Rozdział 17

Dokładnie wytarłam ostatni talerz, a następnie umieściłam naczynie wśród reszty zastawy stołowej. Poprawiłam tacę ze sztućcami, delikatnie przekrzywioną w kierunku bocznej ściany szafki. Przesunęłam szkła w głąb drewnianej pokrywy, niekiedy niechcący stukając o ich delikatną posturę. W pewnym momencie moja dłoń się zatrzymała. Palce zawisły nad szyjką, zdobioną przez złote ornamenty, piętrzące się wraz ze wzrostem szklanki. 

Otworzyłam szerzej oczy, kiedy lampka oddała się w ciemny odmęt kąta. Zanikła w jego mroku, jakby pragnąc zostać kochanką nocy. Wraz z nią odeszły również inne zbiorniki, skradzione przez niepokorną moc czerni. Blat opustoszał, pozostawiając sobie jednego jedynego przyjaciela — wroga ludzkich serc. Piękny, zaostrzony nóż, lśniący w blasku padającym znikąd. Czubek wbity w drewnianą deskę, tam, gdzie niegdyś zalegały półmiski, wyglądał tak, jakby się witał z dawnym znajomym. Ostrze, wyszlifowane przez jednego z kucharzy, odbijało portret osoby. Niezwykle urodziwej kobiety, znajdującej się w zielonej przestrzeni. Długie, czarne włosy zwisały jej aż do podłogi, jakby nie miała serca ich ścinać. Gdy się uśmiechała, jej szczupła twarz promieniała ze szczęścia, którego nie potrafił doświadczyć zwykły śmiertelnik. Zbyt radosna, by stąpać po Ziemi, wśród katastrof, musiała przynależeć do gatunku nieśmiertelnych. Mieszkała z nimi w oszałamiającym raju, gdzie każda najmniejsza rzecz dostawała swoją szansę na osiągnięcie celu. Gdzie miłość płynęła strumieniami, a aorta przepychała ją do reszty narządów organizmów istot żywych, jak i martwych. Gdzie śmierć nikogo nie dosięgała, wiek natomiast stawał się zbędny przy wiecznej młodości. 

— Charlotte, powinnaś go zobaczyć. 

Odwróciłam się, gdy dotarł do uszu głos Charlesa. Uśmiechnął się, jak dawniej, kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Przypominał mi mężczyznę, którego znałam. Radosnego, pełnego życia i pasji, z tańczącymi ognikami miłości w jego niewinnych oczach. Tego faceta, nieznającego goryczy życia oraz cierpienia, zabierającego każde uderzenie jego serca. Dwudziestokilkulata z duszą młodocianego artysty, gotowego do spełniania swoich ambicji. 

— Ma twoje oczy. 

Powędrowałam wzrokiem na zawiniątko, wtulone w jedwabną, błękitną koszulę. Jego dłonie wystawały poza niebieski koc w lamparty. W jednej z nich trzymał smoczek, nieco podziurawiony. Niemowlę uniosło kąciki ust, w tym samym czasie, gdy jego malutkie oczka się otworzyły. Gałki oczne malucha, jednak nie przypominały pospolitych u człowieka — ciałko szkliste przybrało złowrogą czerwoną barwę, przysłaniającą źrenicę oraz tęczówkę. Pozostawiało bladą twarz bez wyrazu, zupełnie jakby coś opętało dziecko. Jakby wstąpił w nie jakiś demon, natomiast nikt tego nie zauważył. Nikt nie dostrzegł jego bólu, otępienia, przez które nie było zdolne do płaczu. McCartney udawał, że wszystko było w porządku, mimo że z Charliem coś ewidentnie było nie tak. 

— Daj mi go — odezwała się po raz pierwszy kobieta. Nagle pojawiła się u boku Charlesa, przynosząc za sobą zieleń, przez którą oczy mojego syna stały się wyraźniejsze. Włosy miała splecione w długi warkocz, dzięki czemu od razu ją poznałam. Bez szramy, szpecącej jej buzię, wyglądałam, jak inna kobieta. 

