śmiercią wpatrywał się drzwi pokoju, niegdyś należącego do mnie. A złoty łańcuszek z sercem niemal scalił się z zagłębieniami klatki piersiowej. 

Czułam, jak żołądek podszedł mi do gardła. Drżącą dłonią otarłam łzy, płynące po moich policzkach i z trudem przełknęłam ślinę. 

To była prawdziwa Daisy. A ta Daisy nie żyła od bardzo wielu dni. Pomimo tego istniała w tym mieszkaniu, siedziała w tym fotelu w stanie rozkładu, natomiast ja byłam obok niej. Żyłam jakby nigdy nic. Jadłam, spałam, oglądałam telewizję. Wyobrażałam sobie, że ona robiła to samo, gdy tymczasem od dawna była martwa. Wyobrażałam ją sobie żywą, widząc jej ciało w takim stanie. Czując odór, jaki utrzymywał się w całej kamienicy od jej resztek. Dotykając kości, po których pełzało robactwo i które zapewne przejęło wszystkie pokoje. Wbrew wszystkiemu widziałam ją jako osobę, która wciąż oddychała. Która mówiła do mnie, i z którą rozmawiałam. Którą słuchałam, i jej się zwierzałam. Z którą liczyłam, że mieszkałam. 

A ona tymczasem siedziała w tym fotelu martwa. 

— Ta dziewczynka była moją marionetką — wykrztusiłam, nieco łamiącym się głosem. — Była dla mnie żywa. Widziałam ją, rozmawiałam z nią, czułam jej perfumy... A ona była tylko moim wymysłem. Tak naprawdę to ona nie żyła, a ja żyłam obok niej... 

To nie Charles był potworem cały ten czas. 

To ja nim byłam. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top