Rozdział 15

Ethan uśmiechnął się, żywo gestykulując dłońmi nad w połowie zjedzonym daniem. Czasami przeczesywał palcami włosy, świeżo przycięte, a ich intensywny rudy kolor odbijał się w szkle. Mówił dużo. Zbyt dużo, jak na jeden wieczór, zupełnie jakby pragnął zapełnić każdą sekundę historiami ze swojego nudnego życia. Starałam się go słuchać, lecz po posiłku wydawało się to zbyt ciężkie. Dzisiaj wcale nie interesowały mnie jego wypadki, sięgające do wysokiego poziomu zażenowania, opowieści o poprzednich kobietach, posiadających zdaniem mężczyzny zabawne wady — wydawały się całkowicie normalne, a ich negatywy pokrywały się niemal z tymi, które posiadała każda z dziewcząt. Z mijającymi minutami moja niechęć do randki rosła, a wybudzało się pragnienie wrócenia do mieszkania oraz zatopienia się w pościeli, z dala od jakiegokolwiek człowieka. Jednak przerwanie mu w połowie monologu sprawiało mi trudność. Nie byłam na tyle odważna, by zakończyć teatrzyk i zranić jego uczucia. Wyglądał na całkowicie pochłoniętego w mojej osobie, zbyt zauroczonego w parodiowej wersji Charlotte Thompson. 

Po raz kolejny kiwnęłam głową, wędrując wzrokiem po parach znajdujących się przy stolikach za jego plecami. Trudno było mi znaleźć kogokolwiek, kto nie unosiłby kącików ust tego wieczoru. Wszyscy, jak na zamówienie, szczerzyli się do swoich drugich połówek, z zainteresowaniem wpatrując się w ich twarze. Jedna z kobiet miała łzy w oczach, jakby mężczyzna jej życia wyznawał miłość w najpiękniejszy sposób. Nie przykuła na długo mojej uwagi, lecz zrobiła to dwójka osób, siedzących niedaleko nas. Nie rozmawiali ze sobą, a ich dłonie zalegały na białym obrusie. Kobieta, przypominająca niedawną samą mnie — w ciemnym kolorze włosów, z przepięknym naszyjnikiem na szyi, lśniącym w świetle restauracyjnych żarówek, dużym pierścionkiem zaręczynowym na palcu — przesuwała kłykciami po kieliszku, wypełnionym białym winem. Z niespotykaną dzikością w oczach, obserwowała mężczyznę w szykownym garniturze, gładzącym jej dłoń swoją własną. Wydawał się spokojny, uległy wobec swojej pani. Z niewiadomych powodów przypominał mi McCartneya, lecz jego wersję, zanim uciekłam. Pomimo tego, że zupełnie nie byli do siebie podobni pod względem wyglądu zewnętrznego, jakaś cząstka mnie wiedziała, że wewnątrz byli tacy sami, niczym dwie krople wody. Oboje żywili szczere uczucia do wybranki, starali się, żeby czuły się jak najlepiej, zabójczo martwili się o ich stan. Upodabniali się do przykładnych facetów, z których reszta powinna była brać przykład. 

Opuściłam wzrok na swoje dłonie, zalegające na beżowej sukni z przepięknymi zdobieniami. Dotknęłam delikatniej lewej ręki, na której nadgarstku posiadałam srebrną, delikatną bransoletkę — prezent na pierwszą randkę od Ethana. W jasnym świetle, wbrew upływowi czasu, wciąż mogłam dostrzec wyblaknięte miejsce na paluchu. Cienki, jasny pasek, niegdyś zakrywany przez oznakę chęci do spędzenia reszty życia z Charlesem, nadal nie zanikał, zupełnie jakby moje ciało starało się coś zasugerować. Jakby próbowało pokazać mi, że popełniłam błąd. Że nie powinnam siedzieć tutaj z innym mężczyzną i udawać, że wszystko było w porządku. Że wyjazd bez zapowiedzi był błędem, a mój prawdziwy dom stał kilkaset kilometrów stąd. 