Mężczyzna oddał jej bez słowa szkraba, po czym skierował się w moją stronę. Szerokimi ramionami przysłonił mi obraz dwojga osób. Chciałam się za niego wychylić, powiedzieć, by się odsunął, lecz nie potrafiłam. Głos utknął w gardle, niczym kotwica pośrodku oceanu, ciało zaś stało się marmurową rzeźbą, niezdolną do ruchu. Stałam, pogrążona w przedziwny marazmie, nawet gdy usłyszałam przeraźliwy płacz dziecka. Jego krzyk, rozdzierający ciszę ogrodu, odbijał się echem w uszach, raz za razem torturując na nowo. Niezrozumiałe błagania o wyzwolenie z rąk sprawczyni, doprowadzały do obłędu. Sprowadzały szaleństwo na uwięziony umysł, niezdolny do obronienia kogoś, kogo kochał. 

Charlie. 

Charlie.

Charlie.

McCartney ściągnął brwi, zatrzymując się kilkadziesiąt centymetrów przede mną. Przekrzywił głowę, błądząc spojrzeniem po moim ciele, jakby on także nie rozumiał, dlaczego zamieniłam się w metalowy posąg. Próbowałam poruszyć palcami, dotknąć jego ramienia, by następnie się w nie wtulić, ale nie byłam w stanie. Uczucia rozrywały na strzępy organy, łzy drażniły wzrok, głowa rozsadzała się od nadmiaru niemożności normalnego funkcjonowania. Umierałam, zamknięta wewnątrz i nikt nie mógł mi pomóc. Odchodziłam stąd bez słowa pożegnania. 

— Weź je, Lottie — mruknął. — To pomoże. 

Wysunęłam dłoń na wysokość piersi, kiedy poczułam chłodne opakowanie w pięści. Białe pudełeczko wydawało się lekkie, jednak całkowicie wypełnione nieznaną substancją aż pod dekielek. Etykieta, przymocowana do frontowej części, trochę zżółkła, lecz bez problemu ją poznałam. Nie musiałam czytać ciągu liter, piętrzących się na kartce. Nie byłam zmuszona do zerknięcia na kształt tabletek, by wiedzieć, do czego służyły. Czym były i czym ja je uczyniłam. 

— Weź je wszystkie, Lottie. Wtedy wszystko się ułoży — zapewnił, wręczając mi szklankę wody. Nie miałam pojęcia, skąd ją wziął, ani jak pigułki nasenne znalazły się w mojej ręce. Logika nie miała tutaj znaczenia. Liczyło się jedynie to, co pozostawało. Reszta była tylko magią, której nie potrafiłabym pojąć, nawet jeśli bym chciała. — Będziemy na zawsze razem. Czekamy na ciebie już tak długo, kochanie. Proszę, nie pozwól nam tęsknić za tobą jeszcze trochę. Charlie chciałby ci pokazać... 


Przesunęłam palcami po obolałym czole i zmrużyłam oczy, pod wpływem jasnego światła. Pulsujące cierpienie wciąż dawało mi się we znaki, jakbym znów uderzyła głową w szafkę. Przysłonięcie dłonią palącej się lampy dawało ulgę, lecz nie była ona taka, na jaką liczyłam. Pozwalało na porządne odetchnięcie, a potem na zderzenie się z rzeczywistością, na którą ponownie się nie przyszykowałam. Nie tą, z koszmarnego snu, ale tą, kopiącą pode mną dołki na każdym rogu ulicy.

— Dwa — warknął szef, pokazując na palcach liczbę prób jego nerwów. — Za trzecim nie będziesz miała takiego szczęścia, Martin. Ogarnij się albo szybko stąd wylecisz. 

— Przepraszam, następnym razem to się nie zdarzy — odparłam, po czym podniosłam się z krzesła. Wbiłam spojrzenie w podłogę, pokrytą gdzieniegdzie domytymi sosami. Miałam wrażenie, że wraz z nią wirowała cała kuchnia, a także ja sama. — Mogę dzisiaj wyjść wcześniej? Omówiłam to z konserwatorem, że odrobię jego część w najbliższym czasie... 

Poczułam jego palce na swoim podbródku, jednak byłam na tyle słaba, że nie byłam w stanie ich odepchnąć od siebie. Zdawało się obojętne to, kto mnie dotykał. Szef, Ethan, Paul, nieznajomy facet. Bez znaczenia jak to się odbywało ani gdzie. Isis była zdzirą, to czemu Rose taka być nie powinna, skoro żałowała bycia sobą? 

Podniósł moją głowę na tyle, bym spojrzała mu w oczy. Widziałam, jak zmarszczył czoło, jakby był zdegustowany tym, jak się prowadziłam. Jakby brzydził się pozostałości człowieka, tęskniącego za domem. 

— Potrzebujesz kilka dni wolnego? — zapytał, na co pokręciłam głową. Potrzebowałam pieniędzy, a bezpłatny urlop pozbawiłby mnie dniówek. — Wystarczy, że powiesz i nie ma sprawy. 

— Chcę tylko dzisiaj skrócić pracę. 

— Jesteś tego pewna? — drążył, jedną ze swoich rąk kładąc na mojej talii. Nie uległo mojej uwadze to, jak przesunął jednym z palców po firmowym stroju, jakby przez to pragnął poczuć gładkość skóry. Oczami wyobraźni widziałam sceny, prawdopodobnie dziejące się wewnątrz jego głowy. Głodne, pełne rozszarpywania naszych ubrań. — Może omówimy to w moim gabinecie? Lepiej się zastanowisz... 

— Ona już podjęła decyzję, szefie — wtrąciła się jedna z kucharek, wychodząca z magazynu. 

Carol, jeśli dobrze pamiętałam, należała do osób, zajmujących się w kuchni obróbką mięsa. Nie znałam jej równie mocno, jak Ethan, jednak posiadałam negatywne odczucia wobec niej. Nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego nie lubiłam z nią rozmawiać. Zawsze poruszała się z gracją po pomieszczeniu, zachowywała kulturalnie, nie pospieszała mnie, gdy potrzebowała któregoś talerza, a na nadal nie umyłam żadnego z nich. Była miła dla każdego w swoim otoczeniu. Czasami opowiadała żarty, które mnie śmieszyły. Nie paliła papierosów, dzięki czemu nie roztaczał się od niej zapach dymu tytoniowego. Coś w niej było, co w pewien sposób mnie odrzucało. Jakaś cząstka, nieujawniana na pierwszy rzut oka, kryła wewnątrz kogoś, kogo mój organizm unikał. Nieznaną istotę, zdolną do wyrządzania zła. 

Odsunęłam się od mężczyzny, starając się wymazać ten moment z pamięci. Poprawiłam fartuch, zawiązany na talii, po czym oddaliłam się w stronę zlewu. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że całą drogę jej wzrok mnie śledził. Podążał krok w krok, licząc na chwilę potknięcia, zawahania. Umysł zaś oceniał napotkaną sytuację, gdybając na temat romansu pomywaczki z pracodawcą. Możliwe, że pozwolił jej wyrobić opinię o tym, kim naprawdę byłam — kobietą, umawiającą się za plecami chłopaka z obcym facetem. 

Odwiązałam sznurki okrycia ochronnego, po czym położyłam je na jednym z krzeseł, znajdującym się przy zlewie. Dotarły do mnie śmiechy, pełne radości i niesamowitej otwartości. Spojrzałam w kierunku blatu metalowej szafki, obleganym przez parę. Obydwoje uśmiechali się szeroko do siebie niczym nastolatkowie potajemnie w sobie zauroczeni. Jak dzieci brudzili się rozsypaną mąką, stosując palce jako swoją broń. Dźgali się oprószonymi bielą opuszkami, jakby zaznaczając swój teren. Nie zwracali uwagę na ludzi, zerkających na nich z ukosa. Pozostawali obojętni na komentarze, płynące z ich ust, zupełnie jakby odizolowali się od świata zewnętrznego. Jakby wierzyli, że byli jedynymi osobami w dużym pomieszczeniu. 