Im dłużej rozmyślałam nad tym, gdzie byłam, tym więcej miałam wątpliwości. Część mnie pragnęła się ukrywać, drążąc w kłamstwo dla własnych korzyści. Trzymać z daleka od oprawcy, gotowego do zatłuczenia mnie na śmierć pewnego dnia i tego, który wyrzucił Charliego z pamięci. Druga połówka zaś była bardzo zmęczona ciągłym uciekaniem od prawdy, chciała powrócić do miejsca, gdzie niektóre sprawy wydawały się łatwiejsze. Jej sytuację wzmacniał również utkwiony w pamięci widok byłego narzeczonego w ekranie telewizora, a także jego słowa oraz drżący głos. Przekonywał do rezygnacji ze spontanicznego planu na rzecz kogoś, kogo nawet dotąd nie miałam pojęcia, czy naprawdę mnie obchodził. 

— Rosalie, wszystko w porządku? 

Kiwnęłam głową, wysilając na uniesienie kącików ust. Skierowałam wzrok na partnera z pochmurną miną i dotknęłam opuszkami palców szklanego kieliszka z czerwonym winem. 

Wszystko byłoby dobrze, gdyby moje życie przestało przypominać niekończące się piekło, pomyślałam, starając się powstrzymać przed wybuchem emocji. 

— Tak. Myślałam tylko nad swoim byłym. 

Wygiął wargi w kształcie litery „o", jakbym zaszokowała go informacją. Wpatrywał się we mnie w osłupieniu, próbując przetworzyć to, co właśnie usłyszał. Jego dłonie stopniowo opadły po obu stronach talerza, a palce uderzyły w blat stołu. Przekrzywiał głowę, jakby nie mógł pojąć, że kiedykolwiek w moim życiu był obecny ktoś inny. W istnieniu Rosalie VP Martin nikogo takiego nie było — żadnego chłopaka, narzeczonego, czy męża. Była tylko wyjęta z wsi prosta kobieta, bez studiów, która całą swoją miłość pokładała w prace rolne i różnorakie zwierzątka, jakich nigdy dotąd nie widziałam na oczy. Nigdy się nie zakochała, a jej pierwszym miał być rzekomo Ethan. 

Jak dotąd starałam się trzymać rozpisanego życiorysu. Dokładnie recytowałam swoją wymyśloną historię ze szczegółami, ale w tej chwili miałam tego dosyć. Emocje wzięły górę nad rozsądkiem, pragnąc dokopać rudzielcowi za wszystkie jego „zdobycze". Denerwował mnie ocenianiem kobiet, które ledwo znał, a także chwaleniem się, jakby sądził, że dzięki temu mogłam pomyśleć, iż był niezły w łóżku. Że przez to byłabym w stanie dostrzec go, jako ogiera, przygotowanego na rozerwanie mojej sukienki, zanim przeszlibyśmy przez próg jego sypialni. A tymczasem przypominał mi napalonego nastolatka, żyjącego w przekonaniu, iż on jako pierwotny miał rozdziewiczyć dwudziestolatkę z niezłym tyłkiem. 

— Nie wiedziałem, że kogoś miałaś — skomentował, unosząc ciemne brwi. — Dawno temu się rozstaliście? 

— Parę lat temu — skłamałam, zaciskając palce na zwężonej części szkła. Od dzisiaj Rosalie VP Martin miała się stać kimś, kogo sama zamierzałam wykreować. Nie nudziarą, którą sama mogłabym znienawidzić, lecz pewną siebie kobietą. — Został zastrzelony w centrum handlowym. Za parę miesięcy mieliśmy się stanąć przed ołtarzem, ale jakiś wariat pokrzyżował nam plany. Może tak było lepiej. Wiesz, może zbawieniem okazała się dla niego śmierć od podziurawionego ciała od kul, niż gdyby miał zostać zadźgany przeze mnie. 

Kąciki jego ust drgnęły, gdy szeroko się uśmiechnęłam. Wzięłam kolejny łyk wina, podziwiając zaskoczone oczy Ethana. Przysunął szklankę do warg, jednak po dłuższych rozważaniach odłożył ją na miejsce. Widziałam, jak lustrował wzrokiem nasz stolik, zapełniony naczyniami i odchrząknął. Nie podobało mu się, że nasz rachunek zapełniał w większości napoje alkoholowe, które dzisiejszego wieczoru chętnie spożywałam. 

— To jego imię nosisz na łańcuszku? 