Nie poczułam się źle, widząc Ethana szczęśliwszego z inną kobietą. Zdenerwowanie nie ogarnęło mojego ciała i wcale nie dążyło do wywołania awantury, spowodowanej zazdrością. Pojawiła się za to ulga. Dziwna duma, rozpierająca mnie od środka, jakbym pozwoliła mu coś osiągnąć. Jakbym doprowadziła do jego dorośnięcia, mimo że znaliśmy się tylko kilka miesięcy. Rudzielec stał się mężczyzną — osiemnastoletnim, który wiedział, czego pragnął od życia. Chciał się śmiać w towarzystwie kogoś swojego wieku i zachowywać, jak przystało na jego postarzenie. Ona mu to umożliwiała. Mogła podarować mu wszystko to, czego ja nie byłam w stanie.

Po przebraniu się w swoje ubrania, a następnie włożeniu płaszcza, skierowałam się w stronę wyjścia. Naciągnęłam na głowę zieloną czapkę, skradzioną od Daisy i położyłam dłoń na klamce, gotowa do naciśnięcia jej. Przez pofałdowaną powierzchnię szyby dostrzegłam na zewnątrz zabielone chodniki, a także zaparkowane auta. Robiło mi się przyjemnie ciepło, gdy duże płatki śniegu wciąż spadały z nieba, jakby pragnęły, by ten wieczór był dla mnie jednym z najlepszych. 

— Rose, wychodzisz już? 

Odwróciłam się przodem do rudzielca, gdzieniegdzie z odznaczonymi odciskami swojej koleżanki. W dłoni trzymał jedną ze ścierek, jakby podczas mojej nieobecności przejął obowiązki osoby myjącej naczynia. 

Od czasów naszej randki niektóre rzeczy się zmieniły. Stosunki między nami się ochłodziły i było to dosyć widoczne, lecz brat Paula próbował oszukać prawdę. Wciąż drążył w sieć kłamstw, że nadal czuliśmy do siebie to samo, co przed kolacją. Że nie odczuwaliśmy dyskomfortu, gdy trzymaliśmy się za ręce, a nasze pocałunki znaczyły coś więcej niż tylko fizyczne pożądanie. Że nie znaliśmy swojej historii, natomiast on nie miał pojęcia, jaka byłam pijana. Zakrywał nam oczy, jakby bał się, że rzeczywistość mogła zniszczyć całkowicie relacje. Przerażały go zmiany oraz odejście od kogoś, na kim mu zależało. Rozumiałam go, jednak nie byłam w stanie wciąż trzymać nas razem. Oczywisty był fakt, że nie pasowaliśmy do siebie, a przedłużanie związku byłoby niesprawiedliwe. Zasługiwał na kogoś lepszego, kto mógł odwzajemnić jego gorące uczucie. Przeznaczona mu była kobieta, kochająca bardziej ode mnie, ogniste włosy i urocze zachowania. Jakaś delikatna duszyczka, błądząca pośród fantazji oraz zatracająca się w pięknie każdego dnia, niezależnie od pogody. 

— Muszę załatwić jeszcze parę spraw — skłamałam, wymuszając się na uśmiech. — Mówiłam ci, że odrobię swoją część za kilka dni. 

— Nie lubię, kiedy wychodzisz sama na miasto. Wokół kręci się pełno psychopatów, którzy zawsze mają chrapkę na piękne kobiety. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby cokolwiek ci się stało... 

Zrobiłam krok w jego stronę, po czym ujęłam w dłonie jego własne. Przesunęłam palcami po skostniałych kłykciach, czując, jak z niewiadomych powodów serce przyspieszyło swoje bicie. Lubiłam go, jak kolegę, na którym można było polegać. Nie znaczył dla mnie zbyt wiele — był tylko zwykłym nastolatkiem z burzą hormonów, chcącym utworzyć stały związek. Pomimo tego, coś w głębi mnie nie pragnęło go zranić. W jakiś sposób zależało mi na jego znajomości. Na jego zacieszu, witającym moją twarz każdego ranka. Na rozmowach o każdej najmniejszej rzeczy ludzkiego żywota. Na rudej grzywie, przybierającej różnorakie odcienie w zależności od światła. 

— Nie martw się o mnie — mruknęłam, na co głośno nabrał powietrza do płuc. Wiedziałam, że denerwowały go moje zaprzeczenia, że nie miał się o co martwić. Traktował je jak bzdury, wypowiedziane na wiatr, których nikt nie mógł dosłyszeć. — Eth, naprawdę. Nadszedł już nasz czas, więc odpuść. 

— O czym mówisz, Rose? Jaki nasz czas? O co ci...?

Pokręciłam głową, przykładając dłonie do jego buzi. Uniósł brwi wraz z szerokim otworzeniem oczu, jakby nie spodziewał się takiej zagrywki z mojej strony. Jakby wcale nie oczekiwał, że ten dzień kiedyś miał nadejść, a nasze drogi zamierzały rozejść się na skrzyżowaniu. Miał nadzieję, że to był proces przejściowy, natomiast wbiłam mu sztylet prosto w serce. 

— Jesteś dobrym kolegą, ale oboje wiemy, że ten związek nie ma przyszłości. Nie pasujemy do siebie i mamy tego świadomość. Lepiej będzie dla nas, jeżeli przestaniemy udawać, że jesteśmy w sobie zakochani. To było tylko zauroczenie. Przykro mi, Ethan. 

Oddech zatrzymał mi się w gardle, kiedy w jego gałach pojawiły się łzy. Przekrzywiłam głowę, gdy wbił wzrok gdzieś w bok, jakby nie był w stanie na mnie patrzeć. Cierpiał, lecz był to ból straconych szans. Porzuconej okazji, by wpatrywać się w swoją wybrankę, jak w obraz i podziwiać jej urodę. Nie wątpiłam, że rozpaczał za cielesną istotą. Za nocami, których plany obmyślał całymi dniami. Za możliwością zabłyśnięcia przed przyjaciółmi, jaką przepiękną kobietę znalazł. Nie liczyłam, że będzie tęsknić za to, jaka byłam naprawdę — za charakter. Miałam wrażenie, że nigdy za nim nie przepadał. Czasami nawet wydawało mi się, że wolał, gdy oglądaliśmy filmy. Wtedy pojawiała się między nami cisza, która pozwalała mu odetchnąć ode mnie. 

Przytuliłam go do siebie, a następnie oparłam podbródek na jego ramieniu. Objął mnie ciasno ramionami, jakby pragnął ostatni raz nacieszyć się bliskością powłoki. Czułam, jak złożył delikatne pocałunki na mojej szyi, korzystając z ostatniej szansy dotyku. 

— Do zobaczenia — powiedziałam, odsuwając się od niego. 

Nie zerknęłam na jego twarz, nawet gdy wyszłam na zewnątrz budynku. Wiedziałam, że stał tam i patrzył, ale nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Nie zamierzałam po raz kolejny oglądać swojej przeszłości, by wywnioskować, że nie byłam do końca fair wobec ludzi. Szczególnie wobec tych, którym na mnie zależało. Raniłam ich, żeby polepszyć swoje życie. Egoistycznie odsuwałam się od nich, mając nadzieję, że to także było dobre dla drugiej strony. Bawiłam się w cholerną bohaterkę, izolując od osób i wierząc, że nie było innej drogi. Teraz miałam pojęcie, że zawsze był jakiś wybór, lecz niewygodne wydawało się szukanie go. Podejmowanie pochopnych decyzji było łatwiejsze, niż kombinowanie, by dogodzić wszystkim. 

Dotarcie do studia tańca nie zajęło mi dużo czasu. Ulice przypominały puste zakamarki, w których czaiły się w ukryciu nieokreślone istoty. Śnieg przestał padać zaraz po tym, jak przeszłam na drugą stronę drogi, jakby niebo karciło mnie za to, co zrobiłam. Z rozświetlonych mieszkań wydobywały się dźwięki rozmów oraz głosy prezenterów w telewizji, przez co przez chwilę pragnęłam wrócić do mieszkania. Jednak widok zgaszonych napisów nad własnością Paula, odepchnął ode mnie ten pomysł. 