— Tak, bardzo ładne, prawda? — zagadnęłam, dotykając palcami zawieszki. Pochyliłam się nad blatem, lecz chwilę później tego pożałowałam. Zakręciło mi się w głowie, jak nigdy dotąd, przez co moje ciało straciło równowagę. W ostatnim momencie zacisnęłam palce na drewnie, ratując się przed upadkiem, które zapewne miałoby przynieść mi sławę wśród klientów restauracji. Zerknęłam przelotnie na rudzielca, przygotowanego do podnoszenia mnie z podłogi i wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem, starając się wyprostować. — Sprawdzam tylko twój refleks, spokojnie. Charles pewnie poczekałby, aż zaczęliby robić zdjęcia, a potem dopiero podniósłby się z miejsca, by uratować mnie niczym rycerz na białym koniu. Był takim pieprzonym dupkiem...

Przesunęłam dłoń, niefortunnie zrzucając na kafelki widelec. Dźwięk odbijanego sztućca został zagłuszony przez muzykę, a także wszechobecne rozmowy, przypominające mi skrzeki wron. Tym razem zacisnęłam dłoń na swoim siedzisku przy schylaniu, by nie odlecieć na środek sali i niezauważalnie sięgnęłam po kawałek metalu. Pod światłem obejrzałam jego strukturę, pokrytą miejscami niedokładnie wyczyszczonym posiłkiem, po czym odłożyłam tuż obok noża. Nie wyszło mi to jednak tak, jakbym pragnęła — widełki z łoskotem uderzyły w talerz, niemal go zbijając, przez co zwróciłam na siebie uwagę najbliżej siedzącej pary. Dotknęłam dłonią czoła, za którym powoli rozkręcała się niezła impreza, upodabniająca się do jarmarku z dużą ilością karuzel. Wzięłam głęboki wdech, kiedy w ustach poczułam odór kolacji, pomieszanej z różnymi odmianami win. 

Nigdy nie miałam głowy do alkoholu. Zawsze wystarczyło kilka kieliszków, bym znalazła się w odmętach kosmosu w przeciwieństwie do tych, z którymi się upijałam. McCartney miał średnią tolerancję, największą zaś Jennifer — trudno było doprowadzić ją do klęski po wypiciu zbyt dużej ilości. Przez kilka lat nigdy nie spotkałam jej pijanej, przynajmniej do momentu, gdy nie zasnęłam przy stole. Zazdrościłam jej wytrzymałości i niespotykanej techniki picia. Chciałam być taka jak ona, lecz ciężko było się tego wyuczyć przy ograniczonej zawartości trunków oraz Charlesa, kontrolującego mnie. Sprawy nie ułatwiała także wizja rodziny, spowitej w napojach procentowych, czy innych używkach. Bałam się, że im częściej będę próbowała, tym szybciej znajdę się w szeregach wykolejeńców. Pragnęłam się bawić, lecz jednocześnie drżałam na myśl, że mogłabym pójść w ich ślady, jeśli bym przegięła strunę. 

— Kochałam się z nim pieprzyć — drążyłam, chcąc go zdenerwować. Teraz role miały się odwrócić. — Brakuje mi tego. Był taki duży, a teraz go nie ma. 

— Rose, może powinnaś zwolnić z piciem? — zasugerował, na co przewróciłam oczami. — Zamówię ci wodę... 

— Sam sobie zamów wodę! — podniosłam głos, nie przestając się szczerzyć ani na sekundę. Alkohol wprawiał moją powłokę w doskonały nastrój, niemal podchodzący pod psychopatyczny. — Po prostu się cieszę z naszej randki i świętuję. Po długich tygodniach należy nam się chwila zatracenia, nieprawdaż? Powspominania o byłych i tego, jacy byli w łóżku. O tym przecież marzy każda druga połówka. 

Ściągnął brwi, pochylając się w moim kierunku. 

— Czujesz się zazdrosna, bo mówię o byłych? 

— Słucham o nich od godziny, a kiedy ja wspominam swojego byłego, to ty nagle zarzucasz mi, że jestem pijana? Może sam się naćpałeś, stąd ten kolor włosów? 

— Rose, myślę, że musimy się przewietrzyć. Szczególnie ty — przyznał szczerze, w czasie kiedy brałam kolejny porządny łyk wina. — Odprowadzę cię do domu. 