Zaraz, gdy weszłam do lokalu, dotarły do mnie dźwięki muzyki. Głośne, pełne niespotykanej zmysłowości, porywające do tańca. Niektóre ze świateł w korytarzu były pogaszone, jakby właściciel specjalnie ustawił je pod takt podkładu. Jakby pragnął oddać intymne znaczenie utworu o miłości dwojga osób. Przypominało mi sytuację w sypialni, dzięki której mogli dać upust swoim emocjom. Tony kobiety i mężczyzny, o ciepłym zabarwieniu, odbijały się echem w pustym pomieszczeniu, tworząc przyjemne połączenie. Sposób, w jaki wyrażały swoje uczucie, był niemal bezczelny. W śmiały sposób ujawniali się, ośmieszając równocześnie miłość w oczach innych ludzi. Uważali, że tylko oni byli w stanie poznać naprawdę tę moc. 

Zdjęłam obuwie w szatni, a zaraz potem ubranie nawierzchnie. Włożyłam na bose stopy wysokie szpilki o czerwonym odcieniu, nijak niepasujące do tego, co posiadałam na sobie. Niebieska flanelowa koszula odkrywała różowy biustonosz, kontrastując się z jego neonowym odcieniem. W lustrze wyglądało to gorzej, niż przypuszczałam, lecz nie miałam niczego na zmianę. Poprawiłam czarne legginsy, zsuwające się z bioder, po czym weszłam na rozświetloną salę. 

Paul upadł przede mną na kolana, udając, że grał na gitarze. W niecodzienny sposób potrząsnął głową, jakby był na koncercie rockowym, przez co kąciki moich ust się uniosły. Nigdy nie widziałam, by muzyka aż tak go pochłonęła. Upodabniał się do małego dziecka, sądzącego, że gra w telewizorze, była rzeczywistą wersją koncertu, w którym występował. Pierwszy raz pozwolił, by dźwięki przejęły nad nim całkowitą kontrolę i pozbawiły sztywności oraz profesjonalizmu. Pierwotnie, król parkietu stał się tym młokosem, tańczącym bez określonego celu, dla własnej rozrywki. Rozszalałym mężczyzną, gotowym do rozniesienia parkietu w proch. 

Z moich ust wydobył się zniewieściały chichot, niczym u nastolatki, kiedy przesunął rękoma wzdłuż moich nóg, podnosząc się z podłogi. Starałam się dopasować do jego rytmu, traktując ten taniec jako rozgrzewkę przed dalszą nauką układu. Wymachiwałam biodrami, najlepiej jak potrafiłam, przypominając sobie czasy z Whistleblowem. Liczyłam, że tu mogły przydać się elementy tańca towarzyskiego, lecz brat Ethana stosował inne chwyty — niestosowne, których dotąd nie udało mi się poznać z jego strony. Dotyk nie ograniczał się do wyznaczonych sfer dorzeczności, ale znacznie je przekraczał. Przecinał granice, jednak żadnemu z nas to nie przeszkadzało. Podobało mi się jego wyluzowanie, dzięki czemu mogłam się odprężyć. Miałam wrażenie, że on również nie miał nic przeciwko temu, że wsunęłam palce w jego włosy tuż nad karkiem. 

W ostatnich taktach muzyki odchylił mnie do tyłu, czego dotąd nie doświadczyłam. Wyprostowanie się było ciężkie, jednak nie niemożliwe. Zacisnęłam kłykcie na jego kłakach, gdy jego usta niebezpiecznie zbliżyły się do moich. Czekałam na moment, aż odsunie się ode mnie, lecz to nie nastąpiło. Wpił się w moje wargi, zanim zorientowałam się, że wcale nie uciekł. Uraczył namiętnym pocałunkiem, jakby to była nagroda za zbyt długą naciąganą cierpliwość. Nie trwało to długo — zaledwie kilak sekund, jakby mu się nie spodobało. Jakby pomylił się względem tego, z kim wymienił właśnie płyny ustrojowe. 

— Nie — mruknął, wysuwając się z mojego dotyku. — To nie powinno się wydarzyć. Poćwicz, zaraz do ciebie wrócę. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top