— Sama sobie poradzę. Może powinieneś odprowadzić jedną z twoich byłych? 

— Rosalie, nie musisz być o nie zazdrosna. 

— Ja zazdrosna? — prychnęłam, podnosząc się z miejsca. Zawroty głowy nasiliły się zaraz po tym, jak stanęłam na nogach. Czułam, jak moje ciało gibało się we wszystkie kierunki świata, jakby ktoś wykonał je z lekkiego materiału i postawił w wietrzny dzień na pustej przestrzeni. Miałam wrażenie, że jeden niefortunny krok mógł dzielić mnie od wpadki życia. Oszukiwałam samą siebie, że mogłam dać radę opuścić restaurację bez niczyjej pomocy. W takim stanie nie potrafiłam normalnie się poruszać, nie przypominając przy tym chodzącego zombie. Musiałam mieć kogoś, kto byłby oparciem, lecz nie chciałam, by był nim rudzielec. — Od dzisiaj z nami koniec. Nie odzywaj się do mnie, nie pisz i zajmij się myciem podłóg. 

Podniósł rękę, przywołując do naszego stolika kelnera. Przeczesał palcami włosy, po czym wyjął z tylnej kieszeni spodni portfel. Nie uległo mojej uwadze, jak przesunął językiem po dolnej wardze, jakby powstrzymywał swoje nadwerężone nerwy przed wydobyciem się na światło dzienne. Nie patrzył już na mnie, lecz na mężczyznę wystawiającego rachunek za naszą kolację. 

Odgoniłam gestem faceta w garniturze, kiedy próbował pomóc mi z wkładaniem płaszcza. Wyrwałam z jego rąk materiał, gdy uparcie starał się zrobić ze mnie inwalidkę, niezdolną do wykonania podstawowych czynności. Jednak włożenie ubrania zewnętrznego wydawało się trudne w świecie, podobnym do planety wiecznie obracających się karuzel. Rękawy przypominały węża, wijącego się bezustannie w rytm niemej melodii, niechcący przyjąć moich rąk. Guziki umykały małym dziurkom, bawiąc się z nimi w berka i myśląc, że było to zabawne. Kieszenie wydawały się zaszyte, niedostępne dla moich dłoni, przyjmujących sinawą barwę. Nic, po wypiciu zbyt wielu trunków, nie pragnęło ułatwiać mi życia, lecz je uprzykrzało, jakby robiąc mi na złość. Jakby wyrażało swoje niezadowolenie z powodu tego, że pozwoliłam sobie na chwilę słabości oraz jak każdy człowiek się odurzyłam. Karało mnie, jakby chciało, bym zapamiętała ten moment. Znów czułam się, jakbym była w przedszkolu i musiała wyciągać lekcje ze swoich błędów. 

Ruszyłam w stronę wyjścia, dotykając palcami swoich włosów. Pomiędzy pasmami znajdowały się małe kołtuny, jednak nie starałam się ich rozplątać. Nie były moim największym problemem — prawdziwym złem wcielonym okazały się szpilki. Obcasy z najmniejszym krokiem wyginały się w przeróżne kierunki, gotowe do złamania się w każdej chwili. Jedno większe naciśnięcie piętą mogło spowodować, że zmiażdżyłyby się w proch, a ja straciłabym równowagę. 

— Przepraszam — rzuciłam, kiedy nagły powiew nieistniejącego wiatru, popchnął mnie na siedzącego na krześle mężczyznę. Widziałam, jak podniósł wzrok na moją twarz. Przez ulotną chwilę miałam wrażenie, że to był Charles. Cholerny McCartney z brodą, lecz jego oczy zdradzały, że był zupełnie kimś obcym. 

— Przepraszam — powtórzyłam, gdy zatoczyłam się na kelnerkę, a ona upuściła gotowe danie z tacy. — Tak strasznie przepraszam, pomogę pani. 

Uklęknęłam, ignorując wzrok pary zajmującej stolik tuż obok. Kobieta w firmowym ubiorze powiedziała coś do mnie, lecz nie usłyszałam. Dłonią wrzuciłam gotowane ziemniaki z powrotem na talerz, a zaraz po tym zabrałam się za zbieranie reszty dania. Czułam, jak łzy spływały mi po policzkach. Nieudolnie ocierałam je, licząc, że byłam jedyną, która mogła je dostrzec. Że inni nie mieli zdolności do widzenia, dzięki czemu nie widzieli płaczącej pijanej kobiety, podnoszącej strącone danie z podłogi. Nie zauważali jej, pozwalając, by zatopiła się w swoich cierpieniach. 

— Rosalie — mruknął mi do ucha Ethan, a jego ręce oplotły moje ramiona. Pociągnął mnie do góry, próbując na nowo postawić galaretowatą masę na nogi. Moje kolana uginały się pod ciężarem, jakby nie mogąc znieść dłużej niesienia całego korpusu, w tym upojonego mózgu. — Chodź. 

Wyprowadził mnie na zewnątrz, powstrzymując od obijania się o obsługę budynku, a także gości. Zaraz po przekroczeniu kilku metrów od wejścia, gwałtownym ruchem wziął mnie na ręce. Przytulił do swojej klatki piersiowej, niczym matka swoje dziecko, nie zdając sobie sprawy z tego, że mój żołądek mógł w każdej chwili eksplodować i zniszczyć jego garnitur. Wydawał się obojętny na dźwięki, jaki z siebie wydawałam, kiedy jego stopy wpadały w nierówności chodnika. Jak głuchoniemy ignorował szlochy, wychodzące ze mnie raz za razem, których nie potrafiłam powstrzymać. Przypominał mi superbohatera, ratującego potrzebujących. Pierwszego rudego w historii posiadającego ukryte moce i niewahającego się, by ich użyć. Kolejnego do kolekcji, ponadprzeciętnego człowieka, na co dzień wykonującego zwykłą pracę po to, by w nocy stać się herosem. Młody, niewinny mężczyzna, zakochany nieuczciwie — nie zasługiwał na kobietę taką, jak ja. Był zbyt dobry na to, by borykać się z jej problemami oraz z uczuciem w głębi serca, że ona nic do niego nie czuła od samego początku. Miał do zbawienia cały świat, gdzie czekała go prawdziwa miłość z realną postacią. A tymczasem zasłaniałam mu połowę planety, odbierając rozum. 

— Zerwałam z tobą — wykrztusiłam, ocierając resztkę mokrej twarzy. Odchrząknęłam, kiedy ból w gardle upodobnił się do wbijania rozgrzanych prętów i zerknęłam na Ethana, wpatrującego się przed siebie. — Zerwałam... 

— Gdybyś chciała naprawdę ze mną zerwać, to nie przyszłabyś na randkę — zauważył, zatrzymując się przy bramie wysokiego budynku. W jednym z okien wciąż paliło się światło, jakby lokator wyczekiwał przybycia pozostałych domowników. — Teraz pozwól, że zabiorę cię do swojego pokoju i położę do spania. Oboje potrzebujemy odpoczynku po dzisiejszym wieczorze. 

Butem rozsunął metalowe przęsło, a następnie wszedł na tonące w mroku podwórko. Nim dotarliśmy do niskich schodków, potężne drzwi otworzyły się przed nami. W progu znajdowała się wysoka kobieta o złocistym odcieniu włosów z wyraźnymi ciemnymi odrostami. Dłonią gładziła ogromny brzuch, nieproporcjonalny do jej szczupłej postawy. Nie przypominał ciężarnego pod względem powszechnych rozmiarów — nakłaniał myśli do rozważania na temat poważnej choroby. Idealnie zaokrąglony wystawał spod dużej bluzki, odsłaniając szeroki pasek odkrytego, opalonego ciała. 

— Lily wiesz, że nie powinnaś... — odezwał się, gdy dotarliśmy do wejścia. 

Nieznajoma machnęła ręką, wpatrując się we mnie. Podparła się pod boki, zerkając z ukosa na rudzielca. 

— Wiedziałam, że coś się dzisiaj stanie — rzuciła, przesuwając palcami po moim czole. Zmarszczyła brwi w tym samym momencie, gdy naszły mnie mdłości, zupełnie jakby wyczuła, że mój organizm pragnął odpokutować swoją zachłanność. — Jest pijana... Jezu, Eth... Ona będzie jutro cierpieć. Na szczęście mam jakieś proszki... 

— Te same, którymi chciałaś mnie zabić? 

Kąciki jej ust uniosły się, przez co zerknęłam na partnera. 

— Może. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top